Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Tomasz Kot

PLAYBOY nr 3, 2006

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Tomasz Bergmann


To jest pierwszy wywiad, jakiego udzielasz w IV RP. Jak się czujesz w nowej rzeczywistości?

Wiecie, nigdy nie wszedłem w konflikt z prawem… i sprawiedliwością (śmiech). Na wybory nie chodzę i teraz też nie głosowałem. IV Rzeczpospolita to nie jest mój wybór, ale go akceptuję. Nie mam z tym problemów i nie przywiązuję do tego większej wagi.

A jak sobie radzisz z wojskiem… Kocie?

Cały czas mnie ścigają! Pamiętam, że ile razy przynosiłem do WKU papier, że jestem studentem i musiałem się wylegitymować, to zawsze z dyżurki słyszałem: „Student? Tak. Nazwisko Kot? Taak”. Kwitowali to dwuznacznymi uśmiechami. Straszyli mnie nawet doprowadzeniem siłą przez policję. Ale leci mi 29. rok, więc mam nadzieję, że sobie dadzą spokój. Wszyscy mnie znają, a ja się ukrywam (śmiech). Kiedyś jakiś brukowiec opisał tę sytuację, zrobili nawet fotomontaż – ja w mundurze. Napisali, że w związku z nieuregulowanym stosunkiem do służby wojskowej nie mogę wziąć kredytu mieszkaniowego. Wyobraźcie sobie, że przedstawiciel jednego z banków przyszedł do mojej mamy i powiedział, że nie ma problemu, oni chętnie panu Kotowi dadzą kredyt (śmiech).

Mówisz w wywiadach, że jako dzieciak byłeś zakompleksiony. Ciężko w to uwierzyć.

Ciągle byłem zwalniany z WF. Przed meczem zawsze mnie wybierali ostatniego do drużyny. Wiecie, jak to jest. Często musiałem być bramkarzem. Miałem krzywicę klatki piersiowej, skoliozę, do tego za szybko rosłem, nawet po 12 cm na rok. Mdlałem przez to i się przewracałem. Ale dzięki Bogu, tata był wuefistą i wyciągnął mnie z tego. Chodziłem po domu z drążkiem na plecach, a zamiast grać w piłkę odwalałem ciężkie godziny gimnastyki korekcyjnej. Później przyniosło to efekty w szkole na zajęciach z pantomimy. Okazało się, że mogę wykręcać stawy, jak chcę.

Twój wzrost nie przeszkadza ci w karierze? Pewnie byłeś dobry w „kosza”?

Byłem dobry tylko w „czapowaniu” i faulowaniu. Stałem nieruchomo i czekałem aż ktoś na mnie wpadnie (śmiech). Wróżono mi na początku szkoły teatralnej, że będę grał tylko drabów Janosika. Ale się nie spełniło. Na planie filmowym czasami mam problem z partnerkami z powodu różnicy wzrostu – ale są sposoby i wszystko gra.

Jakim cudem znalazłeś się w seminarium?

Sam nie wiem. Miałem wujka misjonarza, może o to chodziło. Miałem z seminarium tyle wspólnego, że mieszkałem z seminarzystami. Chodziłem po prostu do liceum przy seminarium. Ale po pół roku sobie odpuściłem. Jako dzieciak bardzo lubiłem malować. Chciałem koniecznie zdawać do liceum plastycznego. Rodzice się sprzeciwiali, więc wymyśliłem opcję seminaryjną.

Nie masz żalu do rodziców, że nie zostałeś malarzem?

Jestem im wdzięczny. Nie wiem, jak by się to skończyło. Pewnie nie najlepiej. Chociaż jako małolat zdobywałem nawet jakieś nagrody. Dzisiaj jak coś mnie najdzie, to sobie siadam i rysuję. Najbardziej lubię pastele olejowe, czasem ołówek. Zresztą na planie „Skazanego…” przydały się moje umiejętności. Riedel lubił rysować i w scenariuszu była scena, w której Rysiek rysuje anioła śmierci. Ekipa była zaskoczona, jak sobie z tym poradziłem. Ten anioł śmierci, pojawiający się w filmie dwa razy, jest mój.

Po seminarium znalazłeś się w żeńskiej klasie ogólniaka. Pewnie dlatego tak łatwo nawiązujesz kontakty z kobietami. Sam tak twierdzisz. Podziel się tą tajemną wiedzą…

Klasa humanistyczna – i wszystko jasne. Było nas dwóch, ja i kolega Baran, dziś jest księdzem (śmiech). Same dziewczyny, Kot i Baran. Oj, nasłuchałem się dziewczyńskich historii w młodości. Dzisiaj jestem bezpośredni i otwarty, szkoda życia. Przecież każdego faceta łatwo zdemaskować. Kobiety to czują. Ja nigdy nie używałem żadnych tanich sztuczek. Słyszałem kiedyś taką anegdotę, że koledzy ze szkoły teatralnej na plaży dawali legitymację dziewczynie i pytali: „możesz trochę popilnować?”. I kiedyś w rozmowie się z tego zaśmiałem, a kolega ze szkoły warszawskiej zdziwiony pyta: „a ty tak nie robiłeś?” Byłem kompletnie załamany. Jeżeli to ma być podryw, to ja nigdy nie podrywałem.

Jak często dostajesz korespondencje od zakochanych wielbicielek?

Tygodniowo dostaję od fanów około piętnastu maili. Po premierze „Skazanego na bluesa” do pań dołączyli tak zwani „domowi poeci”, fani Ryśka, którzy zaczęli mi podsyłać swoją twórczość. Jak jeszcze byłem sam dostawałem różne dziwne e-maile. W tym jeden z propozycją towarzyszenia pewnej pani na weselu (śmiech). Maile od pań były przeróżne. Głównie wyrazy sympatii. Ale ostatnio z przerażeniem odkryłem, że zaczęły pisać dziewczynki w wieku mojej najmłodszej siostry. Chyba jeszcze gimnazjalistki. Może to się jakoś wiąże z tym, że zbliżam się do trzydziestki… Cóż, proza życia rysuje mi się na twarzy. Ludzie dają mi więcej lat niż mam. Chyba, że się ogolę.

A dostajesz też propozycje seksualne z rozebranymi zdjęciami?

Nie, nie, nie! Dajcie spokój. To są listy typu: „czy można się z panem umówić na kawę?”. Panie przesyłają zdjęcia pod tytułem „ja i mój dom” albo „ja ze swoim pieskiem”. Większość listów zaczyna się od: „Wiem, że i tak tego nie czytasz…”. W związku z tym mogę udawać, że tak jest. Ale tak naprawdę, nie mam kiedy odpisywać. Poza tym na komputerze się nie znam (śmiech). No, potrafię wysyłać i odbierać maile, ale niewiele więcej. Ostatnio kupiłem laptopa i jestem na etapie nauki kopiowania folderów. Idzie mi opornie.

Zagrałbyś geja, czy może boisz się widzów?

Pewnie bym zagrał. Tylko, że teraz w pracy jestem ojcem dzieci. Ale jeżeli scenariusz jest dobry, to biorę, czemu nie. Chyba, że byłby to serial-tasiemiec. Wtedy bym się wahał. Chociaż nie można mieć pretensji do Fiennesa, że strzelał do Żydów w Liście Schindlera. Jestem zawodowcem i nie mogę zastanawiać się, kto co sobie pomyśli.

W takim razie masz propozycję zagrania pedofila. Dobry scenariusz, świetny reżyser. Bierzesz?

Odmawiam. Ważne jest przecież zdrowie psychiczne. Wszystko, co robię, staram się robić najlepiej, jak potrafię. Pewnie zagrałbym bardzo sugestywnie i czułbym się z tym źle. Ale na decyzję miałoby również wpływ przesłanie filmu oraz intencje reżysera co do postaci.

Poza tym pozostaje jeszcze kwestia sąsiadów…

To już przechodziłem. Po występie w Teatrze Telewizji u Stuhra, gdzie grałem jego syna – alkohol, narkotyki, w połowie zabijam się samochodem – do mojego ojca podeszła sąsiadka i z przerażeniem w oczach zapytała: „Ale Tomek nie jest taki?”. Ludzie bardzo łatwo kupują wizerunek telewizyjny. Kiedyś po odcinku Na dobre i na złe, w którym poratowałem finansowo jakąś kobietę, w teatrze na portierni leżała kupka listów z prośbami o wózek inwalidzki i tym podobne. W końcu w serialu jestem milionerem. Przeszkodziło mi to trochę w roli Ryśka. O mało nie uwikłałem się w bójkę. Zwykle puszczam takie zaczepki bokiem, ale kiedyś jakiś przesunięty pod czaszką hipis był bardzo upierdliwy. Widać wiele lat wolności duchowej spowodowało u niego pewne spustoszenia. Co parę minut podchodził do mnie i zapraszał na zewnątrz, żeby coś sobie wyjaśnić na osobności. W końcu się zdenerwowałem i wstałem. Wystarczyło (śmiech).

Przed zagraniem roli Riedla, udawałeś go prywatnie na ulicach, spędziłeś dwa miesiące „na bajzlu”… Jak ci szło?

Heroina, narkomani to wszystko był dla mnie obcy świat. Przygotowując się do roli Ryśka, ciągle było mi mało. Zgłosiłem się na ochotnika. Chciałem poznać to środowisko. Niesamowici ludzie, tylko chorzy. Obserwowałem jak chodzą, jak się śmieją, jak odnoszą do siebie. Tam nie ma przyjaźni. Bo jak jest głód, to jest głód i nic więcej. I dlatego Rysiek potrafił nie pokazać się na koncercie. Ciężko było przez pierwszy tydzień, a potem przechodzisz ten mały płotek i już się z nimi śmiejesz i żartujesz. Z powodu wyglądu doświadczasz różnych dziwnych sytuacji. Na przykład w Empiku cały czas chodził za mną ochroniarz, myśląc, że jestem złodziejem. Miałem świetny ubaw. Wydarte dżinsy, skórzana kurtka, długie włosy – to wszystko dobrze grało.

Lubisz jeszcze swoje rodzinne miasto?

Pamiętam, gdy wysyłałem papiery do szkoły, to interesowały mnie Warszawa, Łódź i Kraków. Nie Wrocław, bo za blisko Legnicy. Ale oczywiście jestem dumny, żem Legniczanin.

A komu kibicujesz?

Oczywiście Miedzi Legnica. W dzieciństwie nie nakopałem się piłki i może dlatego tak ją lubię oglądać. Codziennie kupuję Przegląd Sportowy i szukam wieści z mojego klubu. Miłością do „Miedzianki” zaraził mnie dziadek. Po każdym meczu przybiegałem do domu i chwaliłem się mamie nowymi okrzykami. Była przerażona (śmiech).

Co twój brat robi w Glasgow, pojechał dopingować Maćka Żurawskiego?

Nie. Pracuje w IBM jako tłumacz. Świetnie sobie radzi i jestem z niego bardzo dumny. Spotyka Maćka na ulicy. Już się zapoznali. Kiedyś Paweł zabrał mnie w Glasgow na mecz, zachciało mi się palić, a ponieważ na stadionie nie można, a ja dodatkowo miałem tylko jedną fajkę zapytałem kibiców Celticu, gdzie mogę kupić papierosy. Jakiś Szkot powiedział coś po swojemu, nic nie zrozumiałem, ale chodziło o to, żebym wziął od niego. Zapytał mnie, skąd jestem, oczywiście były problemy z Holland i Poland, potem padło pytanie, jakiej drużynie kibicuję. Powiedziałem, że Wiśle Kraków, bo byłem pewien, że będzie znał, ale nie znał. A na końcu zapytał się: „What’s your best player?”. Odparłem, że Żurawski. Facet oniemiał i popatrzył się na mnie, jakbym był z Kataru (śmiech). Dwa miesiące później „Żuraw” zaczął grać w Celticu…

Opowiedz nam o nocnym pociągu relacji Wrocław-Kraków. Podobno przyciągałeś złodziejaszków…

To był IV rok studiów. Byłem nieświadomy zagrożenia i zawsze zasypiałem. Spece bardzo wysokiej klasy pocięli mi kurtkę i próbowali różnych innych sztuczek. Po pewnym czasie znałem wszystkich z widzenia. Dziwiło mnie, że ja wiem, którzy to, a policja nie. Poza tym w krakowskim Domu Aktora spotykałem całe rzesze amatorów sportów nocnych. Kręcąc „Camera Cafe” w Warszawie, w kółko dostawałem od znajomych z Krakowa smsy w stylu „znowu cię okradli”. Ale ponieważ z domu wyprowadziłem się w wieku 19 lat, hołduję zasadzie De Niro z Ronina: w 30 sekund jestem w stanie spakować wszystkie rzeczy. Poza telewizorem nic wartościowego mi nie wynieśli. Przeżywam to raczej psychicznie: wybita szyba, odciski obcych butów, szurum – burum w moim łóżku…

Do tego pewnie boisz się czarnych kotów?

Nie jestem przesądny. Z „kotem” przerobiłem wszystkie warianty. W podstawówce i przedszkolu dzieciaki krzyczały na mnie „kici kici”, w teatrze jestem „Dachowcem”. Często, gdy ktoś do kogoś mówi „kotku” automatycznie się odwracam. A na planie filmowym, gdy pojawia się jakiś kot, mówię: „przepraszam, idę odpocząć, dubler przyszedł”.

Słyszeliśmy, że niektórzy mówią na ciebie Tomasajo.

Głupota. Kiedyś rodzeństwo wtajemniczało mnie w „skoki” na komputerze, każdy miał swój pseudonim, skakałem jako „kasajo” więc zmieniłem na „tomasajo” – moja najmłodsza siostra najbardziej się tym ubawiła.

A jak byś był Kocicą, a nie Kotem, rozebrałbyś się dla Playboya czy nie? I z drugiej strony, kogo byś z chęcią rozebrał?

Nie, chyba nie. Po co? Zresztą, nigdy nie byłem Kocicą. Nie wiem, jak się Kocica czuje, gdy dostaje taką propozycję. Może to ją jakoś miło łechce. W Playboyu lubię wywiady i dowcipy, a zdjęcia omijam. W tym zawodzie aseksualność jest normą. Jak jesteśmy razem w garderobie i trzeba się przebrać, to się przebieramy i tyle. Wiecie, ja jestem teraz zakochany. Nie myślę o innych kobietach, poza tą jedyną, nawet się nie oglądam na ulicy. Zupełnie mnie nie interesują. Może jakbyście mnie zapytali rok temu, to dałbym wam jakiś typ. Omińmy zresztą ten temat. Najlepsza w kobietach jest tajemnica i ja już swoją mam.