Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Zbigniew Wodecki

PLAYBOY NR 4, 2007

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Szymon Szcześniak

Jak upojne jest twoje życie?

Upojne to ono było. Ale słabo to pamiętam, bo działo się to jakoś tuż po bitwie pod Płowcami. Świeciłem sobie pod kołdrą latarką i czytałem Pamiętniki Casanovy. Pewnie były tam jakieś ryciny, które wtedy bardzo mnie kręciły. Później zacząłem zajmować się może mniej fascynującymi, ale ciekawszymi sprawami i pod kołdrą czytałem Trzech muszkieterów. A potem upojność minęła.

Pytamy się o upojne życie, bo na blogu piszesz, że będziesz wspominał wszystkie chwile związane ze swoim upojnym życiem…

Ja nie mam żadnego bloga! Ktoś się pode mnie podszywa. Nie widziałem tego bloga na oczy.

A może widziałeś tego, na którym pewna młoda dama opisuje swoje sny erotyczne ze Zbigniewem Wodeckim?

Też nie widziałem. Szkoda. A są jakieś pikantne szczegóły? Lubię (śmiech).

Pikantne to mało powiedziane. Dziewczyna wyznaje, że w snach jesteś takim „ogierem”, że w realu natychmiast oddałaby się tobie bez reszty.

No, proszę. Szkoda, że nie znam się na tym całym internecie. Nawet maili nie odbieram. W sprawach komputerowych jestem skazany na pomoc córki. Nawet nie próbuję się uczyć. Po co? Mam w bagażniku pompkę, lewarek, skrzypce i jeżdżę sobie po całej Polsce. Przez ostatnie trzy dni byłem w Licheniu, Gdyni, Krakowie, Jaworznie, Warszawie, Tychach, jutro jadę do Gdańska i Toronto. Kiedy mam się zajmować komputerami?!

OK. Ustaliliśmy, że blog nie jest twój. Ale co z upojnymi chwilami?

O czym by wam tu poopowiadać?

Najlepiej o seksie. Czy wciąż masz groupies?

Co mam?

Groupies.

Nie wiem, co to jest.

To dziewczyny, które jeżdżą za swoimi idolami. Są na każdym koncercie. I bywa… w każdym łóżku.

Dziwne, jakoś mnie to ominęło. Nie jestem rockmanem, a do tego jestem niestety postrzegany jako buc – w pewnych obszarach nie jest to pejoratywne. Za każdym razem, kiedy ktoś mnie pozna osobiście mówi, że jestem fajny facet i że się tego po mnie nie spodziewał. Jak obejrzałem swoje archiwalne zdjęcia, to zrozumiałem. Ta plereza, te wielkie ciemne, szpanerskie okulary, które kupiłem w Rzymie, skrzypeczki… Sam się wylansowałem na zarozumialca. Chyba zrobiłem sobie krzywdę. Na co dzień jestem kontaktowy, wcale nie zarozumiały, bo nie mam powodów i w ogóle raczej taki bliski życia. Tymczasem jak patrzę na siebie sprzed lat, to dziś byłbym pierwszy, który kopnąłby tamtego „artystę” w „dupę”.

Skoro sam zacząłeś o plerezie… Na temat twoich „piór” krążą niesamowite plotki.

Od razu chcę je zdementować! Nie używam żadnych lokówek. Uwierzcie mi, nie używam nawet grzebienia. Mam włosy, jakie mam. Inna rzecz, że w młodości ta plereza czesana na bok, to nie było nic fajnego. Zawsze powtarzam, że piętę achillesową mam na głowie. Naprawdę te włosy mnie męczą, ale nie mogę ich obciąć. Wyglądam wtedy strasznie. Mam płaski łeb i za małą głowę. Jak się ogolę, to z lwa zostaje wróbelek.

Wiemy skądinąd, że raz zrobiłeś sobie pasemka…

Krysia Sienkiewicz wpuściła mnie w kanał. Namówiła na te pasemka. Chodziłem w kapturze póki się nie zmyły.

Znajomi mówią o tobie, że jesteś najbardziej zapracowanym artystą na świecie, że „Zbyszek to pracoholik”. Mają rację?

Ale to nie praca, to sposób na życie. Życie, które przeleciało jak jedna trasa koncertowa. Gdzie mi tam do pracoholika. Ja jestem leń jak cholera. W szkole nauczyłem się, że istotą mojego jestestwa jest popisywanie się. Zawsze chciałem być znany i rozpoznawalny. Chciałem być Delonem – nie wyszło. Jak miałem 16 lat to popisywałem się w bigbitowym zespole Czarne Perły, potem Grechuta wziął mnie do Anawy. Zostałem skrzypkiem u Demarczyk. Otworzył się przed mną świat… Wcześniej wyrzucili mnie z liceum muzycznego. Za wszystko. W tym za wyrzucenie map, których ja nie wyrzuciłem!

A konkretniej?

Za marne wyniki w nauce, złe zachowanie, leserowanie, wagarowanie. Mama miała ze mną krzyż pański. Ćwiczyć mi się nie chciało, jechałem na samych trójkach, a w dniu wywiadówki spałem głębokim snem od 20 (śmiech). Z liceum mnie wylali i trafiłem do zawodowej średniej szkoły muzycznej u Webera. I to był strzał w dziesiątkę. Zbliżyłem się do środowisk, które sporo chałturzyły – w najlepszym tego słowa znaczeniu. Chodzili tam m. in. Ewa Demarczyk, Stańko i Kurylewicz. Najpierw imponowało mi, że mogę palić papierosy w takim towarzystwie. Wkrótce zacząłem jeździć po świecie. Paryż, Bruksela, Genewa, Hawana… Miałem 17 lat! Pamiętam, że pierwszy kontakt z Zachodem, to był szok. Na rynku krakowskim paliły się wtedy cztery żarówki-sześćdziesiątki na krzyż. A tu orgia świateł, ludzie uśmiechnięci, wszystko było nieprawdopodobnie odpicowane. Poza tym sex-shopy i porno. Filmy, w których ludzie kochają się na ekranie jak jasna cholera.

Pamiętasz swoją pierwszą chałturę?

Grałem Sylwestra na Antałówce jako bębniarz. Później jeszcze na kontrabasie w rękawiczkach, bo mi się bąble robiły na palcach – niezbyt fortunna przypadłość jak na skrzypka.

W szkole nie mieli nic przeciwko chałturom?

Wściekali się z tego powodu. Wyobraźcie sobie taki przypadek na obronie dyplomu… Już wcześniej profesor Targosz zapowiedział mi: „Pan u mnie nie zda”. To prawda, że nie chodziłem na zajęcia, bo byłem przecież w Paryżu z Demarczyk. Miałem długi ceratowy płaszcz i szpanowałem. Gówniarz sobie olewa szkołę, więc wykładowcy mieli na mnie żyłę. Staję przed komisją i widzę satysfakcję w oczach ciała pedagogicznego, które zaraz mi udowodni, że z teorii jestem zero. Ja blady, przepalony, bo w Piwnicy (Pod Baranami – przyp. red.) graliśmy do piątej rano, podchodzę do rozrzuconych kopert, wyciągam, otwieram i czytam: „Analiza pierwszych pięciu taktów koncertu Karłowicza A-dur” (wybuch śmiechu). Koncertu, nad którym pracuję od roku. Miałem takiego farta! Poza tym ze szkoły mnie wyrzucić nie mogli, bo orkiestra cały rok tego Karłowicza ćwiczyła, a mnie nie miałby kto zastąpić. Zaraz po obronie dostałem się na pierwsze skrzypce do Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji w Krakowie, w której grał kiedyś ojciec. Moimi kolegami zostali ludzie, którzy jako brzdąca trzymali mnie na kolanach. Jednocześnie grałem z Ewą, Piwnicą pod Baranami i Anawą. Był taki czas, że dodatkowo grałem jeszcze w orkiestrze kameralnej u Korda.

Pięć etatów jednocześnie.

I tak by się pewnie to skończyło, gdyby znowu nie przypadek. Znajomi zaproponowali mi granie w knajpie w Świnoujściu. „Słuchaj Zbyszek, jest knajpa, Parkowa się nazywa. Zarobić dobrze można”. „Ale wiecie, ja się dostałem do radia”. „Ale zaczynasz w lipcu, sierpień masz wolny”. I pojechaliśmy. A 30 czerwca miałem ślub. Było 160 osób. Jeszcze cała Piwnica się bawiła, pili wódkę, a ja już ze wzmacniaczem i skrzypeczkami pod pachą szedłem na dworzec. Trzeba było przecież zarobić parę groszy, a spodziewałem się córki. I patrzcie, znowu przypadek. Po którymś z koncertów Famy, przyszli do Parkowej koledzy, którzy robili taki trochę jazzowy program w telewizyjnej Dwójce – „Wieczór bez gwiazdy”. Wśród nich Andrzej Wasilewski. Znaliśmy się, bo nagrywałem podkłady dla telewizji. Przyszli się napić wódki, a my graliśmy dla pijanych marynarzy. Oni zdziwieni: „Zbyszek, ty śpiewasz?!”. A ja: „Everybody loves somebody, sometimes…”. Takie tam boki. W każdym razie, lufa, lufa, lufa i chłopaki mówią: „bierzemy cię do programu”. Wracam do Krakowa i okazuje się, że rzeczywiście studio już załatwione. Nagraliśmy program. I kolejny przypadek. Obejrzał go Andrzej Stankiewicz, który był szefem redakcji muzyki rozrywkowej na Woronicza. Zadzwonili do mnie. Przyjechałem do Warszawy i dostałem skomponowaną dla mnie piosenkę Znajdziesz mnie znowu. Utwór zaczął chodzić w radiu, a ja powolutku zacząłem być „tym Wodeckim”. Jeszcze wtedy mylono mnie z Dąbrowskim, ale potem już poszło jak z nut. Opole, Sopot, cztery nagrody w Rostocku. W 1976 roku musiałem podziękować za pracę w krakowskiej orkiestrze, bo stałem się po prostu piosenkarzem.

Żałujesz?

Pewnie, że nie, chociaż mój zawód jest taki sobie. Nie ważne, czy jest się dobrym czy nie. Trzeba czekać z pokorą na swoją kolejkę. A znacie to? Synek mówi do tatusia: „Tato, jak dorosnę, zostanę muzykiem”. A ojciec odpowiada: „O nie synku, albo jedno albo drugie” (śmiech). Swoim dzieciom zawsze powtarzałem: „Słyszysz, jak gra ten skrzypek na ulicy? Świetny muzyk. Jeśli chcesz żyć z tego zawodu, musisz być dziesięć razy lepszy od niego. Stać cię na to? A nawet jeśli, to i tak wciąż za mało. Bo jeszcze będziesz potrzebować ponadprzeciętnie dużo szczęścia”. Ja je miałem i mam. O nic się nie starałem. Wszystko do mnie samo przychodziło. Nawet pierwszą płytę nagrałem, bo mnie do tego zmusili. Konkretnie Wojtek Trzciński, który dziś prowadzi warszawską Fabrykę Trzciny. Ja nie mam tupetu, a hucpy nie znoszę. Rodzice tak wychowali, co robić. Staram się nie wychylać. Zawsze się boję, zupełnie jak w szkole. A mimo wszystko, jak to ździebełko na strumyku – płynę, płynę, życie mnie spokojnie niesie.

I dla spokoju zrezygnowałeś z międzynarodowej kariery?

Pewien stary bogaty impresario niemiecki, wiecie, biały szaliczek, złote okularki, esesman jak nic, powiedział mi, że po dwóch miesiącach zrobi ze mnie wielką gwiazdę, jeśli tylko nauczę się repertuaru po niemiecku. Powiedziałem, że mam to gdzieś. A on: „Du bist Idiot”. Odpowiedziałem tylko „ja wohl” i tak skończyłem karierę w NRF-ie. Gdybym zgodził się na tę propozycję, jestem przekonany, że wyciąłbym wszystkich solistów niemieckich. W końcu nagrody w Rostocku do czegoś zobowiązują (śmiech).

A czy ten niemiecki impresario nie proponował ci też, żebyś wrócił do pisania nazwiska przez „tz”? Bo twój tata był podobno Wodetzkim.

Mój dziadek pracował jako górnik w Westfalii. Ojciec też się tam urodził i był Josefem Wodetzkim. Tata uczył się grać na trąbce w 8. pułku Ułanów. W trakcie wojny musiał się ukrywać i robił to grając w niemieckich bigbandach. Jednocześnie w Polsce szukało go Gestapo. Tak się to wszystko skomplikowanie układało. Pewnie dlatego tęsknię za niemieckim ordnungiem, a jednocześnie nie znoszę porażek z Niemcami.

Wychodzi na to, że byłeś skazany na to, aby zostać muzykiem.

Pochodzę z muzycznej rodziny. Ojciec, tak jak mówiłem, trębacz; mama – śpiewaczka, siostra – wiolonczelistka. Myślałem sobie naiwnie, że jak ja dostanę skrzypce to od razu będę grał. A okazało się, że one, cholera, same nie grają (śmiech). I to była tragedia, bo zamiast grać w piłę i ganiać za dziewczynami, jak koledzy, ja ćwiczyłem tercje, oktawy i pasaże. A byłem wtedy jeszcze normalnym chłopakiem, lekko piegowatym, z krótkimi rudymi włosami. Wszystkie chłopackie ambicje musiałem skierować w stronę sukcesów na przesłuchaniach.

Wszystkie? Przyznaj się, podrywałeś na skrzypce czy na trąbkę?

Ja mam naturę romantyka. Po lekturach dzieciństwa: Casanovie i Trzech Muszkieterach nie miałem przecież wyjścia. Macho nie jestem. Jeśli chodzi o start do dziewczyn, to nigdy w tym nie byłem mocny. Jeżeli już to one mnie podrywały. Jakoś tak się układało. Często się wycofywałem, jak tylko wyczułem jakiś zamach na moją wolność. Wbrew temu, co się o mnie w gazetach wypisywało, plasuję się w dolnych stanach średnich, jeśli chodzi o skuteczność podrywania. Chciałaby dusza do raju, ale nie może. Parę zakrętów w życiu miałem, ale to po pierwsze prywatne sprawy, po drugie żadne sensacje. Powtarzam – dolne stany średnie. Chociaż wyobraźnię mam ogromną.

Przez twoją wyobraźnię i teledysk do Chałup, my – wtedy młode szczawiki – nie mogliśmy spać po nocach.

(Śmiech). Ten teledysk to przypadek. Pojechaliśmy z kolegami do Bułgarii. I poszła fama, że niedaleko jest plaża nudystów. Przepłynęliśmy wpław, majtki zdjęliśmy w wodzie i ze wstydem jak cholera, bo ja jestem potwornie wstydliwy, wyszliśmy na tę plażę między ludzi. Bardzo mi się to nie podobało. Ohyda! Do tych spraw potrzebny jest szampan w lodówce i światło zgaszone. A kiedy tak wszystko na wierzchu, to mi się niedobrze robi. O nudystach już potem w ogóle nie myślałem i na teledysk do Chałup nie miałem najmniejszego wpływu. Całość świetnie wymyślił Andrzej Witkowski. Muzykę zgrabnie zrobili Rysiek Poznakowski i Grażynka Orlińska. Nie było to w moim emploi, ale z przekory nagrałem. Zrobiliśmy w studiu teledysk i zaraz o wszystkim zapomniałem, bo poleciałem do Stanów karierę robić (śmiech). Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że gra się tam w salkach parafialnych wyłącznie dla Polonii. W każdym razie, kiedy ja „robiłem karierę” w Stanach, teledysk do Chałup został zmontowany z przebitkami z plaży nudystów. Nie miałem o tym zielonego pojęcia. Tymczasem cała Polska już wiedziała, że Wodecki to pierwszy wodzirej polskich golasów. A ja dopiero w czwartym tygodniu pobytu, w polonijnej gazecie kupionej gdzieś na Milłoku, zobaczyłem, że Chałupy są w Polsce na pierwszym miejscu listy przebojów. Myślę sobie: „Ale numer, fajnie”. Po powrocie odbieram samochód z parkingu pod Okęciem i jadę na myjnię. Pytam, ile płacę i słyszę: „Pan nie płaci. Chałupy welcome to”. Wkrótce dostałem nawet honorowy klucz do kurortu Chałupy.

Często tam gościłeś?

Wyobraźcie sobie, że już po latach jechałem zimą samochodem na Hel. A pogoda była taka, że morze się przelewało przez mierzeję. W radiu ostrzegali, że na drodze lód. A ja grzeję, noc, pusto, nikogo nie ma, więc zasuwam. Nagle na prostej drodze czuję, że mnie obraca. Zaczynam się kręcić jak bączek na lodowisku i w pewnym momencie światła oświetlają przekreślony na czerwono napis „Chałupy”. Wiecie, o czym pomyślałem? „Boże, jak to dobrze, że nie zabiję się w Chałupach. Niechby choć parędziesiąt metrów dalej” (śmiech). Wleciałem do rowu, ale nic się nie stało. Odgarnąłem śnieg i sam wyjechałem.

Właśnie! Słyszeliśmy, że jesteś wybitnym kierowcą, największym specjalistą od stłuczek. Według Zenona Laskowika w 1978 r. byłeś artystą, który miał najwięcej wypadków drogowych…

Tak było. Niestety. Jeździłem wtedy Fiatem 126p, który miał trzynaście warstw lakieru. Powiedział mi o tym lakiernik, który kładł warstwę trzynastą w kolorze „Bahama Yellow”. „Panie, pan ma auto jak Rolls Royce! Bo tylko Rollsy mają fabrycznie trzynaście warstw lakieru” (śmiech). I co? Wyjeżdżam od faceta z lakierni na wstecznym, kołnierz od kożucha zasłania mi drogę, no i dzwon! Przywaliłem. Zabawna sytuacja zdarzyła mi się na zamku w Książu, który był akurat remontowany. Wyjeżdżając z zamku skróciłem sobie trochę kąt i ukruszyłem kawałek bramy wjazdowej. Byłem przerażony, ale okazało się, że brama szła do rozbiórki.

Podobno „lubiłeś” też tramwaje?

O tak. Trzy spotkania bliskiego stopnia. Za ostatnim razem już po stłuczce wyszedł krakowski tramwajarz i wrzasnął: „O! Wodecki. A mówili mi w zajezdni, żebym na pana uważał!” (śmiech).

Nadal tak szarżujesz?

Od dwudziestu lat nie miałem żadnej stłuczki. Szef z góry pogroził mi palcem i mam spokój. Swoją pulę już wyczerpałem. A jestem non stop w trasie. Często nocą. Zawsze wtedy słucham na przemian radia Tok FM albo Radia Maryja. Pierwszego, żeby wiedzieć, co się dzieje w Polsce i na świecie, drugiego, żeby nie zasnąć. Bo szczerze wam powiem, nie ma takiego drugiego radia, które by tak stawiało na nogi. Jak ojciec dyrektor coś powie, to ciśnienie tak mi momentalnie podskakuje, że dziesięć kaw by tego nie załatwiło. Był taki rok, w którym zrobiłem 160 tysięcy kilometrów. W trakcie nagrywania „Drogi do gwiazd”. Polska wzdłuż i wszerz. Zjeździłem w rok dwa samochody. I przyznam się, ciężko jeździć i nie kląć. Samochód powinien być szybki i bezpieczny. A u nas na drodze, na której można jechać sto na godzinę, zwykle jest ograniczenie do pięćdziesięciu. Idiotyzm do potęgi! Gdybym był królem Polski zniósłbym większość ograniczeń. W wielu przypadkach zgadzam się z żelazną, mądrą i zimną logiką Korwin-Mikkego. Gdyby ten facet trochę wolniej mówił i miał głos Zapasiewicza albo Hanuszkiewicza, daleko by zaszedł. W tym kraju nie da się nie łamać przepisów. Kiedyś nawet milicjant powiedział mi, że jakbym jeździł zgodnie z przepisami to do Warszawy z Krakowa jechałbym 5 dni.

Czyli grzejesz?

I to jak! Ostatnio przez półtorej godziny ujechałem 80 kilometrów. Średnia wyszła mi z 50 km/h. I dostałem mandat za przekroczenie prędkości (śmiech).

Punkty karne są?

Szanujący się kierowca bez punktów karnych, to jak żołnierz bez karabinu.

Często jesteś z prawem na bakier? Bo my znamy tylko historyjkę o tym, jak nie zapłaciłeś za piwo i musiałeś uciekać po krakowskim rynku.

Dwa razy coś ukradłem. Bułkę, jak byłem mały. Może miałem 6 lat. Ukradłem z ciekawości, na rynku, a jakiś chłopak za punkt honoru postawił sobie, że mnie złapie. Wyrzuciłem bułkę ze strachu i wiałem! Duże przeżycie. Trauma. A później, jak podrosłem, z chłopakami poszliśmy na piwo do knajpy i któryś rzucił nagle hasło: „spierdalamy”. No i wszyscy, jak to szczeniaki, uciekliśmy. Młodzież musi się wyszumieć. Nie ma co robić z tego wielkiego halo.

Jak cię wtedy przezywali?

Pierwszą ksywę miałem „Zbysiu Krawężnik”. Bo jako chłopiec jeździłem na rowerze i łbem tłukłem we wszystkie krawężniki. Byłem nieustannie poobijany, a głowę miałem na maksa pooraną. Później kapela nazywała mnie „Dobrodziej”. A potem to już tylko „Pszczoła”.

Musieliśmy do tego dojść… Pamiętasz czasy, kiedy posądzano cię o satanizm?

Czy wyście mnie z kimś nie pomylili?

Byli ludzie, którzy święcie wierzyli w to, że puszczona od tyłu Pszczółka Maja niesie ze sobą treści okultystyczne.

(Śmiech) Może było coś takiego. Nie pamiętam.

To prawda, że na koncertach publika krzyczy: „Graj pszczołę!”?

Krzyczy. Ale ja ich rozumiem. Najpierw mnie to irytowało. W końcu jednak zmądrzałem. Przecież chodzi o sentyment. Kiedy mi ktoś dziś zaśpiewa: „Tam daleko za mgłą jest rodzinny mój dom…” od razu mam mokre oczy. Bo wracam momentalnie do dzieciństwa. I na tym polega fenomen Pszczółki i w ogóle przebojów jako takich. Kiedyś opalam się na plaży w Australii w Canberze. Słońce praży nie do wytrzymania. Nagle słyszę, ktoś mówi po polsku. Podnoszę głowę i widzę, że idzie w moją stronę mężczyzna i ciągnie chłopca za rękę. Stanął przede mną i mówi: „Popatrz Jasiu, to jest ten pan, co śpiewa Pszczółkę Maję”. I w tym momencie zaczynają mu płynąć łzy jak grochy. Głupio mi się zrobiło. Wtedy uświadomiłem sobie, że Pszczółka to dla niego babcia, która nie żyje; boisko za rogiem; barszcz z uszkami i Bóg wie co jeszcze. Po prostu tęsknota. Od tamtej pory przestałem kląć na Pszczołę. A tak w ogóle to wiecie, że kompozytor tej melodii popełnił niedawno samobójstwo?

Mieliśmy właśnie pytać o Karela Svobodę.

Nagrywałem tę piosenkę u niego w domu. O, facet pięknie mieszkał! To był chyba 1979 rok. Pszczoły nie chciałem nagrywać, bo śpiewał ją Karel Gott. On jest tenor, a ja baryton. Nie moja tonacja. Mimo wszystko jednak pojechałem do Pragi. Fiatem 126p, tym od trzynastu warstw lakieru. Wtedy może miał dopiero siedem. Miałem adres, myślę sobie: „co tam, znajdę”. Wjeżdżam do Pragi w nocy, zatankowany do pełna, kanapki mam, wszystko pod kontrolą. Jest w pół do drugiej, pusto, nikogo, nie jedzie ani jeden samochód. Praga jest olbrzymia, kilka razy większa od Krakowa. A ja głupi się tego kompletnie nie spodziewałem. Jadę wielką oświetloną ulicą i myślę sobie: „No to żeś się Zbyszek urządził”. Po jakimś czasie mija mnie samochód. Nagle hamuje i zawraca. Strach. Zatrzymują mnie. Ze środka wysiada dwóch Bułgarów, gimnastyków – kolegów z dawnych lat. Kiedyś razem występowaliśmy. Lecą do mnie i krzyczą, że w błysku latarni zobaczyli moją szopę na głowie. Z nieba mi spadli. Poprowadzili mnie do Svobody. A on od razu whisky na stół. Rano nagranie. Okolica przecudowna. Dom nie-dom, raczej zameczek, pałacyk jak z czołówki Disneya, przed nim staw, na stawie kołysze się jachcik, nad stawem mały domek, a w nim studio. Bajka, mówię wam.

Dobrze wspominasz swoje występy w „demoludach”?

Pewnie. Warto by było kiedyś spisać te wspomnienia. Kiedyś w Czechosłowacji miałem nagrywać na potrzeby pewnego programu teledysk do piosenki Muszla. „Poszukaj muszli na brzegu morza, la, la, la, la…”. Makijaż, światła, kamery poustawiane – akcja. Puścili Czesi playback, zaczynam śpiewać, nagle wrzask reżysera: „Stop, stop, stop! Jezus Maria! Co on śpiewa?!”. „Poszukaj” to po czesku w wolnym tłumaczeniu „popier…”. Trzeba było na szybko ściągać playback innej piosenki, żeby uratować program. Cyrk nie z tej ziemi. Pamiętam też, jak z NRD wyrzucili z koncertów Marka i Wacka, z którymi później grałem. Wylali ich za znaczki Solidarności wpięte w klapy. Ówczesny minister kultury powiedział, że muzycy, to nie politycy. Na to Wacek: „Gdyby pan choć trochę znał historię Polski, to wiedziałby, że najwybitniejszym polskim politykiem był Paderewski”.

Ostro popijałeś w tamtych czasach?

W czasach Paderewskiego? (śmiech) Mam taką naturę, że jestem ostatni do balangowania. Koleżeństwo rządzi na dole, a ja wymykam się na górę do pokoju hotelowego. Jestem bardzo towarzyski, ale lubię mieć w zanadrzu miejsce, do którego mogę się w każdej chwili wycofać i zniknąć tam na dobre. Ale może o tym seksie w końcu pogadamy…

Skoro nalegasz.

O sprawach seksu, w tym kraju pełnym hipokrytów, nie mówi się w normalny sposób. Żeby nie było niedomówień, ja jestem przeciw sprzedawaniu wszystkiego za jednym zamachem. Bo jak się człowiek opatrzy tych zdjęć, tych filmów, a opatrzyć można się bardzo szybko, to przestaje go to całkowicie kręcić. Ale kij ma dwa końce. Na jednym jest właśnie tajemnica, bez której nic nie smakuje jak powinno, a na drugim jest młodzież, którą trzeba edukować. Bez wstydu, bez hipokryzji, normalnie rzeczowo sprzedawać im niezbędne informacje. I nie ma co ukrywać, winny jest też Kościół. Nie można z seksu robić tabu. Jak dzisiaj słyszę o molestowaniu seksualnym w szkole, to wydaje mi się, że w moich szkolnych czasach, za te różne wygłupy wszyscy kumple powinni siedzieć. Bóg chciał, że udało mi się uniknąć kryminału (śmiech).

Często łapie cię głupawka?

Bardzo często. Lubię sobie na przykład strzelić ze stanika. Przejąłem to z monologu Krysi Sienkiewicz. Naciągam gumkę i pam… Niektóre kobiety to lubią, większość jest zszokowana. Nie mogą uwierzyć, że sobie na to pozwalam. Kończymy już, co? Nie wiem, co z tych moich gadek wymodzicie. Nie chciałbym wyjść na wała. Napiszcie tylko najważniejsze: że bez kobiet nie ma życia.

Na skróty:

O ROZKŁADÓWCE:

Najbardziej chciałbym obejrzeć te kobitki, których nie chciałbym obejrzeć.

O WIELBICIEL(K)ACH:

Zdarzają się w środku nocy telefony od psycholi, którzy chcą usłyszeć tylko mój głos. Przyjmuję to z dobrodziejstwem inwentarza. Trzeba było 20 lat temu zastrzec numer (śmiech).

O WODZIE:

W szkole byłem mistrzem w jej laniu.

O GOLFIE:

Za trasę z Markiem i Wackiem po NRF-ie kupiłem sobie używanego Golfa. Obliczyłem, że gdyby nie ta trasa, to musiałbym zbierać na niego 50 lat, nie jedząc, nie pijąc i nie płacąc za prąd.

O BUTACH:

Muzyki trzeba się uczyć. Jak malarstwa. Zawsze byłem fanem Chicago i Tower of Power. Ale jak usłyszałem Peter Herbolzheimer Rhythm Combination & Brass, to muzyka Chicago i Tower of Power stała się dla mnie nudna i przewidywalna. Panowie z Rhythm… tak dopierdalali na tych trąbach, że buty spadały.

O KRYTYKACH:

Mama mówi: „Mój synek będzie wybitnym skrzypkiem”. I posyła go do podstawowej szkoły muzycznej. Gra chłopczyk. Nawet nieźle. Ale kiedy zdaje do liceum, komisja mówi do mamy: „Wie pani, pani Wando, pani Wandeczko, Jasio ma talent, ale mamy wielu chłopców, którzy grają na skrzypcach lepiej. Proponujemy Jasiowi altówkę, bo tam mniejsza konkurencja. No więc Jasio zaczyna grać na altówce. Idzie do szkoły wyższej i co słyszy: „Panie Janie, przyjechało dużo świetnych altowiolistów, a my mamy mało miejsc, proponujemy wychowanie muzyczne albo teorię muzyki”. Jasio wybiera teorię. Kończy szkołę, zatrudnia się w redakcji, idzie na koncert i recenzuje kolegę z podstawówki, który teraz gra w orkiestrze pierwsze skrzypce. I co? Wylewa swoje żale. A my Polacy w tym akurat celujemy.

O POLSKIEJ EDITH PIAF:

Ewa Demarczyk potrafiła rzucić na kolana Kubańczyków, śpiewając Baczyńskiego o Powstaniu Warszawskim.

O OSCARZE:

Chciałbym napisać muzykę filmową i zgarnąć Oskara. A co!