Xawery Żuławski
PLAYBOY nr 09, 2012 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
fot. Grzegorz Press
—
Dlaczego piszesz się przez „X”?
Trzeba by zapytać rodziców. Dużo z tym komplikacji. Ciągle muszę powtarzać: „przez iks, ale bez es”. Niedawno zmieniałem dowód. Urzędniczka wypaliła: „Pana imię to pomyłka” (śmiech). I nie dała za wygraną. Musiałem jechać do drugiego urzędu i oficjalnie zmienić sobie imię z Ksawery na Xawery. Procedura trwała trzy miesiące. Teraz już oficjalnie rozmawiacie z Xawerym.Co ciekawe, do 24. roku życia nie spotkałem w Polsce żadnego Ksawerego. Dopiero w jakimś nocnym klubie napatoczył się mój imiennik. Opiliśmy nasze spotkanie bardzo porządnie.
Można cię zdrobnić?
W domu zawsze byłem Xawciem. Ale koledzy i tak dali mi ksywę „Żurek”. Widocznie nie mieli zaufania do mojego dziwacznego imienia. Dziś mam ponad cztery dychy i myślę, że chyba nie wypada do mnie „żurkować”, ale i tak wszyscy to robią. Niektórzy zresztą nie wiedzą, czy jestem Żurawski czy Żuławski…
Albo Marcin Konopp.
(Śmiech). Ci, którzy pracowali ze mną przy Tancerzach na pewno wiedzą, o kogo chodzi (pseudonim Żuławskiego na potrzeby tej produkcji – przyp. red.). Byłem wtedy świeżo po Wojnie polsko-ruskiej, nad którą pracowałem ponad dwa lata, a za całość zarobiłem 60 tys. zł. Grubo poniżej średniej krajowej. A tu proza życia – kobieta i dwójka dzieci. Są potrzeby, a kasy nie ma. Jeszcze z dziesięć lat temu wyśmiałbym pomysł robienia takiego serialu jak Tancerze. Z drugiej strony wtedy nawet nie wiedziałbym, jak się do takiej roboty zabrać. Poszedłbym na plan i byłaby ruina. Mój stary powiedział: „Rób! Kręć z tancerzami. Takie coś może się nigdy nie powtórzyć” (śmiech).
I chyba się nie powtórzy.
Mam nadzieję, bo jak się zetknąłem z tekstem, to myślałem, że odpadnę. Przypominam, że jedną nogą byłem jeszcze w genialnej prozie Doroty Masłowskiej. To była dla mnie rewolucja! Czegoś takiego do tej pory nie widziałem. Wtedy zacząłem kombinować, jak zrobić ten serial pod pseudonimem. Nie mogłem podpisać się pod tak żenującymi tekstami. Podpisał się więc niejaki Konopp, holenderski reżyser polskiego pochodzenia.
Wstydzisz się?
Nie… ale i tak to nie było w porządku wobec świetnych ludzi, z którymi pracowałem. Nie byłem po prostu z siebie dumny. I tyle. Jednak gdyby nie Tancerze, nie dostałbym propozycji zrobienia Aidy (serial obyczajowy – przyp. red.) i Krwi z krwi (serial sensacyjny – przyp. red.).
Z Aidy też nie jesteś zadowolony.
Dzięki temu serialowi poznałem bliżej TVP. Cechuje ją (nie)odpowiedzialność zbiorowa. Nikt nie jest tam za nic odpowiedzialny, nikogo nic nie interesuje, a na końcu zawsze wychodzi crap (czyli gówno – przyp. red.). Z Aidy byłem bardzo zadowolony, włożyłem w nią pół roku ciężkiej pracy, ale decydenci rozłożyli ten serial na łopatki. Jak tylko zobaczyłem plakat, to wiedziałem już, że dobrze nie będzie. Efekt finałowy jest piorunująco zły. Już po kolaudacji zrobiono amatorskie kopie i teraz obrazek jest za jasny, a do tego nic nie słychać. Nie wiem ktoś przysnął i nie wcisnął odpowiedniego guzika, jak zobaczyłem efekt finalny w telewizji to się załamałem. Tyle pracy na marne. Pora nadawania również była kompletnym nonsensem. 21 to nie godzina na rodzinną komedyjkę.
Wychodzi na to, że zdobyłeś cenne doświadczenie.
I to w wielu dziedzinach. Dziś śmiało mogę potwierdzić to, co mówią wszyscy – najciężej robi się komedie. W montażowni spędziłem full czasu. A przy Krwi z krwi w montażu praca płynęła, wszystko się układało, wszystko było logiczne. Z komedią jest inaczej. Budowanie dowcipu to piekielnie trudna sprawa. Szkoda tylko, że nie wyszło tak, jak miało wyjść.
Krew z krwi wyszła?
Krew z krwi jest moim serialem. Biorę za niego pełną odpowiedzialność. W Canal+ czy TVN-ie jeżeli coś spierdzielisz, wylatujesz. Zdecydowanie wolę takie reguły.
A propos wylotu… Jakim cudem w wieku pięciu lat znalazłeś się na pokładzie samolotu lecącego do Senegalu?
Pytajcie rodziców. Ich pomysł, niech się tłumaczą. Z tego co wiem, mama i tata byli w trakcie burzliwego rozstania. Nie chcieli, żebym w nim uczestniczył i wysłali mnie na dwa lata do Dakaru, na placówkę do mojego dziadka, który był w Senegalu ambasadorem. Początkowo miała ze mną lecieć mama, ale nie dostała paszportu. W ten sposób zostałem sam. Na pokładzie.
Niezupełnie. Byli jeszcze marynarze, którzy się tobą profesjonalnie opiekowali.
Profesjonalnie to oni pili wódę i palili papierosy, bo wtedy w samolotach można było palić. Była też pani stewardessa, która wprowadziła mnie za rączkę na pokład. To historia bardzo filmowa, może kiedyś uda mi się coś takiego nakręcić.
Co jako dziecko widziałeś z okna swojego pokoju?
Pół życia mieszkałem naprzeciwko warszawskiego „wariatkowa” przy Sobieskiego, więc widziałem sporo i zawsze ciekawie. W moich okolicach kręciło się wielu „depeszów” i fanów Republiki, która wtedy była dla mnie nie do zniesienia. Z kumplami kontestowaliśmy takie ruchy i bawiliśmy się w Indian, ganiając bażanty po polach. Byliśmy świeżo po Hair, więc trochę hipisowaliśmy i kochaliśmy Beatlesów.
A kiedy zacząłeś punkować?
We Francji, bo tam po raz pierwszy zetknąłem się z Clashami. Nie miałem irokeza, bo to nie było punkowanie. Włosy smarowałem brylantyną i robiłem sobie z przodu rogi – zostałem psycho. A potem przyszła fascynacja całym undergroundem, rock’n’rollem, reggae, hardcorem, hip-hopem – wszystkim co było prawdziwie młodzieżowe i niezależne.
Pierwsze plakaty?
Beatlesi, Led Zeppelin, takie rzeczy, ale ponieważ miałem przyzwolenie, że mogę malować na ścianach, wyżywałem się, wymyślając różne bohomazy. Moi koledzy też się wyżywali. Warto było mnie wtedy odwiedzać.
Pamiętasz pierwszego PLAYBOYA?
Bardziej wryły się w moją pamięć Penthouse’y. Mój stary miał ich dużą kolekcję. „Wyłaź z tego kibla, idź robić lekcje” – tak było… Jak widać, łyknąłem trochę świata (śmiech).
Komu kibicowałeś: Legii czy Polonii?
Widzewowi (śmiech). W ogóle strasznie chciałem być sportowcem. Trenowałem wszystko, co było można, zwłaszcza sztuki walki: kendo, karate, taekwondo, viet vo dao. Po roku zmieniałem dyscyplinę. Byłem leniem i nie nadawałem się na ciężkie treningi.
W czym byłeś najlepszy?
W bieganiu długodystansowym. Ale tak naprawdę to w niczym.
Kiedy po raz pierwszy łyknąłeś coś mocniejszego?
W Paryżu, jak miałem 13 lat. Whiskey mojego starego. Rozpracowaliśmy ją z kumplem. Żeby ojciec się nie zorientował, obniżaliśmy naklejkę na butli. Wody nie dolewaliśmy, bo od razu by się kapnął. Było to tak naprawdę niepotrzebne, bo wódki w domu zawsze było dużo i jak się wzięło butelkę z tyłu, to nikt tego nie zauważał. Kołowaliśmy też tanie browary kilkulitrowe typu valstar…
A co z innymi używkami?
Pierwszego papierosa i jointa zapaliłem, jak miałem 15 lat. W tym roku planuję rzucić fajki. Jeszcze mam trochę czasu…
W Paryżu znalazłeś się w 1983 r. Dzięki pobytowi w Dakarze nie miałeś pewnie problemów z francuskim.
Potrafiłem odpowiedzieć na większość pytań i to był mój podstawowy problem. Przyjęto mnie do klasy z zaawansowanym francuskim. Przez pierwsze pół roku nie rozumiałem nic, a tam chemia, geometria, fizyka… Traumatyczne przeżycie. W końcu, chyba ze strachu, z dnia na dzień zacząłem rozumieć wszystko.
Francja szokowała?
Byłem dzieckiem komuny, więc nie miała wyboru. Przede wszystkim zachodnia mentalność była dla mnie czymś dziwacznym i niewytłumaczalnym. Może dlatego w integracyjnej międzynarodowej szkole, do której chodziłem, kolegowałem się z Jugolem i innymi chłopakami z demoludów. Interesowaliśmy się głównie żołnierzami i komiksami, jak na rasowe dzieci komuny przystało. Tymczasem Irlandczycy i Amerykanki zajmowali się już wtedy całowaniem w szkolnym autobusie. A chodziliśmy do tej samej klasy. Ot i cała różnica. Pamiętajcie, że w Paryżu zjawiłem się w trakcie stanu wojennego. To było szokujące przejście, które czuło się wszystkimi zmysłami. W Polsce śmierdziało, tam pachniało. Dosłownie.
Żyjąc we Francji, zawsze miałeś plan powrotu do Polski?
Sam nie wiem. Byłem jakby na zesłaniu, po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Ale wciąż tęskniłem i przyjeżdżałem do Polski. Jechałem na wakacje, a po dwóch miesiącach cieszyłem się, że wracam do Paryża. I tak w koło Macieju. Podjąć decyzję pomogła mi w końcu moja pierwsza miłość. Wtedy zdałem sobie sprawę, że tęsknię za Polską non stop. Jeżeli się tęskni na przestrzeni kilku lat, to ból wcale nie słabnie, tylko wciąż narasta. Wróciłem do Warszawy na stałe w 1988 r. i poczułem mega ulgę. Mimo, że wciąż była komuna i nie zanosiło się na przełom. Później zostałem wolontariuszem w biurze Solidarności, co było logiczne, bo jeszcze jako dzieciak widziałem Stocznię i strajki. Matka wszędzie mnie zabierała.
Zaraz po powrocie postanowiłeś zostać muzykiem.
To się zaczęło jeszcze w Paryżu. Kumple założyli tam kapelę. Byłem ich fanem, takim groupiesem po prostu (śmiech). Pozazdrościłem im i kilka lat później, w Polsce założyliśmy FSO z Michałem Englertem, Janem Komarem, Ludewem, który dziś bębni w Neumie i młodym Tarkowskim na basie. Było fajnie, ale przez kobiety, a jakże, wszystko się rozpierniczyło. Po trzech latach daliśmy sobie spokój. Żałuję, bo dziś z chęcią bym się powydzierał. Myślę o reaktywacji. Chłopaki! Halo! FSO to wciąż mocna marka (śmiech). Mam nadzieję, że to przeczytają…
Co graliście?
Naszymi idolami byli Bad Brain – graliśmy hard-core reggae. Zwykle mieliśmy konkretne riffy i refreny, ale zostawialiśmy dużo miejsca na improwizację. Jechaliśmy z Michałem na dwa wokale, a w tamtym czasie mieliśmy sporo do powiedzenia. Poszukuję video-nagrań z naszych koncertów. Nie wiem, kto je ma. Moje kasety któregoś dnia zostały ukradzione razem z autem.
Mieliście groupies?
Tego to mieliśmy w cholerę. Nawet Meller bywał na naszych koncertach (śmiech).
Jak dziś znajdujesz film Borcucha – Wszystko, co kocham?
Podobał mi się. I tyle. Ale myślę, że to bardziej twory wyobraźni Jacka niż rzeczywisty opis tamtych punkowych lat. Podobnie ma się rzecz z moim Chaosem. Film o prawdziwych punkowcach jak dotąd jeszcze nie powstał.
Nigdy nie miałeś w Polsce statusu bananowca?
Pewnie miałem. Znałem paru „bananów”, spędziłem z nimi sporo fajnych imprez. Można powiedzieć, że byli bananowymi punkowcami. A że woleli marynarki od T-shirtów… Cóż, taki „stajl”. Zresztą „bananowa młodzież” to głupie komunistyczne określenie. Ciut wyświechtane i bezsensowne. Dzięki niemu dzieciaki wpadały w kompleksy. Albo dlatego, że byli bananowi, albo dlatego, że nie byli. Ja nie byłem, choć nie da się ukryć, że moi rodzice byli inni niż rodzice moich kolegów.
Ojca zwykle nie było w domu. Organizowałeś w Paryżu mega imprezy?
Tak, ale najlepsze imprezy i tak były w Polsce, a nie we Francji. Nie ma to tamto.
Często się biłeś?
Bez przesady. Solówy w podstawówce. Do dziś pamiętam uczucia niesamowitego triumfu lub dojmującego upokorzenia. Różnie bywało. Potem były bitki nadmorskie w Minkowicach, które często kończyły się jednym strzałem i odpadnięciem. Zwykle to ja odpadałem. Takie czasy. Wiadomo, że jak człowiek młody, to głupi, a pijany, to i giętki. Pamiętam, jak kiedyś poszedłem do sklepu i wziąłem ze sobą psa, lekko przetrąconą sukę nowofundlanda. W kolejce przypałętał się jakiś skinhead, który zaczął mnie denerwować swoim wyglądem i zachowaniem. Zapytałem go, jakiego rodzaju jest skinem, bo wiadomo, że są różne odłamy tego ruchu. Okazało się, że naziol. Zaczęliśmy się tłuc w tym sklepie. Ja byłem w klapkach i miałem dredy, a on był łysy i w glanach. Strasznie mnie ciągnął za włosy. A ja usiłowałem go poddusić. Bójka ze sklepu przeniosła się na zewnątrz. Najśmieszniejsze było to, że moja suka strasznie się z tego zamieszania cieszyła. Lizała nas po twarzach, merdała ogonem, masakra (śmiech). W końcu przyszła moja ówczesna francuska dziewczyna, usiadła naziolowi na brzuchu, facet sapnął, wstał i poszedł. Na szczęście była to ostatnia bójka w moim życiu. Dziś ciężko byłoby przetrwać jakąkolwiek. W moim wieku grozi to szpitalem.
Miałeś kumpli podobnych do Silnego z Wojny polsko-ruskiej?
Długo mieszkałem na Ursynowie, więc wiadomo. Silny to wczesne lata 90., epoka dresów-bandziorów. Ale Silny nie jest tylko dresem. Jest konglomeratem – ma zarówno cechy cwaniaka z osiedla, jak też cechy góralskie. Jest Polakiem po prostu, taką kwintesencją polskiego macho. Dla mnie przykre było to, że niektórzy kumple przeistoczyli się w dresy na moich oczach. Zaczęli żyć według ideologii białej skarpetki, wygodnego bucika i mamusi podającej codziennie kotlecika.
Słyszeliśmy, że w młodości byłeś zawodowym autostopowiczem. Gdzie najdalej dotarłeś w taki sposób?
Do Hiszpanii. Ale mój rekord to jazda stopem z Paryża do Warszawy w 1986 r., jak miałem 15 lat. Z kumplem przekroczyliśmy wtedy mur berliński i nie tylko. Zakolegowaliśmy się z holenderskimi żołnierzami stacjonującymi na terenie Niemiec. Oj, dużo przygód tam było.
Opowiadałeś wcześniej o tym pomyśle rodzicom?
Staremu powiedziałem, że jadę do Polski na wakacje. Spytał, czy kupić mi bilet, a ja, że nie, bo stopem z kumplem pojadę. Powiedział: „OK”. Miał inne, ważniejsze zajęcia. Dał mi na całą podróż 100 franków. Kumpel miał 50, czyli razem mieliśmy tyle, co nic. Wcześniej przez tydzień kupowaliśmy prowiant – puszki Mont Blanc, takie desery czekoladowe i waniliowe. Całą drogę na tym jechaliśmy. Mieliśmy namiot jedynkę i paranoję, że nas złapią, pobiją i że ogólnie będzie źle. Spaliśmy przy stacjach benzynowych w krzakach dzikich róż. Wbijaliśmy się między kolce i kima. Mieliśmy pewność, że nikt tam nie wlezie.
A propos podróży Paryż-Warszawa, słyszeliśmy, że kiedyś na stacji benzynowej zostawiłeś portfel na dachu samochodu i odjechałeś.
Dwa razy coś takiego się zdarzyło. Raz kolega w Belgii zostawił w ten sposób kasę ze sprzedaży klubu nocnego, który opchnął za gotówkę. Ktoś miał pewnie wspaniały dzień. Drugi raz był już mój. Z Michałem Rogalskim (reżyser i scenarzysta – przyp. red.) przeprowadzaliśmy Polonezem Truckiem moją ówczesną dziewczynę do Polski. Kiedy przekroczyliśmy francuską granicę, poszliśmy na lody na stacji benzynowej. Na chwilę położyłem portfel na plandece, żeby pograć z Rogalem w zośkę i… się zapomniało. Zorientowaliśmy się dopiero na bramce na autostradzie. Straciliśmy wtedy wszystko: kasę, karty, dokumenty. Słaba akcja, ale przygoda przednia. Podobnie jak lody (śmiech). Na resztkach paliwa dotoczyliśmy się z powrotem na tamtą stację. Portfela oczywiście nie było. Komórki wtedy nie istniały. Koleś ze stacji pozwolił nam zadzwonić. Udało się znaleźć znajomego znajomych w Brukseli. Podjechał, dał nam kasę, zatankowaliśmy poloneza i wróciliśmy do Paryża…
„Robiłem wszystko, co niedozwolone i głupie”.
Zgadza się.
„Balansowałem na granicy, kilka razy byłem poza nią”.
Nieświadomie. Z głupoty i niewiedzy.
Groziły ci areszty, więzienie?
Były różne jajca. Ciężej jest z policją niż z milicją, którą można było obejść. Milicjanci mieli w dupie, nie interesowali się młodziakami.
Jak twoi rodzice reagowali na rock’n’rollowy tryb życia?
Ojciec zbytnio nie reagował. A mama… też nie reagowała. Co najwyżej prosiła, żeby ściszyć muzykę. Nie atakowała mnie. Dawała żyć.
Swoje dzieci wychowujesz podobnie?
Dzieci głownie wychowuje Mania, moja życiowa partnerka. Ja z racji zawodowych jestem rzadziej w domu i na wiele rzeczy nie mam wpływu. Można się na coś umawiać, ale później w praniu wychodzi to, co ma wyjść. Wolę się nie zarzekać, że poradzę sobie lepiej niż moi rodzice. Nie wiem, jak wychowam dzieci. Po latach mnie ocenią.
Twoja córka ma 3 lata, a syn 10. Czyli za 5 lat będzie mógł sam jechać do Paryża stopem.
(Śmiech). Nie puściłbym. A przynajmniej odbyłbym rozmowę, bo jakby się uparł, to i tak by pojechał. Ale dziś mamy inne czasy. Powiększył się stopień paranoi. Z jednej strony zagrożenia są większe, ale ci, którzy nas paranoizują, odwalają kawał złej roboty, strasząc społeczeństwo.
Podobno twój syn jest mistrzem medytacji.
Na pewno moja mama tak twierdzi. Nie znam się, więc nie mogę oceniać poziomu jego mistrzostwa. Uważam, że to fajne, że sobie z babcią siada i medytuje. Na pewno mu to nie zaszkodzi. Wręcz przeciwnie, wyjdzie na zdrowie. Ma w sobie przyzwolenie na medytację od czasu, kiedy obejrzał Gwiezdne Wojny. Skoro padawani medytują, to dlaczego on miałby tego nie robić, skoro też czuje się padawanem. Babcia – nauczycielka Zen – pasuje mu do jego własnej, prywatnej filozofii. I widzę, że działa na niego budująco.
A na ciebie?
Kiedyś praktykowałem, ale zaprzestałem. Nie miałem już miejsca na medytację. Za dużo się działo. Teraz znowu praktykuję. Uważam, że warto.
Film Oddychaj, który przygotowujesz, ma z tym jakiś związek?
Na pewno. Tytuły wciąż się zmieniają, ten jest roboczy. Ostatnio najbardziej pasuje mi Powrót. Pracujemy nad scenariuszem, ciągle go poprawiamy. To będzie taka naiwna interpretacja drogi życiowej, wędrówki dusz. Próba odpowiedzi na pytanie, gdzie się zaczynamy, po co się rodzimy, kim jesteśmy. Chcemy to zrobić w bardzo europejski, a nie dalekowschodni sposób. Nie będziemy wyjaśniać, na czym polega reinkarnacja, bo tego nie wiemy. Zostaje nam tylko sfera intuicji.
Jak głęboko, w sensie realiów historycznych, cofniecie się w poszukiwaniach?
Wiem, ale nie powiem. Mogę zdradzić, że czas będzie się rozciągał w przyszłość i w przeszłość o jakieś 150 lat.
Będziesz tam ponownie portretował własną rodzinę?
Nie da się tego uniknąć. Musimy czerpać z własnych doświadczeń. Staram się jednak, żeby scenariusz był dziełem wspólnym. Nie można portretować tylko siebie. To jest męczące, poza tym ma się wtedy tendencję do kamuflowania wielu spraw i robienia z siebie kogoś innego.
W Chaosie też kamuflowałeś siebie? Trudno w to uwierzyć.
To jest film o mnie, ale nie o mnie.
Twój wypadek samochodowy jest jednak przedstawiony bardzo dosłownie (w 1993 r. Xawery prowadząc auto uderzył w drzewo. W wypadku zginęła Barbara Kosmal, córka aktorki Barbary Brylskiej – przyp. red.).
Co mogłem zrobić wobec tego, co się stało? Zmienić siebie i mogłem zrobić film i nie udawać przed nikim, że to się nie zdarzyło. Wypadek był pierwszym wydarzeniem w moim życiu, które mną dogłębnie wstrząsnęło i na zawsze pozostawiło swoje piętno. Chaos był moim pierwszym filmem w życiu. Dlatego te dwie historie musiały się połączyć. Próbowałem pokazać, czym jest wypadek, jakie to wielkie zaskoczenie i tragedia. Wszystko jest tam pokazane jeden do jednego. Oprócz wydarzeń w filmie, które poprzedzają sam wypadek. Nikogo z Basią wcześniej nie związaliśmy, nie byliśmy też nigdy parą. Byliśmy po prostu przyjaciółmi. Maluch miał podobny kolor. Zmieniałem kasetę w magnetofonie. Drzewo. Ktoś ostatnio zniszczył ten krzyż…
Po filmie ci ulżyło?
Nie. Po pierwsze za długo powstawał. Po drugie nie takie były moje intencje. Robiłem film o życiu, nie o wypadku. A w moim życiu zdarzył się wypadek. Tragiczny, choć mi się nic nie stało. Nawet nie byłem w szpitalu.
Rozmawiałeś z panią Barbarą, jak twój bohater z mamą Mani?
Spotkaliśmy się tego samego dnia…
Komu poświęcisz kolejny film?
Wiem, ale nie powiem. Tajemnica. Będzie, co Bóg da. Jest maj. Nie wiem, co się zdarzy w grudniu.
Z pewnością będziesz miał urodziny. Swoją drogą święta dla twoich rodziców musiały być specyficzne.
Nic o tym nie wiem, nie słyszałem żadnych rodzinnych anegdot dotyczących moich narodzin. Wiem, że ze szpitala wyszedłem już w następnym roku, bo byłem wcześniakiem i musiałem sobie poleżeć w inkubatorze. Ale data 22 grudnia jest bardzo fajną datą. W tym roku 21 grudnia ma być koniec świata, więc nie wiem, co z moimi urodzinami.
Czyli to twój pierwszy i być może ostatni wywiad dla PLAYBOYA.
Na tym świecie na pewno.
Pamiętasz, kiedy postanowiłeś zostać reżyserem?
Dawno temu (śmiech). O dziwo, to ojczym zadał mi pytanie, co zamierzam robić w życiu. Ojciec się tym nie interesował. Miałem wtedy 12-13 lat i powiedziałem: reżyserem.
Tata nie pomagał?
Miał zasadę, że dzieci nie przychodziły na plan. Dopiero jak się dowiedział, że zdaję do szkoły filmowej, dał mi pracę asystenta montażysty podczas montowania Błękitnej nuty. Potem już się nie interesował. Aż do momentu, kiedy został zaproszony na premierę Chaosu.
Jaka była jego pierwsza reakcja?
Był bardzo wzruszony.
Wciąż jesteś „synem ojca”?
Filmowo już nie. Zresztą szybko się okazało, że nie robię takich filmów jak on, że idę inną drogą. Poza tym żyjemy w innych czasach. Film jest już czymś zwyczajnym. Stracił tytuł i rolę okna na świat.
Zazdrościsz ojcu czegoś?
Nie. I na odwrót. Ojciec po Wojnie polsko-ruskiej zadzwonił z gratulacjami, zadowolony i szczęśliwy. Może dlatego, że nie musiał mi mówić: „Synu, marnujesz się jako reżyser, skończ z tym i idź na politechnikę”.
Czy tata chciałby jeszcze coś nakręcić?
Na pewno. Wiem, że ma kilka dobrych scenariuszy. Ale, tak jak mówiłem, czasy mocno się zmieniły. Dziś, żeby zrealizować film, ojciec musiałby wyjść do ludzi, przekonywać ich do swojego projektu, poszukać finansowania. Myślę, że mu się nie chce… Panowie, niestety, muszę za chwilę spierdalać.
Już kończymy. Powiedz nam jeszcze, czy po sukcesie Wojny polsko-ruskiej zmieniło się podejście klientów agencji reklamowych do reżysera Xawerego Żuławskiego?
Trochę tak. Kiedyś się śmiałem, że nigdy nie dostanę zlecenia na reklamę zupy w proszku, bo klient będzie przekonany, że zrobię filmik o wciąganiu zupy nosem. Nadal jestem postrzegany jako reżyser niebezpieczny, dziki. Ale to się powoli zmienia. Okazało się, że umiem opowiadać w każdym stylu – i powoli, i szybko. Znaczy się zmężniałem (śmiech).
Często odmawiasz?
Mam agentkę i to ona zajmuje się selekcją. Chodzi o to, żeby nie męczyć ogóra i nie robić tego, z czym się kompletnie nie zgadzasz.
Dorota Masłowska przepowiadała, że za Wojnę polsko-ruską pójdziecie razem do lochu. Kiedy zamierzasz osiągnąć jego dno?
Już osiągnąłem. Mimo wszystkich sukcesów, w tym roku sięgam dna lochu. Przynajmniej wewnętrznie. Ale to też jest potrzebne człowiekowi. Sięganie dna jest pisane każdemu. Przychodzi moment, że wszystkie decyzje życiowe trzeba przetrawić. Mam 40 lat i dużo rzeczy się przewartościowuje, zmienia. Podsumowując… przechodzę na drugą stronę.
—
Na skróty:
O EURO 2012:
Z rozpędu wygramy ten turniej (śmiech).
O FACEBOOKU:
Nie mam na niego czasu. Facebook mnie nudzi, choć dzięki niemu udało się złapać złodzieja.
O ŻYCIOWEJ UTOPII:
Ideałem jest ustawienie życiowych klocków i posiadanie wolnego czasu.
O FILMIE OJCA:
Lubię Opętanie, ale niestety źle się starzeje. Dziś wydaje się groteskowo śmieszne. Z niektórymi filmami tak jest. Nie wytrzymują próby czasu.
O PLAYMATES:
Wasze modelki wolę oglądać na żywo. Bez Photoshopa.
O KOMÓRKACH:
Długo się przed nimi broniłem. Aż do czasu, kiedy Rogal, wkurzony na to, że nie można się ze mną skontaktować, kupił mi aparat. Kiedy pierwszy raz odebrałem telefon na mieście, odkryłem, że komórka jest genialna. Najśmieszniejsze jest to, że ci, którzy komórek nie mają, nie wiedzą, jak to jest, jak się je ma. I myślą, że to oni mają zajebiście. Jak wszyscy umrą na raka mózgu, ludzie nie używający komórek powiedzą: „A nie mówiłem?”. Tylko do kogo? (Śmiech).