Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Tomasz Stańko

PLAYBOY nr 10, 2006

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Szymon Szcześniak


Umówił się pan z nami w dniu swoich urodzin…

Dla mnie to taki sam dzień, jak każdy inny.

Ale dla nas okazja, żeby złożyć życzenia. Mamy dla pana prezent od redakcji – album z najlepszymi dziewczynami Playboya.

Fiu, fiu… Dziękuję.

Życzymy stu lat z nadzieją, że lubi pan sobie popatrzeć.

No pewnie. Wiadomo, nagie kobiece ciało to najważniejsza rzecz na świecie. Pamiętam, że nie chciało mi się wierzyć w opowieści o tym, że mężczyźni myślą o seksie kilkanaście razy na minutę, ale po dłuższym zastanowieniu i zanalizowaniu samego siebie zmieniłem zdanie (śmiech). Przecież każdą kobietę taksuje się na okoliczność seksu. Mimowolnie. Nawet tę nie najładniejszą, którą po prostu taksuje się na minus. Każdy facet lubi sobie popatrzeć.

Ale z naszych doświadczeń wynika, że nie każdy się przyznaje.

Jak można się nie przyznawać!?

Wiemy, że szczególnie lubi pan kobiety wysokie. A potrafi pan poznać wzrost na zdjęciach?

To jest problem, cholera. Ciężko się zorientować. Ale wydaje mi się, że większość tych modelek jest jednak wysoka. Takie są teraz tendencje. Dzisiaj większość pięknych kobiet, to kobiety duże. Ładne maluszki nie robią wielkich karier. Oczywiście zdarzają się w show-biznesie malutkie i pakowne, ale niezmiernie rzadko. Ja lubię kobiety duże, ale wzdłuż nie wszerz. Typowe chłopczyce, z małymi biodrami. Tylko moja pierwsza narzeczona była malutka. Skończyło się straszną kłótnią i szybkim rozstaniem, choć miłość była bardzo intensywna. Potem kręciły się wokół mnie kobiety postawne. Ale to podobno naturalne, że mali lubią duże, a duże lubią małych. Tak więc preferuję typowy układ (śmiech).

Czyli jest pan zwolennikiem „wieszaków”?

O, zdecydowanie tak. Szczególnie tych z pomnożonym biustem. Teraz jest taka moda, że nawet kobiety z małymi piersiami podnoszą swoje lekkie wzgórki, by wydawało się, że są duże. Wraca barok (śmiech).

Słyszeliśmy, że woli pan kobiecą publiczność…

Nie do końca, ale na kobiety w trakcie koncertu lepiej się patrzy. Dziewczyny koncertom dodają prestiżu. Zawsze instynktownie wypatruję lasek kręcących się wokół sceny. Miles Davies powiedział, że jeżeli na twoje koncerty nie przychodzą piękne kobiety, to lepiej przestań grać. I coś w tym jest, naprawdę. Poza tym kobiece imiona są najlepsze do tytułowania utworów. Bezspornie.

A czy fanki bywają uciążliwe?

Ja osobiście tego nie doświadczyłem, ale mój amerykański kolega niedawno osiwiał dzięki takiej jednej Polce. Zakochane fanki, jak widać, bywają niebezpieczne.

Podrywał pan kiedyś na trąbkę?

Oczywiście! Trąbka, ustnik, język… Pierwszorzędne skojarzenia! Muzycy zawsze podrywają na swoje instrumenty i swoją muzykę. Największe wzięcie mają kontrabasiści. Wielcy, silni mężczyźni z olbrzymimi łapami. Myślę, że muzycy mają bardzo dobrą reputację u kobiet. Ale prawdziwe tabuny przewijają się wśród rockmenów. Tamci dopiero mają życie, nie to co my, jazzmeni (śmiech). W rockowym świecie kręci się modelka za modelką. Ciężko przecież powiedzieć coś złego o Kate Moss.

To jednak już ekstremalny wieszak…

Ale dobry!

Kiedyś porównywał pan swoich młodych muzyków do swoich młodych partnerek życiowych.

No właśnie. Porównywałem. Dzisiaj zostali mi już tylko młodzi muzycy. Po koncercie przychodzą młode dziewczyny, które mówią, że mnie szanują, respekt, te sprawy, ale po wszystkim idą z młodymi (śmiech).

Wielokrotnie przyznawał pan, że lubi pop. Podoba się panu Madonna?

Jako kobieta niespecjalnie. Choć wolę ją teraz niż kiedyś. Jako artystka natomiast podoba mi się szalenie. Bardzo umiejętnie dba, żeby jej muzyka miała jak największy zasięg. Jest średnią wokalistką, z czego zdaje sobie doskonale sprawę, ale jej wideoklipy, spektakle – dzięki niewiarygodnie silnej osobowości – robią wrażenie. Poza tym Madonna od lat dobiera sobie najlepszych producentów, a to jest wielka, wielka sztuka.

Podobno nie odrzuca pan żadnego stylu muzycznego. Nie chce nam się wierzyć.

Naprawdę. Dla mnie nawet disco polo jest dobre, jeżeli trzyma odpowiedni poziom gatunkowy. Jeżeli coś jest z natury koszmarne, ale na wysokim poziomie – doceniam to. Nie lubię operetki, ale potrafię podziwiać śpiewaków. Nie oceniam muzyki pod kątem gatunków. Liczy się tylko poziom, level wykonania.

Nikt pana nie obrzydza?

Na tych, którzy mnie obrzydzają, nie patrzę i ich nie słucham.

Często zarzucano panu, że jest snobem?

Bywało. Bo jestem wyniosły i dobrze się ubieram. Nic nie poradzę na to, że mam ptasią naturę i lubię się stroić w piórka.

To już wiemy, dlaczego hodował pan ptaki.

Nie wiem, czy hodowałem. Raczej zbierałem. To mi się zdarzało w okresach nie do końca kontrolowanych, nazwijmy je okresami peruwiańskimi (śmiech). Odczuwałem przemożną chęć kupienia kolejnego ptaka. Dorobiłem się całej masy wróbelkowatych, papug, nawet przepiórek japońskich. Razem z kilkadziesiąt sztuk. Najgorsze były nimfy. Tak głośno gwizdał jeden samiec, że mury walił, pierdolony. W pewnym momencie straciłem nad tą całą menażerią kontrolę. Pootwierałem klatki i zostawiłem cały pokój do dyspozycji, zwiozłem im nawet piasek i duży pień drzewa. Po jakimś czasie przepiórki ganiały już po całym mieszkaniu, a część ptaków w ogóle pouciekała. Zacząłem rozdawać. Ostatnią parę nimf dałem Korze.

Słyszeliśmy, że ma pan niewielu przyjaciół wśród polskich, tak zwanych, gwiazd estrady. Dystansuje się pan od artystowskiego establishmentu?

Totalnie się dystansuję. Zawsze zresztą tak robiłem, nie manifestacyjnie, ale konsekwentnie. W modnych miejscach nie bywam. Nie lubię tandetnej, snobistycznej atmosfery. Jestem typem samotnika. Na rauty nie chodzę. Zaproszenia zbywam, odmawiam do skutku. Po jakimś czasie przestają przysyłać (śmiech). Ale na przykład bardzo dobrze mieszka mi się obok pana Wojewódzkiego i pani Muchy.

Mieszkają tu obok?

Nie, na Rozbrat. Tam mam drugie mieszkanie i z balkonu widzę balkon pana Kuby. Któregoś razu miałem to szczęście, że rano stałem w oknie, kiedy pani Mucha w negliżu wybiegła szybciutko na balkon zdjąć ze sznurka wyprane majteczki. Myślała, że nikt nie widzi. Prześliczna niewiasta. Wymieniliśmy później z panem Kubą parę zdań na ten temat (śmiech).

Na Rozbrat też pan mieszka sam?

I chwała Bogu. Dla innych. Kiedyś mieszkałem z moją dziewczyną, Małgosią, ale ponieważ ona jest workaholic, a ja egocentryk i egoista nieznoszący sprzeciwu, zamieszkaliśmy oddzielnie. Szczerze mówiąc, jestem prawym człowiekiem, ale bardzo ciężkim we współżyciu.

Kiedyś powiedział pan, że można być złym człowiekiem i wielkim artystą. Myśleliśmy, że to o sobie.

Na pewno nie. Uważam się oczywiście za dobrego człowieka. Ale ilekroć to mówię, moja Małgosia wybucha perlistym śmiechem.

A zapowiadał się pan całkiem dobrze… W dzieciństwie był pan ministrantem.

Byłem, a jakże! Ale szybko przestało mi się podobać. Wystarczyło, że z innymi ministrantami zapaliłem pierwszego papierosa i wypiłem ze szklanki pierwsze wino. Wtedy przestałem wierzyć, a niedługo potem przeszedłem na tę drugą, używkową stronę życia. Jestem ekstremistą i zawsze wybieram radykalne rozwiązania.

Mówił pan, że miał sporą przyjemność z bycia młodym, a dzisiaj?

Mam sporą przyjemność z bycia starym. Oby tylko trzymać kondycję. Starość ma swoje wspaniałe strony. Przede wszystkim spokój.

I gdzie tutaj ekstremizm?

Teraz jestem na etapie „czystość”. Zero używek, joga i te sprawy.

Czyli etap anielski. Bo jak się przegląda pana zdjęcia z różnych lat, to momentami widać na nich Lucyfera. Jakby wręcz fizycznie nabierał pan diabelskich cech.

Nie oszukujmy się. Moja ciemna strona duszy była kiedyś silniejsza. Czułem na przykład, że muszę ruszać. Niemal namacalnie otwierałem drzwi do innego wymiaru. Zaczynałem od zakładania kolorowej chustki na głowę. Małgosia wtedy cierpła. Chustę wiązałem pod brodą, wkładałem jeszcze kapelusz, brałem czarną dyplomatkę, do tego podarte dżinsy i białe buty. Po kieszeniach chowałem noże, tasaki, bryły haszyszu, jakieś flaszki i ruszałem na miasto na parę tygodni.

A wracał pan też przez drzwi?

Tego już nie pamiętam (śmiech). Często miałem drobne uszkodzenia ciała, raz złamany obojczyk. Potem tylko mi donosili, że widzieli mnie na Pradze wśród mętów i nie wyglądałem najlepiej. W takich podróżach też trzeba mieć szczęście. Taki Woody Shaw nie miał. Był genialnym trębaczem. Miał bardzo słaby wzrok i skłonność do uzależnień. Pewnego razu zatoczył się na peronie metra, wpadł pod pociąg i ucięło mu prawą rękę. Nie mógł już grać.

Powtarza pan, że jest twardym kolesiem. A czy wśród jazzmenów zdarzają się kłótnie, zakończone bójkami?

O, nie! Ja jestem naprawdę bardzo słaby fizycznie. A praktycznie rzecz ujmując – nigdy w życiu się nie biłem. Chociaż jako sześciolatek byłem nawet w ulicznym gangu i to na wysokiej pozycji. Raz tylko musiałem udowodnić, co jestem wart. Kazali mi pierdolnąć cegłą w szybę samochodu. Lata pięćdziesiąte – samochód to było coś! Pamiętam, że zrobiłem to zupełnie na zimno. Jak Zidane (śmiech) (Tomasz Stańko nawiązuje do finałowego meczu ostatnich Mistrzostw Świata w piłce nożnej – przyp. red.) Zaraz jednak z kamienicy wyskoczył właściciel. Ależ ja spierdalałem! Chyba tamtym czynem na dobre ustabilizowałem swoją pozycję w grupie i nasz herszt Tadek, który potem spędził wiele lat w więzieniu, jak było trzeba, bił się za mnie.

Czyli mistrz nie dostał nigdy w trąbę?

Raz. Z tyłu, na Plantach. Zanim się odwróciłem, oni uciekli. Na szczęście nie skopali.

Gdyby pan nie był harcerzem, zostałby w ogóle trębaczem?

Nie wiem. Trudno powiedzieć. Po podstawowej szkole muzycznej uparłem się, że nie chcę dłużej grać muzyki klasycznej i że pójdę do zwykłego ogólniaka. Skrzypce mi nie pasowały, fortepian też. Właściwie dla muzyki uratowała mnie trąbka, zwykła harcerska sygnałówka. A także wsparcie ojca. Przyszedł na jeden z moich pierwszych solowych koncertów. Za kulisami mi pogratulował. Powiedział, że to co robię, jest świetne. A wiedział, co mówi. Był skrzypkiem, a siostra pianistką. Na co dzień tata pracował jako zawodowy sędzia, ale był też profesjonalnym muzykiem. Swego czasu przyjęto go na skrzypce do krakowskiej opery. Siostra była równie dobra, grała raz pod Maksymiukiem, który mówił, że jest świetna. Zjadła ją jednak trema. Nie wszyscy potrafią sobie z tym radzić. Powiedziałbym nawet, że większość nie potrafi.

Dlaczego pańska córka nie idzie w ślady ojca?

Ania ma dzisiaj do mnie pretensje, że kiedy zaczynała, ja machałem ręką i mówiłem: „a, co ty tam grasz…”. Ją ciągnęło do hip-hopu. Dopiero z czasem zrozumiałem, że ma te same predyspozycje co ja. Szukała awangardy.

Pan, który dostał wparcie od ojca, zachował się tak wobec własnej córki?

No, tak (śmiech). Ale trzeba być twardym. Powinna powiedzieć: „fuck you, ojciec” i robić swoje.

Mówi pan: „Skończyły się czasy wielkich geniuszy: Bachów, Mozartów, Picassów…”. Dlaczego?

Bo coraz więcej ludzi ma szanse zaistnieć. Geniuszy zrobiło się na pęczki. Jak przy takim nadmiarze zrobić selekcję? Jak dotrzeć do wszystkiego, co odkrywcze i nowatorskie? Nie da się. Jak zostać geniuszem na miarę starych mistrzów, kiedy za dwa tygodnie rodzi się już nowy geniusz? Jest takie przyspieszenie, że kultura po prostu kipi i już nikt jej nie ogarnia. Dziś każdy inteligentny człowiek może być artystą. A ludzi przecież jest coraz więcej. Globalizacja zabiła geniuszy.

Ale jest też błogosławieństwem dla artystów niszowych.

Racja. Dzisiaj już nie tylko nie sposób zapoznać się z twórczością choćby dziesięciu procent muzyków, dziś nie sposób nawet spamiętać wszystkich gatunków muzycznych. A ciągle powstają nowe. Jedne zyskują większą popularność, inne mniejszą. Hip-hop na przykład przeciągnął na swoją stronę wielu ludzi świata jazzu. I może się zdawać, że jazz jest na wymarciu. Wszystko kiedyś się skończy, więc muzyka klasyczna i jazz umrą jak umarły wielkie cywilizacje. Na razie jednak nisze mają się świetnie, a my jesteśmy wciąż rozpoznawalni. Jadę w Nowym Jorku taksówką z Cecilem Taylorem, taksiarz się odwraca i nawet nie pyta, tylko się upewnia: „Are you jazzmen?”. Od razu poznał. Po ubiorze i zachowaniu.

A jak wyglądają jazzmeni w Nowym Jorku?

Starsi panowie, dziwacznie ubrani, ale przy tym szalenie elegancko, prowadzący jakieś niezrozumiałe, intelektualne rozmowy (śmiech). Cecil, ten to się dopiero ubiera! Podczas trasy nosił taki stylowy myśliwski kapelusik z dziurką w rondzie, jakby od kuli. I on przez tę dziurkę oglądał ludzi. Nie dość, że patrzył spode łba, to jeszcze przez dziurę w rondzie. A spod kapelusika wystawały mu pojedyncze dreadlocki. Model po prostu.

My, Polacy, zawsze mieliśmy tendencję do wywyższania się”. Zastanawia nas, czy tak właśnie wyglądają Polacy z perspektywy człowieka odnoszącego światowe sukcesy.

Jesteśmy zakompleksieni i próbujemy nadrabiać zadzierając nosa. To widać aż nazbyt wyraźnie. Dla mnie jest to i przykre, i męczące. Ale tacy już jesteśmy. Mamy taki układ…

Układ rządzący?

(Śmiech). To też. Ale proszę zwrócić uwagę, ile my mamy lat jako społeczność? Tysiąc. A jeśli odjąć zabory i jeszcze bardziej niszczący społeczeństwo PRL, to przecież jesteśmy zapóźnieni o parę setek lat w stosunku do Anglików na przykład. To wbrew pozorom jest realna różnica. I tego nie da się nadrobić z dnia na dzień. Musi nastąpić ewolucja, a ona z natury jest powolna. Jak sobie to uświadomimy, to przestaniemy też zadzierać nosa. A nam ciągle Somosierra w głowie. Czym tu się chwalić? Że po pijaku, z szablą? Żadna sztuka. Dziś nawet łatwiej. Co to mało takich, co po wzięciu cracka wychodzą na ulice, żeby zatrzymać ciężarówkę? Trzeba się wreszcie uwolnić od tej Somosierry. Uznać za symbol, owszem, ale się z nim nie obnosić.

Myśleliśmy, że pan lubi symbole polskiej martyrologii. Napisał pan muzykę na otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego.

Nonsens absolutny. Martyrologii nie cierpię. Przeciwnie, bardzo się cieszę, że Powstanie zaczyna się odbrązawiać. I że na przykład na otwarcie muzeum nie organizuje się drętwej uroczystości, ale zaprasza jazzmana.

Który jest posiadaczem Krzyża Komandorskiego Orderu Odrodzenia Polski…

Niewątpliwie jest to powód do dumy. Ale nie wolno przesadzać, są ważniejsze rzeczy w życiu.

A jak zapamiętał pan samą ceremonię wręczania?

Pamiętam, że tylko ja i Korzeniowski mieliśmy ładne buty… Proszę się nie śmiać. Zawsze zwracam uwagę na buty.

A jak pańskie kolana?

Staram się biegać po miękkim, więc całkiem nieźle. Chociaż ostatnio po kilku asfaltowych przebieżkach zaczynały już niedomagać. Niestety ostatnio zarzuciłem swoje poranne ablucje, na które składały się joga, bieganie, rowerek, ćwiczenia oddechowe i granie na trąbce. Ale nie na długo.

Czym pańskie wyćwiczone płuca różnią się od naszych?

Prawdopodobnie niczym, bo trębacze używają do grania przepony. Dmuchanie z płuc kończy się zazwyczaj rozedmą. Za to na pewno mam o wiele silniejsze usta od panów. Ćwiczy się je tak, żeby utrzymywać precyzyjnie szparkę, od której zależy wszystko: dźwięk, jego rodzaj i siła. Mam bardzo silnie zbudowane mięśnie ust.

Pewnie nieustannie powtarza pan to kobietom?

Napiszcie, że się zaczerwieniłem (śmiech).

Na pana stronie internetowej znaleźliśmy wpis: „brak pozytywnych emocji, podziwiam kunszt, ale się dołuję…”. Nie wszyscy jednak pana uwielbiają.

Dobrze, że napisał szczerze. Lubię tych przekornych. Nie ma co ukrywać, moja muzyka jest pełna natręctw. Można powiedzieć, że jestem człowiekiem o skłonnościach maniakalno-depresyjnych. W związku z tym, wmuszam ludziom tę maniakalno-depresyjną muzykę. Ale taka jest moja rola, bo taka jest rola artysty. Zmusić publiczność do uznania go wielkim. Gdyby nie robił tak Picasso, to jego obrazy byłyby po prostu bohomazami. A on złapał publiczność twardo za kark i nagiął do swojej sztuki. Naciskał tak skutecznie, że w końcu wszyscy musieli paść na kolana i ogłosić go geniuszem. Cieszę się, że ten ktoś tak napisał o mojej muzyce. O to mi chodziło. Zmusiłem go do słuchania, do zajęcia stanowiska. To jest mój sukces.

Krakowski Przewodnik Jazzowy z kolei podaje, że pana muzyka jest odzwierciedleniem filozofii egzystencjalnej…

(Wybuch śmiechu). Dlatego zostałem muzykiem, żeby posługiwać się językiem abstrakcji, żeby nie musieć jednoznacznie interpretować niczego. Oczywiście słucham z przyjemnością takich recenzji, ale nie przywiązuję do nich najmniejszej wagi. Jak gram, to nie myślę o niczym. A już na pewno nie o egzystencjalnych filozofach.

To może o sporcie? Jest pan kibicem?

Tylko w przypadku wielkich imprez. Bo wszyscy oglądają i komentują, a ja lubię przypatrywać się kulturze masowej. Ale mam cechę, która właściwie nie pozwala mi pasjonować się większością dyscyplin. Nie lubię walczyć, nie lubię rywalizacji – w ogóle mnie to nie rusza. Dlatego kibicuję tylko sportom ekstremalnym, w których pokonuje się samego siebie. To jest super! To mnie rajcuje! Rywalizacja z samym sobą na skaczących rowerach, na bungee… Chętnie bym spróbował czegoś takiego.

A polityki by pan nie spróbował?

Za delikatny jestem na politykę. Naprawdę.

Na skróty:

Tomasz Stańko o:

Nałogach

Mam skłonność do uzależnień. Przez całe życie uzależniałem się obficie. Ponieważ jest to niebezpieczne hobby, zatrudniam specjalistę, z którym konsultuję te sprawy.

Jak jeszcze używałem życia, to zawsze potrafiłem znaleźć dilera w obcym mieście w ciągu najwyżej paru minut. Mam do tych spraw nosa.

Dźwiękach

Muzyka jest jak seks. W głowie cały czas kłębią się natręctwa.

Muzyki nie można dzielić na łatwą i trudną, tylko na absorbującą i mniej absorbującą.

My muzycy nie musimy być mądrzy. Tak jak piłkarze.

Znam świetnego polskiego basistę, który jak gra, z lubością wpatruje się w sygnet na małym palcu.

Filmie

Aktorstwo to dla mnie najtrudniejsza rzecz na świecie, jak najdalsza od moich talentów.

Polskiej tradycji

Podziwiamy Kmicica i jego wachmistrza Soroka, który „w słusznej sprawie” wyśmienicie nabijał na pal. Przecież on to musiał lubić! Sadysta pierdolony.