Robert Gawliński

– Kiedy ostatnio spacerowałeś po poręczy mostu Poniatowskiego?
– Oj, to dawne lata. Młodość. W baszcie po lewej stronie rzeki była dyskoteka. Nie pamiętam, jak się nazywała. Mieliśmy tam fajne, obłaskawione już dziewczyny, więc nie było sensu zmieniać mety. I wiadomo – Travolta, te sprawy. W głowie szumiało, czyli stan jak w sam raz, żeby do domu po drugiej stronie rzeki wracać nie chodnikiem, tylko po poręczy na moście. Dla mojego kolegi zabawy te skończyły się fatalnie. Spadł.
– Przeżył?
– Niestety nie. Upadł na kostkę brukową pod mostem. Jarek był strasznie fajnym chłopakiem. Bardzo się przyjaźniliśmy. Jego ojciec był dyrektorem domu dziecka o zaostrzonym rygorze, a z synem nie mógł sobie kompletnie poradzić. Pamiętam, jak kradliśmy jego tacie bony towarowe. Właziliśmy po balkonach – dość wysoko, myk do środka, kumpel wiedział, gdzie stary trzyma kasę, więc akcja szła szybko (śmiech). Potem wymienialiśmy bony, szliśmy na bazar Różyckiego i kupowaliśmy odlotowe rzeczy – cygara na przykład (śmiech). Później z dziewczynami taksóweczką do Hortexu. Zamawialiśmy poczwórne porcje ambrozji, a do tego wermucik.
– Dziewczynom musiało to imponować.
– Różnie z tym bywało. Na mnie zawsze leciały dobre uczennice. Uczesane, ciepłe, puszyste, pachnące. Byłem popularny wśród dziewcząt ze szkoły (śmiech).

Czytaj dalej