Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Robert Gawliński

PLAYBOY nr 5, 2007 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Grzegorz Błażejczak/ EMI


Kiedy ostatnio spacerowałeś po poręczy mostu Poniatowskiego?

Oj, to dawne lata. Młodość. W baszcie po lewej stronie rzeki była dyskoteka. Nie pamiętam, jak się nazywała. Mieliśmy tam fajne, obłaskawione już dziewczyny, więc nie było sensu zmieniać mety. I wiadomo – Travolta, te sprawy. W głowie szumiało, czyli stan jak w sam raz, żeby do domu po drugiej stronie rzeki wracać nie chodnikiem, tylko po poręczy na moście. Dla mojego kolegi zabawy te skończyły się fatalnie. Spadł.

Przeżył?

Niestety nie. Upadł na kostkę brukową pod mostem. Jarek był strasznie fajnym chłopakiem. Bardzo się przyjaźniliśmy. Jego ojciec był dyrektorem domu dziecka o zaostrzonym rygorze, a z synem nie mógł sobie kompletnie poradzić. Pamiętam, jak kradliśmy jego tacie bony towarowe. Właziliśmy po balkonach – dość wysoko, myk do środka, kumpel wiedział, gdzie stary trzyma kasę, więc akcja szła szybko (śmiech). Potem wymienialiśmy bony, szliśmy na bazar Różyckiego i kupowaliśmy odlotowe rzeczy – cygara na przykład (śmiech). Później z dziewczynami taksóweczką do Hortexu. Zamawialiśmy poczwórne porcje ambrozji, a do tego wermucik.

Dziewczynom musiało to imponować.

Różnie z tym bywało. Na mnie zawsze leciały dobre uczennice. Uczesane, ciepłe, puszyste, pachnące. Byłem popularny wśród dziewcząt ze szkoły (śmiech).

Jaki był powód tej popularności?

Powody były chyba dwa: zwykle dwa razy występowałem na apelach. Najpierw śpiewałem patriotyczne pieśni, a potem dostawałem publiczną naganę za złe zachowanie. W efekcie Robercik był ciągle na świeczniku (śmiech). Dziewczyny widziały we mnie romantycznego ducha.

Ale nie wstawiły się za tobą i ze szkoły cię wyrzucili.

Nawet z dwóch szkół. Raz wyleciałem z hukiem za bójkę. Byłem na tyle głupi, żeby naparzać się pod oknami pokoju nauczycielskiego. Biłem się z chłopakiem, który gnębił mnie za to, że byłem nowy w szkole. Do tego moja pierwsza szkoła była hipisowska, a ta nowa – gitowska, więc miałem przechlapane. Pamiętam, że nic nie pamiętam. Tłukłem kolesia, herszta szkolnej szajki, w kompletnym amoku. Dobrze, że go nie zabiłem. Od razu mnie wyrzucili. Na szczęście, bo potem trafiłem do bardzo fajnej – trzeciej z kolei – szkoły.

I znowu uganiały się za tobą wszystkie dziewczyny?

Pamiętam, że to ja zacząłem uganiać się za nauczycielką angielskiego z jeszcze innej szkoły (śmiech). Upatrzyłem ją sobie i musiałem wagarować, żeby chodzić do jej liceum na jej lekcje. Więcej wam nie powiem. To, co się działo później, musi się schować za mgłą tajemnicy.

Podobno twoim największym autorytetem z dzieciństwa był dziadek?

Tak. Dziadziuś przysłonił wszystkich. Konstruował różnego rodzaju automaty. Jeden, do produkcji haczyków do łowienia ryb został wystawiony na targach, bodajże w Poznaniu i Japończycy chcieli kupić na niego patent. A dziadek wcale nie był inżynierem. Był siódmym dzieckiem szewca.

Za to ty byłeś dobry w naukach ścisłych. Jesteś laureatem olimpiady z fizyki. Pamiętasz coś jeszcze? Na przykład, na czym polega efekt Tyndalla?

Zero. Nic. Chciałem ostatnio pomóc swoim chłopakom w lekcjach. Mówię: „Dawać tu zeszyty, tata zaraz wam pokaże, jak się rozwiązuje zadania”. No i zbłaźniłem się przed chłopakami. Kompletna amnezja (śmiech).

Nadal chcesz ich posłać do elitarnej szkoły za granicą?

Chciałem. Marzyła mi się jakaś angielska albo francuska szkoła z internatem. Ale szybko się okazało, że dla moich chłopaków byłaby to największa kara. Oni by chętnie pojechali, ale tylko z nami. Sami – absolutnie. Zagraniczna szkoła z internatem to teraz na nich najlepszy straszak. Wystarczy, że raz w roku o tym wspomnę i od razu wyniki w nauce śrubują się do granic możliwości (śmiech).

Czy do twoich synów przychodzą koleżanki z klasy i robią do ciebie oko?

Jeszcze nie ten wiek. Za jakieś pięć lat się zacznie (śmiech).

Spotykasz czasem kumpli z dawnych lat?

Już nie. Widywałem chłopaków, póki jeździłem środkami komunikacji miejskiej. Rozmowy w stylu: „Hej, a wiesz co u Szczurka? Siedzi. A u Glanca? Wyszedł”. Jak teraz o tym myślę, wydaje mi się, że wcale nie było łatwo wychować się w mojej części Grochowa, tak żeby przeżyć i nie wejść w konflikt z prawem. Dzisiaj czasy się zmieniły. Kiedyś to wariackie wybryki odbierały mi przyjaciół, teraz rządzi heroina – największa kostucha. Policzyliśmy ostatnio z żoną tych, których heroina zabrała. Wyszło nam, że połowę naszych znajomych – super fajnych ludzi. Królowa Helena wycięła ich piękną srebrną kosą.

Czy w młodości miałeś przesrane za noszenie długich włosów? Wyzywano cię od pedałów?

Zdarzało się. Ale ogólnie był luz. Pamiętam, że kiedy zafarbowałem włosy na blond, to popsuły się moje relacje z cygańską kapelą, z którą wtedy grałem. Cygańska rodzina mieszkała blisko nas. Pan Stefan, szef zespołu, tata moich kolegów i lokalny król, kiedy zafarbowałem włosy, powiedział, że mu się to nie podoba. Kontakty między nami z dobrych zeszły do poprawnych. Ale któregoś razu, jak wracałem do domu i w ciemną bramę weszło za mną kilku drani, żeby nauczyć długowłosego moresu, to cała cygańska rodzina wyskoczyła przez okna na parterze. Tamci dostali taki wpierdol, że szkoda gadać. Pan Stefan na bosaka ostro dawał czadu (śmiech). Na koniec tylko rzucił: „No i widzisz synek, wszystko przez to jak ty się ubierasz…”. Chłopaki wzięli mnie na ręce i zanieśli do siebie do domu. Ojciec powiedział tylko: „Stara, dawaj flaszkę, Robert wpadł z wizytą”. Korzystając z okazji chciałbym ich serdecznie pozdrowić!

Jesteś muzykiem, a zapowiadałeś się podobno na niezłego boksera i strzelca.

(Śmiech) Boks to była fanaberia. Może chęć sprawdzenia się. Wejścia w rzeczywistość. Trenowałem trochę na Gwardii, trochę na Legii. Nic poważnego. Przymiarki do pierwszego kroku. Ale postawę mam dobrą do tej pory (śmiech). Do boksu nie miałem predyspozycji i charakteru. Nie jestem typowym zabijaką. Swoim dzieciakom starałem się zaszczepić zapał do sportu. Chodzili na judo. Ale dziś to inna bajka. Komputer jest lepszy niż wypacanie kalorii.

A co z tym strzelectwem?

Miałem kumpla, którego tata był myśliwym. W domu pełno sprzętu. Sztucery, te sprawy. Świetne wagary, mówię wam. Winko z arsenału rodzica i bach do broni. Kiedyś wyczailiśmy kbks i zaczęliśmy rąbać do boiskowej tablicy od kosza. Mało to było mądre (śmiech). Tak byliśmy zaaferowani, że nie zauważyliśmy nawet meczu pod drugą tablicą. Jak stary nas nakrył, strasznie się wkurwił i dostaliśmy ostro po łbach. Ale za dwa tygodnie wykonał fajny gest, bo zabrał nas obu na strzelnicę i zapisał do sekcji strzeleckiej na Gwardii. Chodziłem z rok czasu. Nie byłem zły. Ale ten sport wymaga bardzo nierockendrollowego stylu życia. Nie nadawałem się (śmiech).

Kiedyś zmieniałeś mieszkania, żeby ukryć się przed fankami. Ciągle to robisz?

Nie. Już minął szał w stylu pisania czarnym lakierem do pazurów obok osiedlowego śmietnika: „To święty śmietnik, bo tutaj śmieci wyrzuca Robert Gawliński”. Fatalna jazda. Później latałem z wiaderkiem farby olejnej i zamalowywałem. Dziś Wilki to już raczej wypasiony mercedes, a nie sportowa beemka. Innego rodzaju emocje towarzyszą naszej muzyce. Nie mamy już tyle problemów z groupies. Nasz fanklub „Wilcze stado” jest super. Zapraszamy dziewczyny za kulisy. Pogadamy, pośmiejemy się. I tyle. Czasem garderoby nie ma, jest jakiś namiocik i też trzeba dać sobie radę…

To zaczyna wreszcie brzmieć jak opowieść dla PLAYBOYA

Nie, nie. Nic z tych rzeczy. Bardzo się uspokoiliśmy.

Jak w początkowej fazie popularności Wilków reagowała na „te sprawy” twoja żona?

Ratowałem sytuację każdego wieczoru (śmiech). Fajnie wspominam tamten czas. Nic bym nie zmienił. Może poza tymi trzema latami totalnej głupawy, strasznego kirzenia i wydawania kasy na lewo i prawo. Mogłem z tymi pieniędzmi zrobić coś o wiele lepszego. Mieć wymarzony dom już dziesięć lat temu.

Opowiedz o tych czasach. O czasach „króla Starówki”.

Było zajebiście.

A teraz mógłbyś tak szaleć?

Teraz to nie mam już tylu sił i energii. Wtedy nie spało się trzy, cztery noce z rzędu, a nie były to noce bez wspomagania (śmiech). To był okres bardzo fajnego wariactwa. Mam żałować, że w moje życie wkradło się szaleństwo?! To ma swój urok. Wernisaże, z których nie wychodziło się do rana, wielkie czarne bary, pub „Trzynastka”, niewinne dziewczyny wkręcone na imprezy… Wtedy na Starówce było co robić. Dzisiejsze Stare Miasto to padaka. Szkoda, bo to piękne miejsce dla cyganerii. Na Mazowieckiej tak nigdy nie będzie, bo pachnie tam chemią (śmiech). W ogóle wydaje mi się, że lata 90. w Polsce przypominały trochę lata 20. Żałuję tylko, że zamiast stać się „Paryżem Wschodu” Warszawa stała się miastem hamburgera. Dzisiaj jestem domatorem i mam do tamtych chwil dystans. Skrajnie się zmieniłem, chłopaki.

No tak, już nie rzucasz w żonę nożem.

To było przerażające. Staram się o tym nie mówić, bo to było głupie i słabe. Gdybym skrzywdził Monikę to nie wiem, co bym zrobił ze sobą.

Dużo brakowało?

Nie dużo, bo celowałem blisko. Robert rzucał, a Pan Bóg nóż nosił. Trochę tak było. Ale odruch Moniki był adekwatny. Wyciągnęła nóż kuchenny i wbiła mi go potężnie w dupę. Moje skórzane spodnie przypominały zbroję, rano po prostu „stały”. Nasiąknięte krwią. Żona porównała mnie do El Mariachi, bo cała akcja zakończyła się udanym seksem pod drzwiami na ciuchach wyrzuconych z szafy i garderoby. We krwi. Koszmar (śmiech).

Krwawą przygodę miałeś też z psem. Jakkolwiek dwuznacznie by to nie brzmiało.

Miałem. Ze swoim bernardynem, który chciał mnie zabić. Krąży legenda, że to bardzo łagodna rasa. Otóż nie. To psy, które mają domieszkę krwi rzymskich molosów, walczących na arenie z tygrysami. Moja „psina” ważyła 120 kilo. Skoczyła na mnie i ugryzła mnie pod brodą. Kieł wyszedł mi pod językiem. Pół centymetra brakowało do aorty. Mogło się skończyć śmiertelnie.

Masz dużo szczęścia.

Wychodzę z innego założenia. Że szczęścia nie ma ten, kto nie próbuje igrać z losem.

Ale ty też nie zawsze próbowałeś. Dlaczego zwiałeś z Dark Roomu w klubie gejowskim w Poznaniu?

(Śmiech). Bo jestem heterykiem! To było bardzo specyficzne, ortodoksyjne miejsce. Grałem tam koncert, zresztą bardzo dobrze przyjęty, a po sztuce zostałem zaproszony do Dark Roomu. Paliła się jedna świeczka, faceci byli ubrani w gumowe szelki, orgietka z udziałem paru osób. Dyskretnie się wycofałem. Wcześniej lesbijki „zczardżowały” moją żonę, więc w zasadzie uciekliśmy we dwójkę. Nie wstydzę się tego, bo nie przywykłem do bywania w takich klubach. Chociaż podobno byłem w „Utopii”, ale nie przypominam sobie tego (śmiech). Nie jestem Romanem Giertychem i nic do gejów nie mam. Zresztą nieważne, czy ktoś jest buddystą czy homoseksualistą. Roman i tak go jedzie.

A może Gawliński powinien bronić słabszych? Z urzędu?

No tak. Królem już byłem (śmiech). Kiedyś nawet zachciało mi się zostać samym prezydentem. Podczas trasy koncertowej chłopaki sobie przypalili i zaczęli na jakiejś stacji benzynowej kampanię na rzecz Gawlińskiego. Tirowcy się zatrzymywali i krzyczeli: „Będę na ciebie głosował, stary! Baśka jest w porządku. Ty też.” Dopóki działały w nas różnego rodzaju substancje robiliśmy zadymę na trzech, czy czterech stacjach. Najsmutniejsze jest to, że doszło do mnie, że zebranie kilkudziesięciu tysięcy podpisów to żaden problem. Potem wybory, ciężka pierwsza tura, ale w drugiej? Kto wie (śmiech)

Zgłaszają się do was grupy ekologów i proszą o opiekę nad wilkami?

Tak i staramy się im w miarę możliwości pomagać, ale nie jestem Bono, którego bardzo szanuję za to, co robi. To piękna postać, która nie tylko bierze, ale dużo daje.

Kazik o Bono mówi, że jest pajacem możnych tego świata.

Nie podoba mi się taka postawa. Być może gdyby nie Bono, nie byłoby rockendrolla w stacjach komercyjnych. Miejmy szacunek do wielkich i starajmy się być jeszcze więksi. Taka postawa to szczekanie kundelka na lwa. Czy facet, który gra koncerty w wyciągniętych T-shirtach i złej jakości spodniach nie ma dobrego smaku? A może tylko ściemnia? Bo lata co roku do swojego domu na Teneryfie.

Masz z Kazikiem na pieńku?

Nigdy nie mieliśmy ze sobą na pieńku. Ale też nigdy nie udało nam się nawiązać nici porozumienia. Dla mnie Kazik jest kreatorem różnych pseudoartystycznych sytuacji. Jest świetnym socjotechnikiem i wie, co nagrać, żeby znaleźć się w odpowiednim miejscu na muzycznej mapie. Ale sram teraz w swoje gniazdo. Niech Kazio żyje długo i szczęśliwie!

Czy Baśka cię uwiera?

Tylko troszkę. Nigdy nie wiesz, co będzie zarzynane na weselach. My nie kalkulujemy, nie celujemy w jakiś target. To dla mnie tak samo ważny utwór jak Eli Lama Sabachtani czy Son of the blue sky. Baśkę nazywaliśmy „stonesowy” i podobnie jak Can’t get no satisfaction miała nie wejść na płytę. Był problem z tekstem, ale pewnego pięknego dnia w kibelku przypomniałem sobie o słowach pewnego francuskiego pisarza, że są tylko trzy piękne rzeczy na świecie: fregata pod pełnymi żaglami, arab w galopie i kobieta w tańcu. I tak powstał ten numer.

Ile procent tekstu to fikcja literacka?

Wiele babek zostało przeze mnie oszczędzonych (śmiech).

Czy twoja menadżerka płaci ci za koncerty?

Żartujecie chyba?! Cały czas nie mogę jej okiełznać, a kaski nie sposób wyegzekwować. W zasadzie gram za friko (śmiech).

Czyli u Gawlińskich rękę na kasie trzyma Monika?

Nie, budżetem domowym dysponuję ja (śmiech). Tak jakoś się szczęśliwie złożyło. Ale mamy wspólne konto, a to nie zawsze się podobno udaje.

Często dziennikarze są złośliwi wobec ciebie?

Ostatnimi czasy jakoś się to nasiliło. Chyba dotknęło ich, że płyta od razu była złota. Poza tym Wilki przestały być atrakcją, nie są już takie ciekawe, jak kiedyś. Skupiam się na tym, co robię. Gdybym skupiał się na tym, co ludzie o mnie myślą, wylądowałbym w wariatkowie.

Docinki w stylu „piękny jak okręt” nie irytują cię?

Nie, jeżeli ich nie widzę. Jak zobaczę, to się czasami wkurzam. I potem mówię żonce: „Pierdolę te wszystkie wywiady. Do widzenia!” Uważam, że lepiej udzielić jednego fajnego wywiadu niż dwustu beznadziejnych. Może nawet więcej wam powiedziałem niż innym?

Kiedyś powiedziałeś, że MP3 to wielkie G. Nie nam.

Podtrzymuję to, bo sztukę trzeba szanować. Obojętnie jaką. To tak jakby mieć piękny obraz jako JPG na kompie. Świat w tej dziedzinie niestety się psuje.

A czy nadal zesrałbyś się, gdybyś był Panem Bogiem?

Oj i to ostro. Ze strachu.

Mówiłeś też, że przez jeden dzień chciałbyś być Madonną.

Oczywiście. Madonna ma coś, czego nie mają inne niewiasty. Chciałbym to przeżyć. Ponieważ to PLAYBOY, można powiedzieć, że ona bardzo silnie trzyma grzywę swojego konia (śmiech). Poza tym zawsze chciałem przez jeden dzień być kobietą.

Ale gejszą chyba nie chciałbyś być, a to ponoć twój ideał kobiety.

Nie tylko mój! Przychodzisz do domu, a tam wszystko załatwione. Kładziesz się na materacu, ona robi ci fantastyczną przyjemność, a ty rozmyślasz o dalszej części dnia. To ideał każdego faceta.

Co Monika ma z gejszy?

Poza tym, że jest wojowniczką Północy, to bardzo wiele. Ideał.

Podobno idealne dla ciebie są małe piersi.

Nie lubię małych piersi. Ja lubię fajne piersi. Piersi kobiet, które mają taką specyficzną „charyzmę dziewczynki”. I one mnie kręcą. Nie te matrony z wielkimi namiotami, tylko właśnie „dziewczynki” – wysportowane wojowniczki.

Podpadasz Romanowi… A jaką gejszę chciałbyś zobaczyć na naszej rozkładówce?

Coś niebywałego i ładnego ma w sobie Marta Grzywacz. To taka czarnula, którą ciężko sobie wyobrazić w intymnych sytuacjach. Nie wiem, jaka ona może być i kręci mnie to. To jedna składowa tej gejszy. Drugą jest kobieta – opiekun, dbająca o gorący posiłek. Myślę, że Ewa Drzyzga ma taką kobiecą wolę, żeby mile doświadczać mężczyznę. W każdym sensie.

Same dziennikarki!

No właśnie. A teraz pomyślałem sobie o wyuzdanym seksie. Monika Olejnik jest tak zimna na co dzień, że musi pęknąć (śmiech).

Na skróty:

O NAS:

Polacy mają fatalny mental.

O „GURU”:

Hołdys jest strasznym sukinsynem. Zestarzał się i zwariował, ale był i jest moim wielkim mentorem. Bardzo go za to kocham.

O WOJEWÓDZKIM:

Kuba jest w tej chwili mniej wiarygodny. Nadal jest tym samym fajnym chłopakiem, tylko zrozumiał, że na wygłupianiu się można zarobić parę złotych.

O WIELOLETNIM PERKUSIŚCIE WILKÓW:

Dla mnie Marcin Szyszko (jego wujek jest ministrem środowiska – przyp. aut.) to postać nieszczęśliwa. Szkoda mi go, bo to fajna bestia. Musiałem jednak odciąć mu pępowinę, wywalając go z bandu, żeby wrócił do rodziny i zaczął nowe życie. Miałem już dosyć pożyczania mu kasy na dragi. Okazało się, że jego cały wysiłek w Wilkach finalizuje się w wypełnianiu kabzy dilerom. Dzisiaj w trasie jest trochę smutniej, bo Marcin wprowadzał do zespołu element humoru.

O LATANIU:

Grałem w reklamie. Miałem skakać na bungee nad Wisłą. Jak już byłem zdecydowany na skok, musiałem do kamery powiedzieć: „Lecę, bo chcę”. I to było przejebane. Naokoło nóg pojawiły mi się kajdany. Po tej gadce nie byłem w stanie skoczyć! Albo jedno albo drugie (śmiech).

O WIERZE:

W sensie ideologii i mądrości jestem wierniejszy Buddzie niż Chrystusowi. W zasadzie nie wiemy, co myślał Chrystus i nie dowiemy się, bo Kościół zrobił swoje.