Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Wojciech Mann

PLAYBOY nr 02, 2013 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

Jak w pana sytuacji zachowałby się teraz Żelazny Karzeł Wasyl (Jedna z kultowych postaci audycji Nie tylko dla orłów – przyp.red.)?

Spytałby zapewne, czy macie dla niego jakąś żelazną partnerkę. On wciąż poszukuje ludzkich przeżyć, a nie mechanicznych. W końcu jednak i tak by zginął, jak w każdej opowieści.

Jak wyzionąłby stalowego ducha w obliczu PLAYBOYA?

Zatarłyby mu się tryby w pewnej części ciała.

Mamy podejrzenie, że Gandalf – inny bohater pańskich opowieści – zakrywa pewne części ciała samonośnymi pończochami…

Niewykluczone. Zdarzało się przecież, że rajstopy mu się potargały. Dlatego samonośki to rozwiązanie w sam raz dla Gandalfa. Pytanie tylko o kolor i rodzaj.

Większość absurdalnych postaci z ostatniej pana książki Kroniki wariata z kraju i ze świata ma rodowód radiowy, a wszystkie mają potencjał telewizyjny. Czy jest szansa, że zmaterializują się w formie audiowizualnej?

Chyba nie, czego żałuję. Co innego czytać, a co innego oglądać skecze. Mam wrażenie, że czytelnicy mogą mieć problem z odbiorem tej książki.

Bo do niej trzeba się przekonać. Nie od razu złapaliśmy ten humor. Bite 15 min zastanawialiśmy się, co to, do cholery, w ogóle jest.

Przyzwoity wynik. Podejrzewam, że są osoby, dla których 15 dni to będzie za mało. A może i 15 miesięcy. I wcale się nie dziwię. Ci, którzy spodziewali się kontynuacji moich poprzednich książek, mogą się poczuć zdezorientowani.

My poczuliśmy się zdezorientowani, kiedy odkryliśmy, co najczęściej wpisują internauci w Google’a w połączeniu z pana nazwiskiem: „Ile waży Wojciech Mann?”.

Ile wolnego czasu muszą mieć ci ludzie… Tylko pozazdrościć. Muszą być bardzo szczęśliwi, mając takie priorytety. Dyskusje postronnych o mojej tuszy zawsze mi towarzyszyły. To wręcz sprawa narodowa.

Pańska postura to wada czy zaleta?

Pod kątem marketingowym każdy, kto choć trochę się wyróżnia, ma większą szansę na zaistnienie w zbiorowej świadomości. Gdybym był szarym, niepozornym obywatelem, niewątpliwie byłoby mi trudniej. Z tej perspektywy to zaleta. Wady ujawniły się znacznie wcześniej. W podstawówce każdy nowy nauczyciel zapamiętywał mnie pierwszego. Miałem nietypowe nazwisko i byłem grubszy od kolegów. Do dziś jak ktoś mnie nie lubi, zawsze mi wytknie, że jestem tłusty i obrzydliwy. Częściej wyczuwam jednak w ludziach pierwotną sympatię do grubszych, którzy wydają się im łagodniejsi, mięksi w dotyku, może nawet myślą, że jak się stanie obok mnie, to będzie im cieplej?

Twierdzi pan, że nie lubi się oglądać i słuchać. Kokieteria?

Wolę słuchać. Ale nie chodzi mi o to, że nie da się na mnie patrzeć, że jestem aż taki brzydki. Jestem po prostu wobec siebie bardzo krytyczny i jak widzę, że coś mogłem zrobić lepiej, szlag mnie trafia.

Nie uwierzymy jednak, że nie ma pan wiernych i oddanych fanek…

Zdarzają się. Uważam, że to wielka nagroda za te wszystkie lata ciężkiej pracy. Pamiętajcie jednak, że radio daje kurtynkę, poza którą wyobraźnia ludzi pracuje inaczej. Może to was zdziwi, ale spotykam jeszcze osoby, które mnie nigdy wcześniej nie widziały, ale niestety również takie, które mnie nigdy nie słyszały, co już trochę boli.

Czy wytykanie panu przekleństw na antenie również boli? My pamiętamy pana słynny jeden raz.

Ten raz mógłbym zamienić na sformułowanie: „niewiele razy”. Jestem staromodny i uważam na tego typu wyskoki. Musiałbym się bardzo zdenerwować albo być w niewłaściwym stanie, a w niewłaściwym stanie nie przychodzę do pracy. Włączony mikrofon po prostu bywa zrządzeniem losu. Ale święty oczywiście nie jestem i używam wyrazów wszelakich. Jak każdy.

Nie każdy jednak ma szansę uczestniczyć w publicznej dyskusji o robieniu laski.

Piją panowie do mojej słynnej audycji z Manuelą Gretkowską? Pani Manuela mnie nie zaskoczyła, bo wiedziałem, że coś takiego może nastąpić. Nie byłem więc zszokowany. Oczywiście można tę czynność opisać innymi słowami, ale nie bądźmy obłudni. Wiem, że nie wszyscy robią sobie laskę, ale na pewno wiedzą, jaka to jest czynność i czemu służy. A to, że gdzieś na świecie są osoby, które tego nigdy nie doznały… To już ich problem.

Kierownictwo było ponoć zachwycone tą audycją.

Tylko przez chwilę. Potem przyszła refleksja i wszyscy byli przerażeni. Na początku była reakcja autentyczna, która później uległa przemyśleniu. Na szczęście już dawno nie ma tego kierownictwa.

A pan jak wspomina swoją dwugodzinną karierę kierowniczą? Był pan najkrócej panującym szefem Trójki.

To były dwie godziny najróżniejszych myśli. Dziś już jestem za leniwy i nie podjąłbym się takiego wyzwania, widocznie wtedy bardziej mi się chciało.

I tak kiedyś będzie pan szefem Trójki. Dla nas to pewnik.

A dla mnie nie. Wolę coś pogadać, płytkę puścić, pożartować…

Bardzo często twierdzi pan, że jest leniwy. Tymczasem to nieprawda. Gdyby zliczyć…

Drodzy panowie się na mnie nie znają. Jestem klasycznym kryptoleniem.

Kolejna nieprawdziwa informacja na pana temat jest taka, że nie lubi pan udzielać wywiadów. W sieci jest ich ze sto.

Nie przepadam za wywiadami, bo według mnie powinna to być rozmowa, która interesuje dwie strony. Zwykle tak nie jest. Szczególnie męczą mnie standardowe zestawy pytań typu: „Wiem, że ma pan syna Marcina, jak pan go wychowuje?”. I co mogę powiedzieć?! Bredzę w stylu: „Żeby był dobrym człowiekiem”.

To my w takim razie niestandardowo dla pana, a standardowo dla nas: pamięta pan swojego pierwszego PLAYBOYA?

Była to bardzo zaczytana, przemycona amerykańska edycja. Wcześniej czytałem o Hefnerze i całej idei, ale propaganda PRL-u przedstawiała PLAYBOYA w takim świetle, że człowiek miał stracha, że pan Bóg pokaże go na samą myśl. Bać się nie bałem, ale lekka emocja była, nie powiem.

Ile miał pan lat?

Naście. To było jeszcze przed moim pierwszym wyjazdem na Zachód, czyli przed 1964 r. Wtedy w Anglii miałem inne pierwsze razy: pierwszego Bonda i pierwszą Coca-Colę, która smakowała o niebo lepiej niż słynny wynalazek PRL-u – Polo Cockta. Żadna Cola nie będzie już taka, jak ta pierwsza, tym bardziej, że najadłem się wtedy wielkiego wstydu. Nie byłem przygotowany na to, że ten napój jest tak bardzo gazowany. A działo się to w barze, w towarzystwie angielskich znajomych. Otworzyłem puszkę z namaszczeniem, złapałem łyk… i tak ohydnie mi się odbiło, że chciałem się zapaść pod ziemię.

Wracając do naszego magazynu, był pan może kiedyś w klubie PLAYBOYA?

Podczas drugiego pobytu w Londynie zabrali mnie tam amerykańscy znajomi, którzy byli w bardzo różnym wieku, od nastoletnich synów bogatych rodziców, po dojrzałych wiekiem prezesów dużych korporacji. Muszę się przyznać, że byłem sparaliżowany strachem. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Okazało się, że jest zupełnie jak na zdjęciach – dziewczyny z ogonkami i uszami roznoszą ekskluzywne drinki, a obok faceci grają w ruletkę. Zresztą właśnie wtedy przeżyłem swój kolejny pierwszy raz – choć druga część tego zdania nie będzie już tak ekscytująca – z kawą po irlandzku. Coś wspaniałego. A do tego jeszcze te wszystkie dziewczyny. Nie wiem, dlaczego nie straciłem wtedy przytomności.

Jak się skończyło?

Nie najlepiej. Amerykanie postanowili zmienić klub i radośnie wsiedli do swoich limuzyn i sportowych samochodów. Od Bentleyów, przez Astony Martiny aż po Triumpha Spitfire’a. Ja byłem pasażerem w Jensenie, co fani motoryzacji na pewno docenią. Przejechaliśmy dwie przecznice i zatrzymali nas angielscy policjanci. Zobaczyli, że kierowcy są wstawieni, dzięki czemu wszyscy wylądowaliśmy na posterunku. Byłem tam jak ta myszka przerażona. Nie wiedziałem, czy skończę w Tower, czy jednak wyjdę żywy. O dziwo, Amerykanie się z tego wyłgali. Podejrzewam, że w grę weszły paszporty dyplomatyczne.

W Stanach też bywał pan w klubach PLAYBOYA?

O dziwo nie. Byłem już doroślejszy i Ameryka oferowała mi inne atrakcje. Parę razy kupiłem nawet Penthouse’a…

Zdrada!

Wybaczcie. Oni po prostu byli bardziej śmiali.

A propos śmiałości. Jakby się pan zachował w sytuacji sam na sam z Monicą Bellucci?

To zależy. Gdyby spytała mnie: „Czy pan wie, gdzie jest teraz Piotr Kaczkowski?”, to nie ukrywam, ale mógłbym być lekko wkurzony. I pewnie bym stchórzył. W ogóle miałbym obawy przed takim spotkaniem. Dla mnie Monica Bellucci – mimo, że przecież nie jest 20-letnią debiutantką – ma nieprawdopodobną magię. Boję się, że w kontakcie osobistym mógłbym stracić śmiałość do kontaktu osobistego. No, chyba, że pani Monice by na nim zależało, to wtedy kto wie…

Pamięta pan pierwszy koncert, na którym był?

Marino Marini w Sali Kongresowej (w listopadzie 1961 r. – przyp. red.). Cóż to było za przeżycie. Proszę sobie wyobrazić, że on miał… wzmacniacz przy gitarze! Wielkości 4 paczek papierosów, ale był.

Pierwsza płyta?

Elvis Presley, czarny singielek z dużą dziurą, oczywiście używany. Mama kupiła mi w prezencie. A pierwszą płytą, którą puściłem na moim gramofonie był stary singiel Zbigniewa Kurtycza. Nie pamiętam, co się z nim stało, ale niewykluczone, że podzielił los innych płyt, które z 7. piętra poszybowały na dach małej stacji benzynowej przy skrzyżowaniu Dobrej i Tamki. Sprawa chyba się już przedawniła, więc mogę spokojnie o niej mówić. Wszystkie stare płyty na 78 obrotów, które mi się nie podobały, wyrzucałem przez okno. Pracownicy stacji wychodzili na zewnątrz, zdziwieni, co tak stuka, ale nigdy nie chciało im się wejść na dach. Znaleźli by tam całkiem sporo kawałków światowej muzyki.

Pożyczał pan swoje ulubione płyty?

Z ciężkim sercem, ale zdarzało się. Miałem zaufanie do kilku osób…

Pierwszą płytę pożyczył pan na pewno kobiecie w wieku szkolnym, zbliżonym do swojego.

Nie pamiętam, ale za to właśnie taka kobieta popsuła mój magnetofon. Najpierw wybłagała go razem ze składanką przebojów mojego autorstwa, a potem w milczeniu i pośpiechu oddała. Magnetofon strasznie zwalniał. Domyśliłem się, że został na niego wylany płyn, który mógł być słodkim winem. Doprowadziło mnie to do konkluzji, że koleżanka zrobiła przyjęcie beze mnie, za to moim kosztem.

Cios prosto w serce.

Od straty magnetofonu bardziej chyba przeżyłem stłuczenie płyty Beatlesów, którego to czynu dopuścił się mój przyjaciel Andrzej Olechowski. Kopertę niósł nieprawidłowo, płyta się wysunęła i spadła na betonowe schody. Chciałem go udusić. Dobrze jednak, że tego zaniechałem, bo potem zachował się jak dżentelmen i płytę odkupił.

Dziś nie sposób upuścić albumu w formacie mp3.

Młode pokolenie jest stracone.

Pan nie jest chyba fanem cyfrowych formatów dźwiękowych?

Nie chcę się kreować na konserwatystę, że tylko gramofon. Słucham muzyki z różnych źródeł. I sam czasem ściągam pliki z internetu. Mam jednak świadomość, że to jedynie część produktu. Bo nic nie zastąpi ceremoniału otwierania płyty. Okładki też mają wielkie znaczenie.

W audycji Metalowe tortury był pan specjalistą od opisywania okładek. Nie widząc ich, można było sobie wszystko wyobrazić…

Do dzisiaj lubię to robić. Zdarza mi się opowiadać o tym, co widzę na okładkach. A metalowe zespoły zwykle miały fascynujące ilustracje na swoich płytach. Bardzo często z motywami roznegliżowanych kobiet. Specjalizował się w tym jednak zespół mało metalowy, czyli The Cars. Naturalistycznie rysowane dziewczyny, często ułożone w atrakcyjnych pozach na maskach samochodów…

Kiedy po raz pierwszy okładka rozłożyła pana na łopatki?

To była płyta Animalsów. Eric Burdon miał na sobie czapkę polskiego milicjanta. Schizofreniczne odczucie. Milicja była przecież najgorszym wrogiem. Z drugiej strony to, że Burdon wystąpił w czapce z orzełkiem dawało tej okładce jakiś nieprawdopodobny, przedziwny wymiar. Poza tym okładki Rosława Szaybo, Beatlesów… Kiedyś były to dzieła sztuki prezentowane w poważnych galeriach.

Panie Wojtku, czy ludzie mylą pana z kimś innym?

Ostatnio dostałem kopertę. O dziwo, z jakiegoś biura z Polskiego Radia. Podobno była do mnie. Widniał na niej napis: „Tomasz Man”. Przez jedno „n”.

A poza pisarzem Tomaszem?

Niektórzy biorą mnie za Kalisza. Wiadomo, że krągli i w okularach muszą być Kaliszami. Najczęściej jednak jestem mylony z Materną. Dziwne, bo Krzysiek nie mówił mi nigdy, że ludzie biorą go za Manna. Widocznie jestem bardziej podobny do niego niż on do mnie. W ogóle ludzie lubią skrajności. Kiedyś, jak siedziałem gdzieś sam, zawsze ktoś podszedł i pytał: „Gdzie Krzysiek?”. Sklejono nas nierozerwalnie. A teraz, jak robimy coś oddzielnie, każdy myśli, że się śmiertelnie pokłóciliśmy. Mimo wszystko nadal ludzie dziwią się, że chodzimy po ulicy nie w duecie…

Jak przezywano pana w młodości?

Od imienia. Tusiek albo Tuniek, a od nazwiska Maniek albo Mani – różne pomysły mieli moi mądrzy koledzy. Szczęśliwie umknąłem przed ksywą „Gruby”, bo w klasie był grubszy ode mnie. Na niego padło, a ja byłem kryty.

Kto wpadł na pomysł, żeby Maniek śpiewał w Gawędzie?

Mama chciała mnie jakoś nakierować. Wiedziała, że interesuję się muzyką, a ponieważ nie widziała różnicy między Presleyem a Gawędą, to uznała, że zespół łączący harcerstwo z występami artystycznymi będzie dla mnie idealnym rozwiązaniem. Myślała, że syn rozwinie się artystycznie, a może nawet pojedzie za granicę. Liczyła także na to, że dzięki Gawędzie będę się lepiej prowadził. Tymczasem kariery nie zrobiłem, zagranicy nie liznąłem, ale za to nauczyłem się palić (śmiech). Gawędę wspominam z wielką przyjemnością. Było bardzo w porządku. Z czasem sprawa sama się rozeszła. Miałem inne zainteresowania. Ale do dziś z zadowoleniem odnotowuję, że mam Gawędę w CV.

Nie chciałby pan znowu zamieszkać na Powiślu?

Dlaczego nie. Powiśle podoba mi się cały czas. Wypiękniało i zrobiło się bardzo modne. Mój sentyment do tej części miasta nie jest tylko deklaratywny. Bardzo długo w kiosku na rogu Tamki i Dobrej miałem teczkę na gazety, a wcale tam nie mieszkałem. Zasuwałem spod Warszawy raz w tygodniu, tylko po to, żeby wziąć gazety w „moim” kiosku. Mógłbym tam znowu zamieszkać, ale już nie w tym samym bloku. Chociaż nie wiem czy wiecie, ale moje mieszkanie zostało opisane w „Rolling Stone”. Przyjechał kiedyś do Polski bardzo znany dziś dziennikarz – P.J. O’Rourke i jakimś trafem się zetknęliśmy. Zaprosiłem go do siebie i trochę wypiliśmy. Facet miał słabą głowę, więc szybko odpadł i zasnął. Ale to, co zdążył zapamiętać, później opisał. Moje mieszkanie na 7. piętrze, z którego byłem szalenie dumny, w jego tekście zostało określone mianem: basement in the sky. Metafora niebywale uwłaczająca polskiemu budownictwu z wielkiej płyty.

Pamięta pan jakąś uwłaczającą panu telewizyjną ofertę, którą pan odrzucił?

Wchodzicie panowie na teren zastrzeżony. Od wielu lat współpracuję z telewizją publiczną i dosyć często odrzucam jej propozycje. Nie chcę być nieelegancki, więc nie mogę wytykać wszystkich głupot.

Nie chodziło nam tylko o TVP.

Taniec z gwiazdami szczęśliwie mnie ominął. Nie tańczyłem ostatnio… Najczęściej mam telefony w stylu: „Czy mógłby się pan wypowiedzieć na temat ostatniego klipu formacji Śmigacz?”. „Nie, bo nie znam takiego zespołu, a poza tym jestem w Radomiu”. „Nie szkodzi, zaraz podeślemy kamerkę. Gdzie można pana sfilmować?”. Wtedy muszę się (ś)migać. Generalnie nie chcę być wszędzie. Mam ten komfort, że nie muszę i nie jestem. Cieszę się, że po tylu latach pracy nie siedzę w domu i nie patrzę na telefon, czy ktoś z czymś zadzwoni.

Ale jak dzwoni telefon, to można z kimś pogadać. Jak nie dzwoni, trzeba gadać do siebie.

Akurat rozmowy z samym sobą bardzo cenię. Często to robię.  Z różnych względów. Po pierwsze sprawdzam, czy dobrze wymawiam różne słowa, czy jestem naoliwiony. Jak się jedzie rano 20 km do radia i nie otwiera gęby, siada oliwa. A tak mogę poćwiczyć przed wejściem do Trójki. A to coś skomentuję, a to jakąś obelgę rzucę… Po drugie gadam do siebie, jak mi coś po prostu przyjdzie do głowy. Prowadzę wtedy ze sobą rozmowę. Lubię pogadać z kimś inteligentnym.

Niedawno powiedział pan o istocie plotki: „Jakby to był Playboy to może dosadniej bym powiedział. To jest takie łajdactwo, które krąży, na każdego czyha. Nie lubię jej.” Playboy przed panem w całej krasie…

I wydrukujecie to? To by było nieeleganckie. Wolę, żebyście dalej kojarzyli się z ekscytacją, a nie z wulgaryzmami. Ale ładnie to ująłem!

Jaką sesję chciałby pan do tej rozmowy?

Zróbmy ją dziś albo jutro. Mam tylko jedną prośbę: nie chciałbym brać w niej udziału.

Parę lat temu mówił pan nam, że marzy o sesji w samych majtkach. W Hiszpanii. Doczekał się pan takiej propozycji?

Niestety nie. Dlatego niedawno sam sobie zrobiłem takie zdjęcie. Samowyzwalaczem. Mam je w domu. Jest kolorowe.

Nadal planuje pan wymienić sobie całą krew wzorem Keitha Richardsa?

Za dobrze się prowadzę. Gdybym zachowywał się tak jak on, już dawno byłbym po. Jak patrzę na niego na koncertach, to może to jest właśnie sposób na dobrą formę. Facet ma siedem dych, a zachowuje się, jakby miał dwie. Niewiarygodny gość. Ale znam takiego, który poddałby się tej transfuzji. Nazywa się Doktor Wycior (z audycji Nie tylko dla orłów – przyp.red.).

To fakt, ale wzorem pana branie udziału we wszelkich licytacjach Wyciorowi by ubliżało. Coś fajnego pan przynajmniej ostatnio wylicytował?

Nie pamiętam, ale zwykle biorę udział w aukcjach sam. Interesują mnie płyty, którymi nikt inny nie jest zainteresowany. Czyli idealna, niebolesna licytacja i kupno po cenie wyjściowej. Wygrywam bez walki. Po co się męczyć?

Kiedyś pan się męczył i walczył na poligonach. Słyszeliśmy, że był pan strzelcem wyborowym.

Z bronią palną rzeczywiście szło mi wyśmienicie. Kałasznikowa rozebrałbym w ciemno. Zdjąłbym pokrywę i gazową rurę z nakładką, potem wyjąłbym suwadło, zamek i już! Z KBKS-em na przykład miałem bardzo dobre rezultaty. Pełne skupienie. Dziury były w tarczy tuż obok siebie. Chyba zaprzepaściłem wielką karierę militarną. Mógłbym być snajperem w służbach specjalnych, ale nie wiem, czy biorą tam snajperów w okularach. W niektóre miejsca, z których walą snajperzy, trzeba by mnie było wnosić. Niczym armatę… Wojsko w moim życiu to temat na oddzielną rozmowę. Zaprzepaściliście panowie szansę. Może następnym razem spotkamy się przy okazji nowego numeru „Polski Zbrojnej”.