Zbigniew Wodecki i Mitch & Mitch
PLAYBOY nr 08, 2015 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak i Łukasz Klinke
—
Czy Zbyszek dostał już oficjalną „Mitchową” ksywkę?
Zbigniew Wodecki: A toście mnie zagięli! Myślałem, że ten projekt sam w sobie jest tak zaskakujący, że już nic mnie nie zdziwi. Ale żeby jeszcze wymyślać ksywy? Czasem chłopaki mówią na mnie „Łodeki”…
Mitch: Przecież sam to wymyśliłeś! Na pierwszym koncercie.
Mitch: W „Trójce”. Kiedy zostałeś niby przypadkiem wywołany na scenę do „czelendżu na kibordzie”.
Potwierdzamy. Widzieliśmy na youtubie. Mitch spytał: „What’s your name?”, a ty odpowiedziałeś: „Zbigi Łodeki”.
ZW: Kompletnie tego nie pamiętam. Pewnie dlatego, że byłem w pełnym szoku. Nie wiedziałem, czy chłopaki robią sobie ze mnie jaja, czy jadą na poważnie. Zresztą nadal nie wiem. Od dziecka byłem uczony, że każdy utwór muszę wykonywać pod linijkę. Nie było mowy o żadnym odstępstwie. Od podstawówki po akademię muzyczną – wszystko na blachę. I tak mi zostało. Aż tu nagle w trakcie tego pierwszego koncertu z Mitchami – po całych latach muzycznego szpanowania – zderzyłem się z czymś, o czym kompletnie zapomniałem. Że muzyka służy przede wszystkim rozrywce i zabawie. Że tremę przed wyjściem na scenę – coś, co mi towarzyszy całe życie – można mieć gdzieś. Że w muzyce obowiązuje pełna dowolność. I to oni mi o tym przypomnieli. Przecież Mitch & Mitch odwalają takie numery na scenie, że jak się człowiek nie wyluzuje, to jest zgubiony. Wiecie, ile wysiłku kosztowało mnie to, żeby się wyluzować?!
Mogłeś sobie jakoś pomóc. Są różne środki…
ZW: Ale ja nie mogę tego brać. Jestem legalistą (śmiech). Zresztą Mitche potrafią być luźni bez żadnych dopalaczy. Robią z muzyką, co chcą. Do tego stopnia, że któregoś razu prawie doprowadzili mnie do śmierci przez uduszenie. Trąbką.
Mitch: Umarłbyś na własne życzenie.
ZW: Nieprawda! Czekałem, czekałem i czekałem, a wy przedłużaliście…
Mitch: Było to niezbędne dla tamtej chwili. Niezbędne, aby ją przetrwać. Znaleźliśmy się w wyjątkowo niepożądanej sytuacji – graliśmy w Łazienkach z okazji wręczenia jakichś nagród ministra kultury. Tuż przed koncertem ustaliliśmy, że przedłużymy w nieskończoność frazę, którą Zbyszek musi ciągnąć. A on zamiast przestać grać, cały czas… grał (śmiech). Naszym zamiarem nie było zabicie Łodekiego, tylko zrobienie czegoś poza planem.
Mitch: To była klasyczna sytuacja, gdy w ostatniej chwili powstaje nowy pomysł i nie wszyscy zostają o nim poinformowani. Ale Zbyszek dał radę.
ZW: Oczywiście. Ci stoją i się śmieją, a ja cały czerwony. A przede mną minister. Tyle, że… Oni znowu mieli rację. To była taka wydmuchana, elegancka, ministerialna impreza, na której wszyscy czuliśmy się podle. Nawet ja, choć przecież zęby zjadłem na tej robocie. Mitche pewnie mieli wrażenie, że są tam jak dzikie zwierzęta w klatce. Wszystko odbywało się w bardzo sztucznym entourage’u, a mimo to, właśnie po tym tym koncercie, transmitowanym przez telewizję, zacząłem dostawać od znajomych smsy w rodzaju „Mistrzostwo świata!”. Serio. Podam nazwiska, jak mi nie wierzycie. Wtedy dopiero pomyślałem – ale czad!
Czyli zwyczajnie bez żenady promujesz się na Mitchach.
ZW: Żebyście wiedzieli! Za tak wielkie pieniądze zaśpiewam wszystko. Żaden problem. Rocka, punka, thrash metal… Piję flaszkę i proszę bardzo. A poważnie mówiąc, to w czasach celebrytów, kiedy ludzie są znani z tego że są znani, Mitche są znani właśnie z tego, że nie są znani. A jednak wszyscy o nich mówią. To dopiero sztuka. Dlatego ja sprytnie staram się pod nich podłączyć.
Mitch: Wkrótce będziesz miał już dwudziestu fanów na Facebooku.
ZW: Wiecie co? Można mieć luz, grając jazz. To żaden problem improwizować, jak się ma dar od Boga. Wchodzisz do zimnej rzeki po jaja i możesz grać przez sześć godzin, bo to czujesz. Ale zrób coś takiego na scenie popowej. Albo improwizuj z orkiestrą. To jest szalenie trudne. Żeby to umieć, trzeba być tak zakręconym, jak ci goście tutaj. Do dzisiaj jestem w szoku.
Jak dużo brakuje ci do luzu Mitchów?
ZW: 45 lat (śmiech).
Mitch: Zbyszek jest bardziej wyluzowany niż my wszyscy razem wzięci.
ZW: Nieprawda. Jak wykonuję swój repertuar komercyjny, który jest szalenie trudny, bo non stop stoję nad przepaścią szmiry, to wyluzować się nie sposób. Gdybym poddał się publiczności, byłbym zgubiony. Byłoby po mnie.
Zbyszek się na was promuje, a wy poszliście w komerchę.
Mitch: Oczywiście. Do twarzy nam.
ZW: Kompletny nonsens. Nigdy nie poznałem muzyków, którzy gwiazdorzą mniej od Mitchów. Oni właściwie nie gwiazdorzą. Ludzie, którzy w dzisiejszych czasach nie gonią za własnym ogonem w Warszawie i to w tej branży, muszą być dziwni. Bardzo dziwni! Z innej planety. Spotykają się w swoim składzie i godzinami potrafią się bawić muzyką, nie czekając na szmal. To się już prawie nie zdarza. Cała reszta jest zestresowana i zesrana ze strachu, że im się nie uda. Ale jak już ktoś wejdzie w estradę, to nie ma nic gorszego niż choroba popularności. Można wyjść z gorzały, narkotyków, najgorszego świństwa, ale jak raz zachorujesz na gwiazdorstwo, to kamień w wodę. Zaczyna się piekło.
Czyli Mitche są dziwni, dlatego, że są normalni?
ZW: Otóż to! Oni są normalni, bo nie chcą robić kariery. To, że dzisiaj gadamy, zakrawa na cud. Musieli dostać za ten wywiad ciężką kasę.
Wszyscy, jak tu siedzimy, dostaliśmy ciężką kasę.
Mitch: Dla niektórych jesteśmy dziwni, bo na naszych koncertach nie ma awantur, chlania i ćpania.
Mitch: A do tego interesuje nas muzyka mocno niepopularna. Przez lata katowaliśmy debiutancki album Zbyszka, o którym nawet on sam zapomniał, w te i wewte. W każdej konfiguracji, łącznie z rozkminianiem tekstów i rozbieraniem ich na czynniki pierwsze. Kiedyś jaraliśmy się tą płytą, a teraz cieszymy się wspólnym graniem.
Wiedziałeś Zbyszek, że Mitche są psychofanami twojej płyty?
Mitch: On nie wiedział, że istniejemy.
ZW: To niestety prawda. Nie siedzę w internecie. Nie mam na to czasu. Kochani, ja muszę non stop ćwiczyć, zarabiać pieniądze i uważać na fotoradary. To jest moje życie.
Mitch: Wszystko jest kwestią przypadku. Nasza współpraca również. Zaczęło się od zagrania dwóch utworów w 2008 r. w „Trójce”. Wtedy, na samym początku, Zbyszek pewnie był tym wszystkim zdziwiony. Potem powstał pomysł nagrania całej płyty i poszło. To, że „wszedł” nam jego album – to już było coś, ale wiele płyt się nam podoba i nic z tego potem nie wynika.
ZW: Niedługo nagrywamy ponownie pierwszą płytę Mitchów (śmiech). Też mi „weszła”.
Mitch: Splot okoliczności spowodował, że dziś siedzimy przed wami i się spowiadamy.
Mitch: Zbyszek nawet śpiewająco.
Mitch: Napędzają nas tylko okoliczności. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Poza tym musimy się z jakimś pomysłem identyfikować.
Mitch: Nie możemy się też wstydzić.
ZW: Nie przesadzajcie. Mi to mówicie? (śmiech)
Nie mieliście problemów komunikacyjnych?
Mitch: Zawsze podskórnie czułem, że Wodecki to król życia i równy gość. Na długo zanim usłyszałem jego debiut. Ma niewiarygodny dystans do siebie i do swojej twórczości. Coś, co dla nas byłoby przypałowe, dla niego jest po prostu częścią pracy. Jednocześnie to lubi i ma na to wyłożone. Prawdziwy mistrz. Podsumowując, współgramy idealnie.
ZW: Zwłaszcza w temacie wykładania.
Mitch: Na samym początku współpracy byłem pozytywnie zaskoczony, jak intuicyjnie czytasz, o co nam chodzi. Mimo obaw widać było, że wszystko rozumiesz. W trakcie koncertu w „Trójce” nie wiedzieliśmy, co się wydarzy…
Mitch: Zbyszkowi powiedzieliśmy tylko, żeby w odpowiednim momencie wszedł na scenę. Potem samo poszło.
ZW: Byłem nieprzytomny ze stresu.
Mitch: Którego nikt nie widział. Profesjonalista do oporu. Wielka forma plus wielkie umiejętności. Combo.
ZW: Tak naprawdę jedyne animozje między nami polegały na tym, że ja czegoś nie chciałem na tej „nowej” płycie, a oni mówili, że to jest właśnie najlepsze.
Mitch: Nie tylko. Upierałem się, że nie ma być oboju. A jest. Bo Zbyszek się zaparł i mnie z Mitchem przegłosowali.
Mitch: Ale teraz już ci się obój podoba (śmiech). Dla mnie najfajniejszym doświadczeniem przy przygotowywaniu tej płyty było umocnienie wiary w ludzkość – także dzięki flow Zbyszka. Telefon przed pierwszą próbą wyglądał tak: „Zbyszek, my dzisiaj się instalujemy. Może nie przyjeżdżaj, nie trać czasu, tylko wpadnij jutro, jak już wszystko będzie gotowe”. Zgodził się. Przyjeżdżamy do sali prób, a Zbyszek już tam czeka. Pierwszego dnia rozpracowaliśmy trzy utwory.
Mitch: Każdego dnia był pierwszy na próbie.
ZW: Bo ja muszę nadrabiać. Wy gracie na pamięć dźwięki, do których muzycy zawodowi potrzebują nut! Mitche to muzyczni giganci. Przecież to, co zrobiliśmy razem, było dla nich powrotem do ery kamienia łupanego. A oni zagrali wszystko na luzie i dodali takie pomysły i aranże, że Frank Zappa to małe piwo.
Mitch: Bez przesady!
ZW: Wy macie na scenie balangę, totalny luz. A Łodeki cały czas w nerwach.
Już ustaliliśmy, że w ogóle tego nie widać.
ZW: I całe szczęście. Wiecie, dlaczego do tego projektu wziąłem skrzypce elektryczne?
Mitch: To drażliwy temat.
Mitch: Wciąż jeszcze nie ostygł. Z definicji nienawidzę solówek na skrzypcach elektrycznych.
Mitch: Odwieczny spór – co jest gorsze: solówka na skrzypcach elektrycznych czy na basie (śmiech).
Mitch: Ale Zbyszek też musi mieć coś z tego wszystkiego… Luz, niech gra na elektrycznych.
ZW: Mogę nareszcie zabrać głos? Macie rację, stylistycznie te skrzypce nie pasowały do całości. Ale są jakimś grepsem. Są efektowne. Pomyślałem więc, że skoro mam przed sobą rockową publiczność, to ona prędzej zaakceptuje takie skrzypce. A dzięki nim także i staruszka na scenie.
Czyli uparłeś się na skrzypce elektryczne ze strachu?
ZW: Oczywiście! Jak facet gra na skrzypcach elektrycznych to jest czad, a jak na zwykłych, to jest jakaś muzyka poważna.
Mitch: Nie dla tej publiczności.
ZW: Łatwo ci mówić. Teraz to ja to wiem. Ale wtedy? Zresztą, macie załatwione. Następną trasę gramy bez skrzypiec elektrycznych.
Mitch: Brawooooo!! Czyli jednak wywiad dla PLAYBOYA do czegoś się przydał.
ZW: Oddam skrzypce elektryczne córce, niech uwierzy w siebie (śmiech). Ale mówiąc serio, to ja naprawdę byłem zdziwiony, że ludzie po naszym koncercie chcieli jeszcze. Przecież my jedziemy ze spokojnymi numerami, w których trzeba posłuchać frazy, harmonii, perełkowych improwizacji. To trudne. Poza tym zawsze ktoś może krzyknąć: „Graj pszczołę!”.
Jak sobie z tym radzicie?
Mitch: W naszym świecie „Pszczoła” nie istnieje. Całkowity ban.
ZW: Mitch opieprzył nawet jednego z widzów.
Mitch: Jakiś koleżka krzyknął coś o Mai. Dostał „fucka” ze sceny i od razu była cisza.
ZW: Odebrałeś mi mój najlepszy numer.
Mitch: Właśnie teraz zaczynasz grać swoje najlepsze…
ZW: Dzięki Mitchom pokochałem swoje stare utwory. Poznałem je na nowo. Polubiłem pierwszą płytę.
Nie taką pierwszą. Była jeszcze EP-ka i pocztówki dźwiękowe.
ZW: Jakie pocztówki? Co wy gadacie?
W 1972 r. Do szczęścia blisko, a trzy lata później – Tak chciałbym mieć.
ZW: Rany Boskie! Nic nie pamiętam.
Mitch: Na bank są w Warnerze, który kupił wszystko (śmiech).
Mitch: Teraz będą robić remastery pocztówek (śmiech).
Mitch: Większość pocztówek była kompletnie piracka. Nawet Zappa wychodził w Polsce na pocztówkach. Ludzie stawiali sobie w piwnicy maszynę i tłoczyli. Ale może pocztówki Zbyszka były oficjalnie wydane przez Ruch? (pierwsza przez Ruch, druga przez Krajową Agencję Wydawniczą – przyp. aut.).
(Kelnerka wnosi tacę z truskawkami i pięcioma kieliszkami szampana)
K: To prezent od szefowej, która bardzo się cieszy, że wybraliście panowie restaurację „Tel Aviv” – na dzisiejsze spotkanie.
Wszyscy tu jesteśmy niebywale filosemiccy, proszę pani…
K: Słucham?
(W tym momencie zawartość dwóch kieliszków ląduje centralnie na stylowych garniturach Mitchów)
K: Och! Strasznie przepraszam.
ZW: Wszystko dobrze. Proszę się w ogóle nie przejmować. Ci panowie są przyzwyczajeni do tego, że piękne kobiety momentalnie tracą koncentrację na ich widok. Sami są sobie winni. Trochę szampana zostało im jeszcze w kieszeniach, powkładają tam truskawki i po sprawie.
K: Zaraz panów powycieram.
ZW: Oho! Jeszcze będą gładzeni.
A propos, jak dogadują się wasze groupies?
ZW: Nie dogadują się, bo ja takowych nie posiadam. Ale mam nadzieję wypromować się na Mitchach. Wtedy również będę się kąpał w szampanie. Choć chyba już na to za późno. Zobaczcie, co wiek robi z człowieka. Nawet nie jestem w stanie przypomnieć sobie tych pocztówek! Jakbym posłuchał, to może coś by w głowie zaświtało. Wykonywałem, a także skomponowałem, dużo fajnych rzeczy, które poszły się bujać, bo nie byłem wtedy piosenkarzem tylko skrzypkiem. Piosenkarzem zresztą stałem się przypadkiem. Do 1977 r. pracowałem w orkiestrze jako muzyk. Codziennie pam param pam.
Jako podrostek grałeś też w zespole Czarne Perły.
ZW: Jezus Maria! Znacie Czarne Perły?!
Ze zdjęć. Zresztą bardzo zabawnych.
ZW: Ten bigbitowy zespół to był czad. Grałem na trąbce i śpiewałem drugie głosy. A chłopaki łoili na gitarach elektrycznych. Świetna muzyka i fajne teksty. Grał z nami Wiesiek Żakowicz, ten który był w składzie Niebiesko-Czarnych. Mieć kogoś takiego w zespole, to był wtedy szpan… Nie chcę zanudzać, ale tymi Perłami uderzyliście w moją sentymentalną duszę. Jako skrzypek miałem wtedy wybór: mogłem wyjechać na 5-letni kontrakt do Leningradu, w którym codziennie po sześć godzin ćwiczyłbym Brahmsa. Mogłem też regularnie latać do Wiednia, Genewy, Paryża i na Kubę. Co byście wybrali? No właśnie. W ten sposób zacząłem jeździć z Ewą Demarczyk po największych estradach świata, grając dla najbogatszych ludzi świata. I to właśnie wtedy nauczyłem się porządnie grać.
Mitch: Na Kubie? Ciekawe. Musimy tam pojechać, może też się czegoś w końcu nauczymy.
ZW: Ciężko było się nie nauczyć, jak w pierwszych rzędach siedziało zawsze pięć milionów dolarów.
Mitch: Od dziś musimy uważniej przyglądać się tym, którzy chodzą na nasze koncerty.
ZW: Nie śmiej się. Wozili nas Bentleyami. W prywatnych willach oglądaliśmy obrazy Rubensa i jedliśmy kawior, wycierając ręce w gorące ręczniki. Prosto z komuny na Zachód przyjechał czarny anioł polskiej piosenki. Ewa napieprzała o Powstaniu Warszawskim, śpiewała Baczyńskiego, „Karuzelę z Madonnami”… Dla nich było to objawienie. Standing ovation przez 30 minut – na każdym koncercie. Edith Piaf spadła wtedy do drugiej ligi.
Z Mitchami też może pojedziesz na wypasione tournee.
ZW: I to jest plan! Mitche są ponad-językowi.
Mitch: Zaczynamy od Hawany. Ale dopiero w październiku. Wcześniej nie mamy czasu, bo koncertujemy w Japonii.
ZW: W czasie niemieckiej trasy z Markiem i Wackiem całymi nocami graliśmy w kości. O dojcz marki. Najmłodszy w zespole był Janek Pospieszalski. Jego zadanie każdego ranka było takie samo: zbierał wypite hotelowe mini-flaszki po 12 marek, skoro świt zasuwał z nimi do Aldiego, porównywał i wymieniał na takie same za 4 marki (śmiech). Co to był za czas! Niemcy nosili nas wtedy na rękach. Bankiety, bankiety, bankiety… Za jedno tournee kupiłem sobie Volkswagena Diesla 1600. Potem policzyłem, że musiałbym grać w orkiestrze 60 lat, żeby pozwolić sobie na takie auto.
Byliście królami Peweksów?
ZW: Marlboro, Coca-Cola, koszule non-iron i szynka Krakus (śmiech).
Mitch: (rozmarzonym głosem) Toblerone, resoraki i Lego.
Mitch: Kiedyś przyjechała do nas ciotka i wysłała mnie i mojego o siedem lat starszego brata do Peweksu po ajerkoniak. A my kupiliśmy trzy Cole, ogromną ciężarówkę Matchboksa z samolotem na przyczepie, kilka czekolad, no i ten nieszczęsny ajerkoniak. Do domu wróciliśmy mega zajarani. Jak zobaczyliśmy minę bladej matki, to zrozumieliśmy, że coś jest nie tak. Wydaliśmy długo zbierane dolary ciotki i wróciliśmy bez reszty. Matka spłacała ją przez parę lat.
Piękne historie, ale wróćmy do tu i teraz. Czy dzisiaj 26-latek byłby w stanie nagrać tak dojrzałą płytę, jaką Zbyszek nagrał w 1976 r.?
Mitch: Byłoby raczej ciężko.
ZW: Nagrać, to by może i nagrał, ale potem zdechłby z głodu. Jaka firma dzisiaj by to wydała? Taki chłopak, który za dużo umie, dzisiaj musiałby się zniżyć do poziomu ulicy, żeby coś zarobić. Przyszły takie czasy, że zdolny młody człowiek nie ma szans na zrobienie kariery, jeśli nie pójdzie w te wszystkie talent-shows. To bardzo smutne… Panowie, czas na mnie. Gram dzisiaj koncert w Białymstoku. Muszę lecieć!
Chcieliśmy podpytać jeszcze o okładkę.
ZW: Jestem tam tylko skromnym modelem.
Internet kipi od fallicznych skojarzeń – „Co Wodecki trzyma w dłoni?”, „Duży Wodeckiego”…
ZW: Dopięliście swego chłopcy.
Mitch: Wiedzieliśmy, że nie wszyscy znają się na instrumentach i postanowiliśmy w rękę Zbyszka włożyć coś, co byłoby skandaliczne (śmiech).
Mitch: Początkowo płyta miała się nazywać Self titled Album.
Mitch: Wykryliśmy jednak, że powstało już kilka płyt pod takim tytułem. Chcieliśmy czegoś patetycznego, podniosłego – traktującego o naszej wspólnej przygodzie, odysei… Chyba stąd ten Kubrick.
Internauci też mają ciekawe skojarzenia. Tytuł jednej z recenzji brzmi: „Hipsterzy wyciągają Wodeckiego z odmętów mainstreamu”.
Mitch: Jestem pod wrażeniem. Ale „z głębin” byłoby bardziej oksymoroniczne.
ZW: Wreszcie dowiedziałem się, gdzie cały czas siedziałem (śmiech). Ale coś w tym chyba jest, bo po tej płycie posypały się najróżniejsze propozycje łączące muzykę symfoniczną z undergroundem. Na przykład projekt Albo inaczej, w którym śpiewam z orkiestrą teksty rapera Japy.
(Ogólny wybuch śmiechu)
Mitch: Pei.
ZW: Baczyńskim ani Goethem to on nie jest, ale o coś w tych tekstach jednak chodzi. Niezaprzeczalnie. Napiszcie kochani, że nic nie wkurza mnie tak, jak rozmawianie o muzyce. Dobrze, że muszę uciekać. Siła wyższa. Pogadajcie sobie beze mnie. Zostawiam was w dobrych rękach. Uszanowanie.
Powiedz jeszcze, czy już wiesz, gdzie urodził się Mitch. Ostatnio podejrzewałeś Palermo, kasyno w Las Vegas albo czoło Franka Zappy.
ZW: Niech sam wam powie. Znikam…
Mitch: Z tej trójcy najbliżej mi chyba do czoła Zappy. Wychowałem się na Franku. Nawet pierwszego PLAYBOYA kupiłem tylko dla niego. W 1993 r. wasz magazyn opublikował z nim obszerny wywiad. Przepraszam, ale niestety nie pamiętam rozkładówki. Zappa wydawał mi się wtedy seksowniejszy od amerykańskich piękności. A tak naprawdę urodziłem się w Środzie Wielkopolskiej.
Graliście tam?
Mitch: Nie. Ale zawsze jak tamtędy przejeżdżamy, mamy bekę, że za sto lat będzie tablica: „W tym domu na świat przyszedł Mitch” (śmiech).
Mitch: Na Saskiej Kępie jest dom, w którym wizytę złożył Pablo Picasso. I oczywiście jest na nim tablica. Dla mnie to nonsensowne. A ze Środą Wielkopolską mam tyle wspólnego, że w połowie lat 70. moi rodzice pracowali w ośrodku badawczym pod Poznaniem. I tylko dlatego urodziłem się w Środzie. Ciężko w to uwierzyć, ale kompletnie tego miasta nie pamiętam…
A pamiętacie, jak zaczęła się wasza wielka sława?
Mitch: Przez przypadek. Nie pamiętam tylko, dlaczego zaczęliśmy grać country.
Mitch: Parę lat potem przyszedł wielki renesans na ten gatunek muzyczny.
Mitch: To oczywiście nasza zasługa. Słuchajcie, chyba musimy kończyć. Nie mamy nic ciekawego do powiedzenia. Bez Zbyszka sobie nie radzimy.
Mitch: U nas wszystko zawsze samo się rodzi, składa i kształtuje – bez planowania. Podobnie było z Mitchami.
Mitch: Od lat łączy nas tylko i wyłącznie chęć zrobienia czegoś. Jest jeden problem: to coś bardzo się rozrasta i musimy robić coraz więcej. Mój tata namawia mnie teraz, żebyśmy nagrali płytę do tańca: tanga, walce, bolero… Who knows?
Właśnie. Byliśmy niemal pewni, że wywiadów udzielacie tylko po teksańsku.
Mitch: I think we should support our mythology. You’re right!
Mitch: But… that’s why we never give interviews…
(Kelnerka od szampana i truskawek pyta, co podać)
Mitch: Dwie Cole.
K: Zero?
Mitch: No jak zero, proszę pani…
K: Z cukrem mamy tylko Afri-Colę – za to bez konserwantów.
Mitch: Ale w Coli chodzi o cukier i o konserwanty!
K: Mamy zwykłą do drinków. Mogę panom odlać. Po cichu. Za tamto…
Mitch: Świetnie. To poprosimy dwie Cole spod lady.
Jak długo trzeba grać, żeby zgrać się tak jak wy?
Mitch: To przerażające, ale prawie w ogóle nie ćwiczymy. Dla wykształconego muzyka nasze próby są nie do zaakceptowania. Przez 30% czasu gramy, a przez 70 – pierdolimy o tym, co nas otacza.
Mitch: Albo o tym, jak i co będziemy grać. I na tym kończymy próbę.
Mitch: Na płytach zastępują nas zawodowcy, bo my tak naprawdę nie potrafimy grać. Mitch & Mitch to polskie wcielenie Milli Vanilli.
Mitch: Tyle, że znacznie brzydsze…
Graliście kiedyś na weselu?
Mitch: Ja grałem raz, na weselu Mitcha. Włoskie przeboje z lat 60.
Mitch: Z moim teściem na klarnecie (śmiech). Graliśmy na weselu Gaby Kulki, Łysego i Bunia. U tego ostatniego opracowaliśmy numery Kasi Cerekwickiej i De Mono, ale zagraliśmy też Jerry was a Race Car Driver Primusa. Z podwójną stopą. I takie to są z nami wesela. Nie polecam. Może dlatego nikt obcy nigdy nas nie zaprosił. Nikt nas nie chce. Dziwne, bo jesteśmy bardzo drodzy… Właśnie doszło do mnie, że tyle lat gramy i nic, kurwa, z tego nie mamy. Ani kasy, ani groupies. Tak się właśnie dzieje, jak za sztukę biorą się księgowy i nieuk.
Mitch: Skończyłem zarządzanie i marketing. Przez rok pracowałem nawet w banku, przygotowując analizy finansowe. Do dziś Excel jest moim przyjacielem. Potem założyłem z kolegą Seszką firmę, która ponad dziesięć lat zajmowała się informatyką bez granic. Uczyliśmy ludzi, jak trzymać myszkę, jak restartować komputer i co zrobić, gdy na ekranie „coś się przesuwa”, bo pani księgowa postawiła segregator na klawiaturze.
Mitch: Ja nigdy nie zarobiłem pieniędzy jak porządny człowiek. Pierwszą pracą było kelnerowanie w Qchni Artystycznej. Chodziłem między stolikami ponad rok. Potem przerzuciłem się na grafikę: drukarnia cyfrowa, „Przekrój”…
A z wykształcenia jesteś…?
Mitch: Zerem (śmiech). W ostatniej klasie wyrzucili mnie z liceum ekonomicznego, do którego poszedłem tylko dlatego, że można tam było nosić długie włosy.
To za co cię wyrzucili?
Mitch: Przestałem uczęszczać. Dopiero po paru latach doszło do mnie, że to trochę wioska nie skończyć nawet liceum. Zapisałem się do szkoły eksternistycznej i w wieku Zbyszka Wodeckiego z debiutu zdałem maturę. Na tym postanowiłem poprzestać. Kończymy?
Chcieliśmy jeszcze podpytać o typy na rozkładówkę…
Mitch: Odkąd nie używam telewizora, nie rozróżniam dzisiejszych gwiazd. Wiem, że istnieje ktoś taki jak Anna Mucha, ale w życiu bym jej nie rozpoznał.
Mitch: Ja ostatnio na ulicy chciałem pomóc facetowi, któremu zepsuł się samochód. Wydawało mi się, że znam jego twarz z koncertów. Potem zobaczyłem plakat z nim w roli głównej. To był jakiś znany aktor. Mam podobnie jak Mitch – jestem celebryckim ignorantem.
Mitch: Kiedyś po koncercie stoję sobie w Hybrydach. Nagle po drugiej stronie stołu widzę gościa. Znam go, ale – co dziwne – on mnie też. Witamy się: „Siemasz!”. Co tam?”. Znam, ale nie wiem, kto to. W końcu nie wytrzymałem i zapytałem: „Skąd my się w ogóle znamy?”. A on na to: „Chodzę na wasze koncerty – pewnie stąd”. Okazało się, że to Bartek Topa. Idealny przykład naszego potencjału intelektualnego w temacie znanych ludzi. Kandydatka na rozkładówkę? Bez szans.
Mitch: Panowie, naprawdę musimy kończyć. Dziś wylatujemy do Radomia.