Władysław Pasikowski
PLAYBOY nr 02, 2014 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Proszę panów, robię to po raz drugi w życiu…
Udzielił pan jednak więcej niż jednego wywiadu.
Ale drogą korespondencyjną. Ponieważ lepiej piszę, niż mówię. Na spotkanie face to face zdecydowałem się wcześniej tylko raz.
Tym bardziej nam miło. Na szczęście to nie my jesteśmy winni wszystkich grzechów mediów. Tylko niektórych.
Nie próbuję panów obarczać jakąkolwiek winą. Uprzedzam jedynie, że nie znoszę wywiadów. Dlatego bywam burkliwy i małomówny. Tyle tytułem wyjaśnienia i wstępu. Zaczynajmy.
Zastanawiamy się, czy Jacka Stronga też zaczął pan od końca? Tak ponoć było w przypadku Pokłosia. Bo najpierw pojawił się pomysł ukrzyżowania na drzwiach stodoły.
O Pokłosiu nie będziemy rozmawiać, bo to już historia. A Jacka Stronga zacząłem normalnie, zupełnie od początku. I żeby uprzedzić kilka pytań, od razu panom powiem, że nie miałem zamiaru robić filmu o pułkowniku Kuklińskim. Za tym pomysłem stoi producent, czyli pani Sylwia Wilkos, która pewnego dnia zadzwoniła do mnie i poprosiła o spotkanie. Dowiedziałem się, że dotychczasowe scenariusze nie spełniły oczekiwań. Nie wiedziałem wówczas o pułkowniku Kuklińskim o wiele więcej ponad to, że został skazany na karę śmierci. Nie mogłem więc napisać scenariusza z biegu. Producenci, czyli Sylwia Wilkos i Klaudiusz Frydrych, przygotowywali jednak ten temat od kilku lat i zgromadzili masę ciekawych dokumentów. Między innymi protokoły przesłuchań pułkownika z Waszyngtonu, a także protokoły przesłuchań ludzi z otoczenia Ryszarda Kuklińskiego, które przeprowadziły tajne służby PRL wkrótce po ucieczce pułkownika na Zachód. Mogłem to wszystko przeczytać i zastanowić się, czy jest to interesujący temat na film.
Jest.
To właśnie powiedziałem producentom.
Nieczęsto w pańskiej karierze zdarzały się takie sytuacje. Przede wszystkim korzystał pan ze swoich pomysłów.
Kiedy byłem młody i naiwny, to myślałem, że będę robił tylko takie filmy, jakie chcę. Oczywiście okazało się to niemożliwe. Choć moje filmy odnosiły sukcesy, to moje nowe pomysły nie interesowały producentów. A przecież, jak panowie się domyślają, to producenci wiedzą, co interesuje publiczność. Trzeba więc było posłuchać ofert z zewnątrz. Tak było w przypadku drugiej części Psów, Operacji Samum i serialu Glina.
Żałuje pan?
Oczywiście, że nie. Tym bardziej, że zanotowałem około 20 projektów na zamówienie, których nie wykonałem. Mimo to część z nich została zrealizowana, co pokazuje, że producenci byli mocno zdeterminowani. Kiedy dostałem propozycję napisania scenariusza do Jacka Stronga, postawiłem warunek, że podejmę się reżyserii, tylko jeśli spodoba mi się scenariusz.
Ciekawy warunek.
Producenci też z początku nie mogli tego zrozumieć. Wytłumaczyłem im, że mój dalszy udział w filmie będzie zależał od tego, jak silne i wymagające będą ich uwagi do scenariusza. Bo ja – człowiek piszący na zamówienie – napiszę wszystko, czego się ode mnie oczekuje. Ale jeśli producenckie oczekiwania nie będą się pokrywały z moją koncepcją filmu, to go, rzecz jasna, nie wyreżyseruję. Na szczęście interwencje były bardzo niewielkie.
Sytuacja idealna – rzadka jak jednorożec.
Przyznaję, że spotkało mnie duże szczęście. Jack Strong to dopiero drugi film fabularny Scorpio Studio, więc pewnie, z czasem, rzeczywistość ich niestety zepsuje. Na razie są znakomitymi partnerami. Mówię to bez cienia interesowności.
Jakie inne warunki pan postawił? Wiemy, że nie cierpi pan kamer cyfrowych. Zażądał pan taśmy?
Oczywiście. Choć zdaję sobie sprawę, że to dość nieekonomiczna decyzja. A poza tym w dzisiejszych realiach nawet tłumaczenie operatorom, że chcę kręcić na negatywie, jest coraz bardziej problematyczne. Bo im łatwiej się pracuje z kamerami cyfrowymi. Na szczęście w Ameryce wciąż rozumieją, że niektóre filmy lepiej kręcić na taśmie.
Niedługo i tam to się skończy.
Otóż to. Produkcja negatywów dobiega swoich dni. I tylko jeden Steven Spielberg powiedział, że kupi sobie tyle rolek taśmy, żeby mu starczyło do końca życia. Mnie na to niestety nie stać. Dlatego już niedługo stanę zapewne oko w oko z rzeczywistością cyfrową. Pociesza mnie tylko to, że technologia się szybko rozwija i już dzisiaj laicy nie potrafią odróżnić obrazu cyfrowego od analogowego. Problem polega jednak na tym, że prawidłowy proces obróbki materiału cyfrowego jest równie drogi jak negatywowego. Bardzo często producenci oszczędzają na postprodukcji i w rezultacie efekty pracy ekipy filmowej na ekranie wyglądają żenująco. Przykładów aż nadto.
Kręci pan tylko na taśmie, z publicznością kontaktuje się tylko za pomocą prasy. Nie czuje się pan trochę jak Ostatni Mohikanin?
Moja postawa nie ma w sobie nic romantycznego, nie wypełniam więc kryteriów – nie nadaję się na heroicznego bohatera. Postępuję tak, jak postępuję, z pobudek czysto partykularnych. Kręcę na negatywie, bo dbam o jakość. Nie pokazuję się w telewizji, bo chronię swoją prywatność oraz prywatność mojej rodziny.
Bardzo nam się spodobał pański list do Moniki Olejnik.
Nie rozumiem dziwnej presji, polegającej na zmuszaniu ludzi do pokazywania się w telewizji. Kiedyś dostałem propozycję z TVN-u, od ponoć bardzo znanego redaktora. Odpowiedziałem, że dziękuję, i że nie znam ani programu, ani prowadzącego. Wszyscy byli oburzeni, obrażeni i święcie przekonani, że sobie z nich kpię, że ich olewam, i że odbiła mi palma. Jak można nie znać programu, który jest oglądany przez parę milionów widzów?! Otóż można. Wystarczy go nie oglądać. Kiedy pani Olejnik zaprosiła mnie do studia w związku z filmem Pokłosie, również odmówiłem. Usłyszałem wówczas, że Maciek Stuhr musi za mnie świecić gębą. Bardzo mu zresztą za to dziękuję. On jednak z racji uprawianego zawodu występuje w telewizji, a ja z racji mojego zawodu nie muszę tam występować. Kazimierz Kutz, bardzo przeze mnie ceniony, mocno mnie uraził, twierdząc, że zrejterowałem. Ale przecież nie mogłem z telewizji rejterować, skoro mnie tam nigdy nie było. I nie będzie.
Co by musiało się stać, żeby zmienił pan zdanie?
Nic. Zbyt wiele czasu spędziłem ze sławnymi aktorami – ludźmi, którzy są jednymi z najbardziej rozpoznawalnych osób w Polsce. Oni często zabiegają o popularność, a jednocześnie starają się zachować spokój i prywatność na co dzień. Nigdy im się to nie udaje. Dla mnie to, co oni przeżywają, jest horrorem i grozą. Nie chcę, żeby ludzie krzyczeli za mną na ulicach. Jak swego czasu za Bogusławem Lindą i Markiem Kondratem.
Udaje się panu być całkowicie anonimowym?
Niestety nie. Bo na wszystkich planach filmowych są tak zwani fotosiści. Zakładam więc kaptur, odwracam się do nich bokiem, a nawet tyłem, robię co mogę, ale to i tak nie pomaga. W rezultacie większość moich zdjęć wygląda podobnie – stoję obok operatora i pokazuję mu jakiś punkt na horyzoncie. Mniej więcej wiadomo więc jak wyglądam, ale na szczęście nie jestem często rozpoznawany. Dopiero po Pokłosiu zdarzyło się, że kilka osób zaczepiło mnie na ulicy. Wszyscy dziękowali za film. Nigdy wcześniej coś takiego mi się nie przydarzyło. To bardzo miłe, ale i tak wolałbym tego uniknąć.
Przynajmniej nie grozi panu, że ktoś weźmie pana za kogoś innego.
Mylicie się panowie. Był okres, że często brano mnie za Wiktora Zborowskiego.
A jakie absurdalne plotki słyszał pan o sobie ?
Przy okazji mojego poprzedniego filmu dowiedziałem się, że jestem współpracownikiem KGB. A z UB podpisałem lojalkę jeszcze w liceum. Same tak zwane pewne fakty. Poza tym słyszałem, że biorę dożylnie heroinę, co na swój sposób jest mniej abstrakcyjne niż moja rzekoma współpraca ze służbami bezpieczeństwa.
Skoro powróciliśmy do PRL-u, wracamy też do pytań o Jacka Stronga. Czy pisząc scenariusz, od razu myślał pan o Marcinie Dorocińskim?
Marcin był wskazaniem producentów. Powiedziałem jednak, że nie mogę w ciemno współpracować z kimś, kogo nie znam. Poprosiłem o casting w towarzystwie filmowej rodziny bohatera. Bo mogło się przecież okazać to, co w przypadku Maćka Stuhra, o którym myślałem w kontekście tej roli. A mianowicie, że aktor będzie za młody i nikt nie uwierzy, że jest ojcem nastoletnich synów. Marcin wypadł fantastycznie i to od razu w pierwszej próbie. Na castingu zastosowaliśmy pewien trik: poprosiliśmy aktorów o ubranie się w PRL-owski mundur i wyrecytowanie komunistycznej przysięgi wojskowej. Większość z nich myślała, że to żart i dopiero w trakcie czytania dotarł do nich niezwykły absurd tego tekstu. Tymczasem Marcin zareagował momentalnie. Zrozumiał w lot, że nasz film jest o człowieku, który złamał tę przysięgę. Nie było konieczności robienia kolejnych zdjęć próbnych.
Wszystko szło tak idealnie?
Tylko budżet był nie po myśli. Ale o tym nie będziemy rozmawiać, bo dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach. Zaskakującą przeciwnością było to, że jeden ze znanych polskich aktorów odmówił zagrania Wojciecha Jaruzelskiego. Nazwiska nie zdradzę. Ostatnio zdarzyło się kilka przypadków odmowy natury politycznej. Ten jest kolejnym do kolekcji. Problemem okazało się też obsadzenie ról radzieckich wojskowych. Odmówili nam wszyscy rosyjscy aktorzy. I nie mam wątpliwości, że nie chodziło o motywacje artystyczne. Sięgnęliśmy więc po Ukraińców.
Z dobrym skutkiem. Grają fenomenalnie. Chwilami są przerażający.
Bardzo się cieszę, że panowie o tym mówicie. Nie jesteście jedyni. Podobne głosy słyszę od polskich aktorów.
Przyczepilibyśmy się tylko do Breżniewa.
I macie panowie słuszność. Breżniew jest za młody w stosunku do faktów historycznych. Dlaczego tak się stało? Ponieważ rosyjscy aktorzy, którzy są w odpowiednim wieku i wielokrotnie grali Breżniewa, jak jeden mąż nam odmówili. Miałem więc pomysł, aby tę postać nieco ukryć. Tak żeby widz widział tylko sylwetkę Breżniewa w kontrowym świetle. Niestety to się nie udało, bo zbytnio odbiegało od reszty zdjęć w filmie i wyglądało nazbyt teatralnie. Musieliśmy zostawić młodszego Breżniewa. Co robić.
Chciałby pan, żeby Jacka Stronga obejrzał Wojciech Jaruzelski?
Interesuje mnie opinia każdego widza. A tego w szczególności. Myślę jednak, że generał ma teraz ważniejsze sprawy na głowie niż oglądanie filmów. Poza tym doszły mnie słuchy, że ktoś przygotowuje film o nim z Bogusławem Lindą w roli głównej. Wiecie panowie coś na ten temat?
Całkowicie nas pan zaskoczył. Może to żart?
Jeżeli żart, to ktoś powinien się szybko uchwycić tego konceptu. A najlepiej, żeby zwrócił się z nim do mnie. Wydaje mi się, że to znakomity pomysł. Tylko Bogusław potrafiłby swoim talentem sprawiedliwie osądzić generała. Jestem o tym głęboko przekonany.
Pokłosie wywołało w Polsce burzę, a nawet huragan. Czy spodziewa się pan równie histerycznych reakcji po premierze Jacka Stronga?
Raczej nie. Moc rażenia tych tematów jest nieporównywalna. Oczywiście pojawią się radykalne głosy z każdej strony. Jedni powiedzą, że nie oddałem pułkownikowi sprawiedliwości, a drudzy, że go idealizuję. Uważam jednak, że sprawa Ryszarda Kuklińskiego jest dzisiaj na tyle zapomniana, że u niewielu osób podniesie ciśnienie. Niestety nie da się tego powiedzieć o zjawisku antysemityzmu, który jest wciąż żywy. Przypuszczam więc, że ludzie nieprzychylni Pokłosiu w Jacku Strongu znajdą doskonały pretekst, żeby dokopać poprzedniemu filmowi, a w związku z tym i mnie. Niespecjalnie się tym jednak przejmuję. W szufladzie mam gotowy scenariusz, którym naraziłbym się wszystkim dalece bardziej niż Pokłosiem.
Czyli?
Chodzi o Nangar Khel (afgańska wioska ostrzelana w 2007 r. przez polskich żołnierzy – przyp. red.). Niestety żaden producent nie interesuje się tą historią. Szkoda, bo scenariusz jest moim zdaniem fantastyczny. Mam rzecz jasna świadomość, że takiego filmu nie da się nakręcić bez wsparcia wojska. Nawet Jack Strong nie powstałby bez wsparcia tej instytucji, bo – jak panowie widzieli – robiliśmy zdjęcia na terenie Sztabu Generalnego. Nie wiem, co by się musiało wydarzyć w polskiej armii, żebym uzyskał przychylność dowództwa w trakcie kręcenia filmu o Nangar Khel.
Widocznie postać Kuklińskiego dzisiaj nie zagraża wizerunkowi dowództwa. Pamięta pan, kiedy po raz pierwszy usłyszał o pułkowniku?
Sprawa nie była popularna. Propaganda PRL skutecznie ją ukrywała. Po 1989 r. również nie nagłaśniano tego tematu. Tak naprawdę usłyszałem o Kuklińskim dopiero, kiedy przyjechał do Polski (w kwietniu 1998 roku – przyp. red.). Najbardziej zdziwiła mnie stylizacja, w której występował: dziwna bródka, dziwna fryzura, marynarka z Miami. Wydawał się kompletnie nieprawdziwy. Wiedziałem, że przez 20 lat ukrywał się przed KGB, więc musiał się jakoś maskować. Ale chyba nie w taki sposób? Przecież od razu rzucał się w oczy. Zupełnie nie pasowało mi to do jego historii.
Jakie było wtedy pańskie zdanie o Kuklińskim?
Podobnie jak większość Polaków, miałem na jego temat opinię pochopną i nieuzasadnioną. Może i miał szczytne ideały, ale mimo to złamał przysięgę wojskową i zdradził ojczyznę.
Dzisiaj patrzy pan na to inaczej?
Po lekturze dokumentów źródłowych nauczyłem się przede wszystkim tego, aby nie wydawać pochopnych opinii. Film jednak nie powstał po to, żeby kogokolwiek przekonywać do jakiejkolwiek wersji. Jack Strong ma przekazać wiedzę, która jest już odtajniona, ale nie jest szeroko dostępna. Film opowiada między innymi o motywacjach pułkownika, pokazując, dlaczego podjął współpracę z amerykańskim wywiadem. Nie będziemy jednak na waszych łamach zdradzać fabuły. Nie przed premierą.
O jedną sprawę musimy zapytać. Czy urządzenie, którym w filmie posługuje się bohater, aby kontaktować się z amerykańską ambasadą, rzeczywiście istniało? Wygląda to jak skrzyżowanie kalkulatora ze starym telefonem komórkowym.
Nie uwierzycie panowie, ale bardzo blisko współpracowaliśmy z emerytowanym oficerem CIA, który prowadził Kuklińskiego w tamtym okresie. David Forden, bo o nim mowa, był szalenie pomocny. Jedyne, czego odmówił, to udostępnienie urządzenia „Spark”, czyli „Iskry”, o którą panowie pytacie. Postarał się je tylko opisać. Była to klawiatura z niewielkim wyświetlaczem, wysyłająca coś w rodzaju SMS-ów na bardzo krótką odległość. Jej zasięg był tak niewielki, że aby złapać sygnał, pułkownik musiał się znajdować w pobliżu ambasady. W swoich wspomnieniach Kukliński napisał, że „Iskra” była wielkości cegły. I są to jedyne informacje na temat tego urządzenia, do jakich udało się nam dotrzeć. Wiemy również, że „Spark” prawie nigdy nie działał… Pułkownik wysyłał tę cegłę na naprawy gwarancyjne bodaj sześć razy. Zawodziła go regularnie, najczęściej w najbardziej kluczowych momentach, co staraliśmy się pokazać w filmie. To, co panowie widzieliście na ekranie, to możliwie najwierniejsze oddanie faktów historycznych.
Uderzenie głową w ścianę również?
To moja ulubiona scena. Wszystko prawda. Tylko życie może wymyślić coś tak niesamowitego.
Niesamowity jest też pościg samochodowy w pańskim filmie. Czegoś takiego jeszcze w polskim kinie nie było…
To pokazuje, jakie miejsce zajmuje nasze kino w stosunku do Bullitta z 1968 r. Po 45 latach udało nam się zbliżyć do mistrzów i to na połowie dystansu. W tej sekwencji prawie w całości zdałem się na mojego amerykańskiego operatora, czyli panią Magdalenę Górkę.
Młoda, zdolna.
Jak zapewne panowie wiecie, pani Magdalena odniosła światowy sukces filmem Paranormal Activity 3. Nakręcono go za parę milionów dolarów, a zarobił grubo ponad 300. Pani Magda, mimo że jest Polką, ma cudowną umiejętność unikania polskiej maniery filmowej – że jak jest ciemno, to jest bardziej interesująco. Kiedy przerzucam kanały w telewizorze, to bez pudła, nie oglądając winietek u góry, po sekundzie jestem w stanie powiedzieć, kiedy wpadam na kanał Kino Polska. Jasność obrazu jest tam niższa o dwie przysłony. Nie znoszę tej maniery. Za to bardzo cenię zdjęcia pani Magdaleny. Wracając do pościgu, to chcieliśmy znaleźć jakiś nowy pomysł na tę sekwencję, bo przecież konkurowanie z Amerykanami mija się z celem. Choćby dlatego, że od 45 lat kręcą to co roku i to pewnie ze 200 razy. Doszliśmy więc do wniosku, że korzystając z uwarunkowań historycznych, zrezygnujemy z prędkości. Ówczesne samochody miały mało mocy, a ulice były tylko z rzadka odśnieżane. W naszym pościgu więc naturalnie brakuje prędkości.
Czego w ogóle nie czuć. Swoją drogą ciekawi nas, jak Jack Strong będzie odbierany na rynku amerykańskim. W końcu ten film dotyczy także ich.
Proszę panów, jestem świeżo po premierze Pokłosia w Ameryce i mogę z całą stanowczością powiedzieć, że tam nie ma czegoś takiego, jak odbiór filmu polskiego…
Czytaliśmy bardzo pochlebne recenzje w prasie amerykańskiej.
To, że kilku nowojorskich cmokaczy wypowiedziało się dobrze o filmie, nie znaczy, że będzie on dystrybuowany, rozpowszechniany i masowo oglądany w Stanach Zjednoczonych. Z naszym filmem na tamtym rynku konkurował Thor: Mroczny świat, który miał 3.500 kopii. Nasz miał… dwie. Ale, jak obliczył mój syn, proporcjonalnie wyniki są po naszej stronie (śmiech).
Opinia nowojorskich mediów pana nie cieszy?
Oczywiście, że cieszy. Mam, być może mylny, pogląd, że nowojorscy cmokacze są tak daleko od polskiej sceny politycznej, że oceniając Pokłosie, oceniali film, a nie jego polityczną wymowę. W Polsce samym filmem nie zajął się przecież nikt. Wszyscy zajęli się „tematem”.
Temat Jacka Stronga wydaje się uniwersalny. Cały świat kocha kino szpiegowskie.
Koledzy wiedząc, że kręcę taki film, pytali, czy nie obawiam się konfrontacji z Operacją Argo, która zdobyła trzy Oskary, w tym za najlepszy film. Odpowiadałem wówczas, że Operację Argo obejrzało u nas 37 tys. widzów. Co to dla mnie za problem? Okazuje się, że polscy widzowie – co mnie dziwi – lubią oglądać polskie filmy. I to właśnie na nie, a nie na amerykańskie, chodzą częściej do kina. W przypadku Jacka Stronga liczę na tych widzów, którzy regularnie bywają w kinach, ale także na tych, którzy do nich nie chodzą, natomiast są zainteresowani historią i tak jak ja wydali kiedyś zbyt pochopny sąd o pułkowniku. Może ujawnienie nowych informacji, do których nie trzeba się przedzierać przez tony dokumentacji, pozwoli im zmienić swoje opinie na temat Ryszarda Kuklińskiego.
My tymczasem zmieniamy temat. Czy miał pan kiedyś pomysł, aby nakręcić film z kobietą w roli głównej?
Nigdy. Rozmawiałem o tym z panem Andrzejem Wajdą, który uważa, że ostatnie 20 lat w polskim kinie należy do kobiet. Że ich role są ciekawsze i bardziej nośne. Rozmawialiśmy długo, ale nie poczułem się przekonany. Powiem więcej – ze specjalnym przekazem do czytających ten wywiad producentów – mam szufladę pełną fantastycznych scenariuszy. I nie ma w nich ani jednej kobiecej głównej roli.
Za to jest pan specjalistą od wynajdywania fenomenalnych, nikomu nie znanych, młodych aktorek. Jednak los tych dziewczyn jest przesądzony – po sukcesie w pańskich filmach, ich kariery nagle się kończą.
Myślę, że jest to zawsze kwestia indywidualnych decyzji. Gdyby Agnieszka Jaskółka (grała w Psach – przyp. red.) została w Polsce, to pewnie nie byłoby jej łatwo, ale mogłaby rozwijać swój talent. Ponieważ postanowiła wyjechać do Paryża i zostać modelką, jej losy potoczyły się inaczej. Powiem tylko, że tam konkurencja jest z pewnością dużo większa. Julia Rzepecka (grała w Reichu – przyp. red.) próbowała rozwijać karierę aktorską bodajże w RPA i chyba niewiele z tego wyszło. Nie chcę oceniać jej decyzji, ale wydaje mi się, że w Polsce miałaby większe szanse. Julki szkoda mi szczególnie, bo jest nie tylko bardzo zdolna, ale także urocza. W sprawie Anity Werner (grała w Słodko-gorzkim – przyp. red.) chciałoby się powiedzieć, że była… za mądra.
Anita zdradziła nam kiedyś, że po pańskim filmie, na klatce w jej bloku, pojawił się napis: „Anita, kochamy Cię! Linda – masz wpierdol!”.
(Śmiech). Ciekawi mnie, jakie napisy pojawiły się u niej na klatce w momencie, kiedy zaczęła prowadzić główne wydanie „Faktów”.
Zawsze nas zastanawiało, jak pan odkrywał te, drzemiące w młodych, szczupłych ciałach, talenty.
Często przypadkiem. Na przykład Aleksandra Nieśpielak (Demony wojny wg Goi – przyp. red.) zagrała w moim filmie dzięki swojemu pictorialowi w pierwszym polskim numerze „Elle”. To, że studiowała w łódzkiej szkole filmowej, nie miało wpływu na moją decyzję. Po prostu jestem uważnym czytelnikiem magazynów poświęconych modzie kobiecej. Ale najzabawniejszy przypadek dotyczył studentki krakowskiej akademii teatralnej Ewy Bukowskiej, którą polecił nam Jerzy Stuhr. To było w erze „przedkomórkowej”, a czas gonił. Więc razem z Juliuszem Machulskim wybraliśmy się do jej mieszkania bez zapowiedzi. Gdy otworzyła drzwi, oświadczyliśmy, że za tydzień gra ważną rolę w Krollu. Ewa uznała, że to jakiś żart kolegów z roku, ponieważ nie znała ani mnie – co było całkowicie uzasadnione, ani Julka Machulskiego – co wydawało się jednak ciut zastanawiające…
Musimy przyznać, że ma pan oko.
Nie wiem czy mam oko. Ale mimo, że nie zatrudniam kobiet do głównych ról, lubię je obsadzać w tak zwanych rolach kontrowersyjnych. Dzięki temu są zauważalne i zapadają w pamięć.
Chyba cała Polska ma w pamięci pański typ damskiej urody – bardzo szczupła, bardzo wysoka… Podobny gust ma Tomasz Stańko, który uwielbia dziewczyny wyższe od siebie.
W moim przypadku, z całym szacunkiem dla Tomka, byłoby to trudne (Władysław Pasikowski mierzy ponad 2 m – przyp. red.).
Najpiękniejsze kobiety w historii kina, to…
Na pewno nie Megan Fox z Transformers: Zemsta upadłych (śmiech). Sonia Petrovna z Pierwszej spokojnej nocy Valerio Zurliniego. Ten film był bardzo śmiały obyczajowo, a w Polsce w latach 70. tak popularny jak Rzym Felliniego. Poza tym Mimsy Farmer z Drogi do Saliny Georgesa Lautnera. Obok Mimsy grała tam Rita Hayworth. A jeżeli chodzi o Polskę, to zdecydowanie Hania Bieluszko w Barwach ochronnych. Z wielką radością zaangażowałem ją 9 lat później do swojej szkolnej etiudy Kartkowanie do tyłu.
A dzisiaj?
Anja Rubik i Monika Jagaciak są nie do przecenienia. W filmach jednak nie grają.
Kiedyś obiecał pan, że tę ostatnią odkryje dla kina.
Proszę panów, to są jedynie tak zwane wishful thinking.
Pani Monika ma równie piękną siostrę.
Ale ona zawodowo skacze w dal. Dla mnie to za daleko.
W jednym z wywiadów powiedział pan: „Faceci w moich filmach są brzydcy i lojalni, a zdrada jest przypisana kobietom jak piersi”. Ciekawi nas, co się od tamtego czasu zmieniło, bo Marcin Dorociński, jako żywo, brzydalem nie jest.
Przede wszystkim ja się zmieniłem.
Wszyscy się zmieniamy.
To prawda. Ale niektórzy w dobrym kierunku. Monika Jagaciak na przykład. Niedawno skończyła 20 lat i wystąpiła w fantastycznej sesji zdjęciowej dla jednego z magazynów. Natomiast inni, tak jak Mirek Baka i ja, zmieniają się w tym drugim kierunku, czyli złym. Dlaczego wspominam Mirka? Bo w jednym z wywiadów powiedział coś zabawnego. Mianowicie, że ostatnio czuje się trochę spluszowiały. Doskonale go rozumiem, bo mam tak samo. Dzisiaj już nie wydaję takich apodyktycznych sądów o kobietach. O mężczyznach mogę jednak nadal mówić, że są brzydcy.
Przygotowuje pan już kolejny film?
Nie.
A ile jest projektów, które mógłby pan zacząć kręcić jutro?
Ze trzydzieści.
Co stoi na przeszkodzie?
Nie ma zainteresowanych. A jak są, to nie oferują mi warunków pracy, których wymagam. Reżimy produkcyjne stały się dziś nieznośne. Przypominam, że Krolla – mój debiut, kręcony głównie w nocy i w deszczu, zrobiłem w 45 dni. Dziś dostałbym co najwyżej 30.
Nie nosi się pan z zamiarem wydania książki Scenariusze z szuflady?
Jak panowie wiecie, publikowanie książek w Polsce się nie opłaca. Honoraria są żenujące.
A chcieliśmy zapytać, kiedy przeczytamy pańską drugą książkę, czyli Wysłuchane modlitwy.
Nieprędko. Ale muszę zaznaczyć, że jakieś 15 lat temu ówczesny redaktor naczelny PLAYBOYA zaproponował mi opublikowanie na waszych łamach co bardziej pikantnych fragmentów tejże książki. Nic z tego nie wyszło, bo się nie zgodziłem.
Słyszeliśmy, że żadna telewizja nie zgodziła się wyprodukować serialu według pańskiego pomysłu. Wszyscy się śmiertelnie przestraszyli. Czego?
Napisałem parę odcinków serialu Wysłannik, traktującego o wysłanniku piekieł, który karze złych, ale nie nagradza dobrych. Wszystko w sosie Bułhakowa, z tytułową rolą oczywiście Bogusława Lindy. Scenariusz był ponoć tak piekielny, że odcinki mogłyby być wyświetlane tylko po godz. 23, a po 23 nie ma prawie reklam. A skoro nie ma reklam, to po co, do jasnej cholery, robić taki film?
Miłość do pana Bogusława trwa?
To prawdziwa endless love. Bogusław miał grać w jeszcze jednym projekcie, czyli Glock 17. Według Radosława Piwowarskiego była to całkowita pornografia. I pewnie dzięki tej opinii nic z tego nie wyszło. Z kolei Bogusław stwierdził kiedyś, że gdybyśmy nakręcili ten film, nasze życie potoczyłoby się zupełnie inaczej.
Jak pan ocenia karierę reżyserską pana Bogusława?
Widzę, że nie dają panowie odpocząć… Ostatnio wielu aktorów reżyseruje, ale wydaje mi się, że tylko on tak naprawdę chce być reżyserem. Jego filmy są świetnie zrobione. Szkoda, że Bogusław uparł się, że jako reżyser zajmie się innym kinem, niż tym, w którym grał. I to, moim zdaniem, jest jedyny problem. Gdyby Boguś reżyserował te same filmy co ja – i mówię to na własną zgubę – robiłby to znakomicie.
Ciekawa teoria. My mamy kolejną – wydaje się nam, że znakomicie reżyserowałby pan filmy sportowe. Co na to pańska szuflada?
Stoi otworem (śmiech). Zainteresowanych producentów zapraszam do zapoznania się ze scenariuszem pod tytułem Walczak. To nazwisko głównego bohatera, cecha jego charakteru, a także profesja, bo to bokser, który w związku z emeryturą musi się przekwalifikować do MMA.
A co z westernem?
Bardzo bym chciał. Mój tata był fanatykiem westernów. Obiecałem mu kiedyś, że nakręcę taki film. Rozstaliśmy się, jak miałem 17 lat, ale nadal nic z tych planów nie wyszło. Było blisko remake’u Prawa i pięści. Niestety jakoś się to wszystko, jak zawsze, rozeszło. Niektórzy twierdzą, że Pokłosie ma wiele z westernu. Ktoś zauważył nawet podobieństwo z Czarnym dniem w Black Rock ze Spencerem Tracy. Jak tylko to usłyszałem, od razu przypomniałem sobie ten film i… rzeczywiście, jest coś na rzeczy. Zaskoczę jednak panów – w mojej szufladzie nie ma westernu. Naprawdę.
Django się panu podobało?
Nie. Jestem fanem Wściekłych psów Tarantino. Ale potem było coraz gorzej. Pulp Fiction to jeszcze niezły film, ale kompletnie do przemontowania. Momentami jest tak nudny i przegadany, że nie da się go oglądać. Samozachwyt nad własnymi tekstami i ciągnięcie w nieskończoność scen dialogowych są niestety obecne we wszystkich filmach Tarantino. Pieprzą i pieprzą, a nic się nie dzieje. Nie lubię tego.
Wiemy, że jak pan nie lubi, to potrafi wyjść z kina. Z czego ostatnio?
Ostatnio to przede wszystkim rzadko chodzę do kina. Przeszkadza mi poziom nagłośnienia, a także hałasująca widownia. Ale jak już się w kinie pojawię, to nie wychodzę przed zakończeniem seansu. Po prostu nie uchodzi. Nawet na Thorze: Mrocznym świecie wytrzymałem do końca. Odpowiadając jednak na panów pytanie, z największą przyjemnością przyznaję się, że nie dałem i nie dam się namówić na kinową projekcję filmu Małgośki Szumowskiej, ze szczególnym naciskiem na „Małgośki”, pod tytułem W imię.… Czyli wyszedłem zanim w ogóle wszedłem.
A czy pański syn idzie w ślady ojca?
Tak, bo też studiował kulturoznawstwo. Ja nie skończyłem, on owszem.
Chodziło nam o to, czy będzie reżyserował. Asystował panu na planie dwóch ostatnich filmów.
Zapewniam panów, że na planach filmowych dzięki własnemu ojcu można się co najwyżej zniechęcić do robienia filmów.
Zniechęcił się?
Nie mogę tego wykluczyć. Niedawno stwierdził, że to nie jest zawód dla normalnego człowieka.
Niedawno?
Pokłosie kręciliśmy na przełomie lipca i sierpnia, na wsi, w pełnym słońcu. Przez dwa miesiące jedliśmy posiłki pod gołym niebem. Było bardzo przyjemnie. Jack Strong powstawał na przełomie roku, głównie w nocy, przy wiejącym wietrze i temperaturze –12 stopni. Właśnie wtedy zdarzyło się to „niedawno”.
Lubi pan swój dyplom – krótkometrażówkę Stasiek?
Nie. Pan Feliks Falk był łaskaw odrzucić około 12 moich scenariuszy. Zmieniłem więc opiekuna na pana Bajona i wraz z moim macedońskim przyjacielem reżyserem Mitko Panovem napisaliśmy scenariusz, wyciągając średnią z najlepiej ocenianych szkolnych etiud. Jak z przepisu kucharskiego – brzydka, szara Łódź, a w niej pracownik fizyczny, ale wykonujący ważne zajęcie – najlepiej piekarz. Piekarz w bardzo trudnej sytuacji rodzinnej. Pewnego dnia piekarza spotyka coś niezwykłego, mimo że nie jest on do tego predestynowany… Dostałem piątkę z plusem.
Początek filmu bardzo interesujący, ale jak zaczyna się dziać to „niezwykłe” – proszę się nie obrażać – fabuła zmienia się w bełkot. Jak to możliwe, że mimo tych wysoko ocenianych „kucharskich” dyplomów, łódzka szkoła wydała na świat tylu dobrych reżyserów?
Nie mam zielonego pojęcia. A do tego spokojnie mogę wskazać panom dużo bardziej bełkotliwe od mojego dyplomy uznanych i cenionych dziś reżyserów.
Jakieś przykłady?
Większość, na ich zgubę, można zobaczyć w internecie… Zrobiłem Staśka, bo nie miałem wyjścia. Musiałem jakoś skończyć szkołę. Gdybym nakręcił fragment z Psów, do dzisiaj bym tam studiował.
A dlaczego dzisiaj nie uczy pan studentów, że nie należy robić kina według przepisów kucharskich?
Dość często dostaję propozycje zasiadania w różnych szacownych gronach i jury. Odmawiam, bo nie czuję się powołany do oceniania pomysłów innych. Głównie dlatego, że moje scenariusze w kółko oceniają inni i najczęściej twierdzą, że zrobiliby wszystko odwrotnie. Nie myślą, jak zrobić lepiej, tylko jak nakręcić zupełnie inny film. Poza tym idea, żeby koledzy, którzy są konkurentami do podziału tortu pod tytułem „publiczne pieniądze na produkcję filmową” oceniali filmy innych kolegów, jest z gruntu niesłuszna. Ja również nie powinienem oceniać projektów kolegów. Także tych, którzy moje projekty uznają za czystą pornografię. Zresztą dziwi to moich kolegów i wydaje im się głupie i naiwne. Nie szkodzi. Tymczasem słyszę już ten chór: Dlaczego w Jacku Strongu nie ma prywatnego życia pułkownika? Dlaczego nie skupiam się na jego dobrej sytuacji materialnej w tamtych czasach? Czekam na takie pytania. Niebawem się pojawią.
My ich nie zadamy. Nie doczeka się pan.
Bardzo mi miło. Gdybym chciał zrobić taki film o pułkowniku, to bym zrobił. Ale nie chciałem. I właśnie dlatego nie bywam w jury. Zdarzyło mi się to raz w życiu. Ugiąłem się dla przyjaciela. A dodatkowo siedział obok mnie Paweł Edelman. O dziwo, nie było najgorzej. Nawet nikt się na mnie nie obraził.
A jak było dzisiaj? Wydaje nam się, że jak na drugi raz w życiu, to chyba nie najgorzej.
Jak mówią słowa piosenki Never as good as the first time. Z bólem, ale może być.