Tomasz Kot
PLAYBOY nr 6, 2011 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
fot. Agnieszka Kot
—
Czasami czytam wasze wywiady i wyczuwam, że trzeba być w nich atrakcyjnym i śmiesznym. Nie wiem, czy sprostam zadaniu.
Możesz być nieatrakcyjny i poważny. Oby ten wywiad był ciekawszy od poprzedniego (chodzi o rozmowę dla PLAYBOYA z 2006 roku – przyp. red.).
Wtedy miałem menedżerkę, której nie powinienem w ogóle słuchać. Doradziła mi, żeby podczas autoryzacji powykreślać wszystko, co było choćby trochę kontrowersyjne. Potem żałowałem. Błędy młodości, rozumiecie…
Rozumiemy, że spotykamy się z innym facetem. Wydoroślałeś i zhardziałeś.
Można tak powiedzieć. Po Camera Cafe dla wszystkich byłem Tomkiem. Po Niani nagle stałem się panem Kotem. Widocznie za dobrze wyglądałem w garniturze (śmiech). A tak na serio, to rzeczywiście dużo się u mnie zmieniło. Przyszedł moment, o którym marzyłem od 25. roku życia, czyli przedział między trzydziestką a czterdziestką. Jest super, w przeciwieństwie do czasu, kiedy miało się dwadzieścia lat i nie znało odpowiedzi na wiele pytań. Teraz mam żonę, dzieci, zawodowo jest spoko. Najwyższy czas, żeby poważniej ruszyć z kreatywnością.
Jeszcze poważniej?
No pewnie. Cały czas podpatruję na planie pracę innych. Cholernie mnie to ciekawi. A że mam szczęście, bo żona jest po operatorce w Katowicach, to zawsze mam kogo spytać, dlaczego obiektyw taki, a nie inny. Dzięki Agnieszce na maksa wkręciłem się w montaż. Godzinami siedzę przed laptopem i montuję krótkie filmiki nagrywane aparatem.
Mamy dziwną pewność, że te filmiki są totalnie wariackie.
No jasne! (Śmiech). Wymyśliliśmy kiedyś z Meckiem (Wojciechem Mecwaldowskim – przyp. red.) telewizyjny gag pt. Leczenie kanałowe – ktoś za widza przełącza pilotem kanały i na każdym z nich jest tylko dwóch aktorów, ja i Mecek, oczywiście w różnych postaciach. Ten pomysł chcemy rozszerzyć i stworzyć naszą własną „Żenującą telewizję”. To będzie telewizja bez budżetu, bez ramówki i bez sensu. Sami będziemy scenarzystami, producentami, reżyserami, aktorami. Do kręcenia natchnął mnie oczywiście Mecek. Jeden z pierwszych filmów zrobiłem na Lanzarote dla niego na urodziny. Lanzarote udawało jego rodzinne Kłodzko. Filmowałem kanaryjski kościół i mówiłem: „Proszę państwa, właśnie tutaj nasz bohater był chrzczony. Kto wtedy mógł przypuszczać, na kogo wyrośnie…”. Kompletny surrealizm. Oprócz newsów, dokumentów, reportaży i teleturniejów, będziemy też mieli swój kanał z zakupami. Na przykład tylko w naszych telezakupach będzie można kupić patelnię z wewnętrzna pamięcią 40GB. Będzie także serial, w którym nie padnie ani jedno słowo. Tytuł: Bracia z prerii.
Biznesplan już gotowy?
Mecek dawno to przemyślał. Stwierdził, że będzie to tak zajebiste, że wszyscy będą chcieli to zobaczyć, albo będzie to tak żenująco beznadziejne, że wszyscy… będą chcieli to zobaczyć.
Ile już macie materiału?
Wbrew pozorom wcale nie tak mało. Wciąż powstaje nowy. Jeszcze w tym roku wszystkie absurdalne nagrania chcemy wrzucić do internetu na naszą stronę. Mam nadzieję, że uda się ruszyć mniej więcej we wrześniu. Jest też cicha nadzieja że to będzie wrzesień tego roku.
Kiedy „Żenująca telewizja” pojawi się już w sieci, jako pierwsi piszemy się na wywiad z wami dwoma.
OK. To będzie dla was wyzwanie zawodowe – spisać dwa nakładające się na siebie strumienie nieokiełznanej nieświadomości (śmiech).
Próbkę nieokiełznanych możliwości daliście już w Stacji na antenie TVN Warszawa jako Grzegorz Pardubicki i Jacek Wawawasz.
Kompletna improwizacja. Bez jakichkolwiek zagranicznych licencji i bez scenarzystów. Układ był prosty: mamy kamery, światła i trzy niedziele. Reżyserował Jurek Bogajewicz i jemu należą się wielkie brawa, że dawał się naszej trójce wyszaleć (Tomkowi i Wojtkowi partnerowała Iwona Wszołkówna – przyp. red.). Stacja była wypadkową naszego telewizyjnego programu-marzenia. Szkoda tylko, że nikt nie chciał tego serialu kontynuować.
Też byliśmy załamani. Stacja to był serial komediowy w najlepszym brytyjskim stylu. Może w oczach producentów przekroczyliście polską granicę bezpiecznego humoru?
To fakt, że u nas daje się wyraźnie zauważyć strach przed żartami na całego. Wiecie, że Niania w oryginalnej wersji była Żydówką? W serialu jest ogromnie dużo żartów a propos jej pochodzenia. U nas by to nie przeszło. W ogóle jak już skończyliśmy nagrywać Stację to doszły nas słuchy, że dziennikarze TVN24 uważali, że nabijamy się głównie z nich (śmiech). A nam w ogóle nie o to chodziło. Po prostu robiliśmy własną telewizję. Naprawdę deprymujące jest to, że w Polsce nikt nie chce ryzykować i nie próbuje tworzyć czegoś oryginalnego. O wiele prościej kupić kolejną zachodnią licencję, na produkt już wypróbowany, gdzie indziej. To jest pójście na łatwiznę.
A ty najwyraźniej nie lubisz prostych rozwiązań. Decyzja o przyjęciu roli w teatrze w Kaliszu i wyprowadzce do tego miasta nie należy do oczywistych. Szczególnie dla aktora, który w stolicy naszego imperium odnosi same sukcesy.
Przynajmniej już tak często nie dzwonią do mnie z programów typu „Zupa czy śniadanie” z tematami – „Zdrada, a wiewiórki”. A na serio, to ja przecież ten wyjazd zaplanowałem. To nie była żadna ucieczka. Dostałem interesującą propozycję zagrania głównej roli w ciekawej sztuce. Dlaczego miałbym z takiej okazji nie skorzystać? Spróbować na chwilę życia gdzie indziej? Wkrótce premiera. Gorąco wszystkim polecam: Mój Nostroy Petera Turriniego w reżyserii Rudolfa Zioło w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu.
Sam wiesz, że niewielu tak zwanych wziętych aktorów poszłoby na coś takiego.
Wiem, że niektórzy uważają mnie za dziwoląga, bo zamiast chodzić na imprezy i trochę się polansować, siedzę w domu z dziećmi i żoną. A do tego wszyscy wkoło pytają, czy przeprowadzka do Kalisza to taki sprytny zabieg PR-owski….
To jakiś absurd.
Takich absurdów jest znacznie więcej. Przy pierwszym dziecku kupiliśmy wózek, dzwoni nagle pan od tych wózków, jakiś przedstawiciel i mówi: – Jaka szkoda że pan kupił ten wózek, źle się stało. – Dlaczego? – Bo my byśmy dali panu ten wózek. Ja na to: – Niepotrzebnie, pracuję ciężko i stać mnie, więc nie ma problemu. Jednak facet nagle wpada na genialny pomysł: – To my damy panu drugi taki wózek za darmo! – A na cholerę mi drugi wózek? – Damy panu, bo chodziłoby o jakiś artykulik, jakim to fajnym wózkiem pan dziecko wozi. – Weź pan się odczep, temat skończony – i odłożyłem słuchawkę. Trzy tygodnie później czytam o sobie i o tym wózku, myślałem że mnie szlag trafi. Uświadamiasz sobie nagle że jesteś w klinczu niemocy, historie o tobie powstają poza tobą.
Trochę współczujemy. Ale to jednak zabawna historia.
To co powiecie na taką? Miesiąc po moim występie w programie u Kuby Wojewódzkiego, gdzie parodiowałem Bogusława Lindę, zgłosiła się do mnie bardo znana marka piwa z pytaniem, czy mogę głosem Lindy zareklamować ich produkt. Dosłownie wmurowało mnie w ziemię. Byłem zszokowany. Przecież to podwójnie nieetyczne. Koszmar .
Może dzięki przeprowadzce, trochę od nich odpoczniesz. W końcu nie wszystkim po drodze do Kalisza.
Wszystkim nie, ale niespodzianki się zdarzają. Pierwszego dnia prób był akurat Dzień Kota. Co roku różne telewizje i radia koniecznie chcą, żebym się wypowiedział jako ekspert od kotów na temat kotów. Co roku odmawiam, bo mierzi mnie tautologia, więc tym razem szczęśliwy zasiadam do prób i świadomość tego, że jestem w Kaliszu powoduje, że mam święty spokój. Nagle wchodzi ktoś i mówi, że czeka na mnie telewizja, bo jest Dzień Kota. Odpowiadam, że mam próbę i nic o tym nie wiem. Nikt mnie nie pytał o zdanie. – Ale oni tyle przejechali, więc może… – No tak, przejechali sporo. Ale przecież są dorosłymi ludźmi i jadąc w ciemno muszą się też liczyć z takim finałem. Przecież nie jestem kretynem na żetony.
Jak mieszkańcy Kalisza przyjęli „gwiazdora” z Warszawy?
Jestem otoczony wielką życzliwością. Mimo to miałem w aucie wybitą szybę i dwa razy urwane lusterko. Myślę, że to wynikało z krzywo pojętego lokalnego patriotyzmu. Widocznie komuś tam jednak przeszkadzam. Poza tymi drobiazgami jest naprawdę super. Kalisz to fajne miasto. A poza tym cholernie inspirujące. Ciągle mam nowe pomysły. Na przykład tam, gdzie teraz mieszkam, z podwórka na tyłach bloku widać ścianę po zburzonym budynku, która kiedyś była wewnętrzna. Odznaczają się na niej dawne mieszkania, głównie kolorami. I w jednym byłym mieszkaniu, ktoś na ścianie wydrapał wielkiego chuja. Teraz ten wydrapany organowzwód wychynął na światło dzienne i straszy (śmiech). Za każdym razem, kiedy wychodziłem na fajka patrzyłem na niego i zastanawiałem się, co tu cholera z nim zrobić. Wreszcie wpadłem na pomysł programu interwencyjnego. I z sąsiadami nakręciłem filmik AkcjaReakcja: chujowy dramat (śmiech). Wymyśliłem, że skoro nic z chujem nie można zrobić, bo siedzi na nim konserwator zabytków, to urząd miasta postanowił zamurować wszystkie okna wychodzące na podwórko, żeby mieszkańcy nie musieli więcej patrzeć na tę „obrazę boską”. Poprosiłem sąsiadów, żeby coś powiedzieli na ten temat, jakoś skomentowali. Zaczyna się od newsowej czołówki i zapowiedzi: „Miejmy nadzieję, że redakcja AkcjiReakcji pomoże mieszkańcom kamienicy przy ulicy Szklarskiej. Jesteśmy w Kaliszu. Kiedyś stał tu budynek, a w budynku było mieszkanie. Po zburzeniu tegoż obiektu oczom mieszkańców ukazał się chuj. Ten koszmar trwa od dwudziestu lat” (śmiech).
Kolejny świetny filmik do „Żenującej telewizji”. Słyszeliśmy jednak, że nagrywasz także poważniejsze rzeczy – na przykład pewnego paparazzi.
Któregoś dnia jechał za mną facet. Zatrzymałem się i pytam: – Czego chcesz?. A on: – Niech Pan weźmie rodzinę, ja strzelę fotki. Odpowiadam, że nie ma mowy, a on na to: – W takim razie nie ma pan spokoju! Zaczęła się regularna okupacja, on i jego dwóch pracowników. Nazwałem ich gang Olsena. Olsen w czarnym mitsubishi potrafił krzyczeć pod przedszkolem mojej córki: – Mam dwóch synów, którzy właśnie skończyli jeść Bebiko! Z czego ich utrzymam?!. Moja córka zaczęła się go bać. Ale to był dopiero początek, facet postanowił śledzić moją żonę, która wtedy była w dziewiątym miesiącu ciąży. Zacząłem ich więc nagrywać, zbierać materiały, regularnie wzywać policję. Mój adwokat tylko patrzył jak pęcznieje teczka z nazwiskiem Olsena. W końcu jeden z tych gości oznajmił, że Olsen go tak zmotywował, że on jest gotów rozwalić samochód, żeby tylko zdobyć zdjęcia mojego nienarodzonego jeszcze syna. Zrobiło się gorąco. Żarty się skończyły, policja i spektakularne zatrzymanie, efekt końcowy taki, że pod szpitalem miałem święty spokój, a o narodzinach syna przeczytałem w prasie dopiero po miesiącu. Ale ile było wcześniej niepotrzebnych nerwów o zdrowie i życie mojej rodziny? Taka jest właśnie cena bzdurnych ploteczek w kolorowych pisemkach.
Porozmawiajmy dla odmiany o czymś przyjemnym – o twoim podwórku z dzieciństwa. Mieszkając w Legnicy łatwo się było zakochać w pięknej Rosjance?
Historia z Małej Moskwy jest wspaniała. Słyszało się nawet o niej. Ale prawda była taka, że mieliśmy bardzo mało kontaktów z Rosjanami. Te dwie społeczności żyły kompletnie osobno. Co nie zmienia faktu, że film oglądałem w zupełnie inny sposób niż wszyscy. Po prostu znałem te plenery z dzieciństwa, a nawet wnętrza, tę słynną salkę, w której od tamtej pory naprawdę nic się nie zmieniło. W filmie ściany miały nawet ten sam kolor. Kiedy spotkałem Lesława Żurka, to dziękowałem za wspomnienia, które mi zafundował.
A masz w ogóle jakieś wspomnienia kontaktu z radzieckimi żołnierzami?
Mam jedno, które akurat nie jest przyjemne. Ruscy byli zamknięci w tak zwanych kwadratach – czyli wyłączonych częściach miasta, gdzie Polacy nie mieli wstępu. U nas w sklepach nie było nic, a tam było wszystko – jak na tamte czasy oczywiście. Dlatego się ryzykowało. Ale jak złapali dorosłego w kwadracie, to były naprawdę poważne konsekwencje, łącznie z oskarżeniem o szpiegostwo. Posyłało się więc na zakupy dzieci. Raz mnie złapali. Od razu zabrali wszystkie pieniądze, a jeden chwycił mnie za szyję i tak ze mną łaził z godzinę, trzymając moją głowę pod pachą. Cholernie się bałem. A potem mnie wywieźli na drugą stronę kwadratu i wypuścili. To było z kilka kilometrów dalej. Biegłem w środku nocy do domu i płakałem. Straszne przeżycie dla dziecka. Od tamtej pory wiem, jak się rodzą nacjonalizmy.
Zemsta?
Jasne. Pojawiła się chęć, żebyśmy z kolegami tłukli wszystkich ruskich. Ale to uczucie na szczęście się rozmyło. Prawdopodobnie duży udział miała postawa taty, który działał w podziemiu. Pewnego razu zabrał moje ubrania z domu dla radzieckiego żołnierza, który zdezerterował, a był podobnego do mnie wzrostu. Ojciec z kumplem przetrzymywali go na strychu, a potem gdzieś przewozili. Ale myśmy się raczej tylko domyślali, bo oczywiście dzieciom nie mówiło się takich rzeczy. W każdym razie jakiś radziecki dezerter biegał po Polsce w moim swetrze (śmiech).
Jakie plakaty wieszałeś w tamtym czasie nad łóżkiem?
W podstawówce kochałem Sylwestra Stallone. Rocky i Rambo byli moimi bohaterami. Kłótnie na podwórku, kto by wygrał Rambo czy „Komando” (śmiech). Miałem nawet zeszyt, do którego wklejałem zdjęcia – a jak wiadomo, w tamtych czasach wcale nie łatwo było je zdobyć. Na najnowszą część Rocky’ego jechałem do kina sam, bo żona jakoś nie czuła chęci obejrzenia, a na sali okazało się, że siedzą sami trzydziestokilkulatkowie. Stara miłość nie rdzewieje.
Chciałbyś zagrać coś takiego jak Rambo? Strzały, wybuchy, helikoptery…
Niedawno kręciliśmy Yumę. Plan obsługiwali kaskaderzy z Casino Royal. Jak mnie postawili na skraju wielkiego silosu, a na dole jeszcze płonęły beczki i wrzeszczeli ludzie, to naprawdę ugięły się pode mną nogi. To było w nocy. Stoisz nad ciemną dziurą, z której buchają płomienie i dobywa się dym. Masakra. Kiedy zakładali mi zabezpieczającą uprząż, usłyszałem: – This is belt from Black Hawk Down. Don’t worry. (To uprząż z filmu Helikopter w ogniu. Nie przejmuj się.) Pomyślałem: Ale zajebiście, wreszcie mam kontakt z Hollywood (śmiech).
Czy zarabiałeś w jakiś nieartystyczny sposób, zanim twoja kariera weszła na hollywoodzki kurs?
W trzeciej klasie liceum pracowałem na budowie. Chciałem dorobić w czasie wakacji. To było kuriozalne doświadczenie. Pracowałem w poradzieckich magazynach, które trzeba było porządkować. W ekipie był jeden artysta. Genialna rzecz, kiedyś na pewno wykorzystam to w jakimś scenariuszu. Facet brał z budowy glinę i rzeźbił z niej waginy. Jak się wchodziło do ogólnodostępnej kanciapy to wszędzie wisiały cipki. Malował je różową farbką, wbijał drut i wieszał na metalowych szafkach. Wrażenie było piorunujące.
Równie piorunujące wrażenie musiałeś robić jako Statua Wolności.
(Śmiech). Ale to było już na studiach. Wciągnął mnie w te fuchy Wojtek Błach, który teraz gra w Plebanii, a jego wcześniej Tomek Karolak, czyli to była po prostu robota przechodnia dla młodych aktorów. Dorabialiśmy na imprezach promocyjnych papierosów w największych dyskotekach w Polsce. Boże, na ile dziwnych rzeczy ja się tam napatrzyłem! Raz szef ochrony tak się nakoksował, że na naszych oczach wpieprzył właścicielowi lokalu, który oczywiście wyglądał tak samo – totalny brak szyi. Jeździliśmy po całym kraju z trasą „LM Road Party”, że niby taka Ameryka. Dlatego malowali mnie na zielono i przez trzy godziny robiłem pantomimę jako Statua. Po jakimś czasie jednak awansowałem na prowadzącego – luksus, nie musiałem się malować i zarabiałem lepszą kasę.
Jaką najdziwniejszą rzecz wtedy zrobiłeś?
Któregoś razu trafiła nam się promocja Smirnoffa i ta historia naprawdę mogła zakończyć się tragicznie. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie łyknąłem tyle adrenaliny. W czasie ferii zimowych jeździliśmy po klubach, udając ruską mafię, która ściąga haracz. Taki był pomysł.
Czyj?
No przecież nie nasz. Jacyś PR-owcy Smirnoffa wpadli na ten wariacki plan. Ubieraliśmy się w długie płaszcze po kostkę i wieszaliśmy na ramieniu idealne repliki karabinów MP-5. Na tę okazję były specjalnie ściągane z Niemiec. Naprawdę wyglądały kozacko, nie do odróżnienia. Było nas dwóch i każdy miał pod płaszczem cztery litry wódki oraz rurkę, która łączyła się z karabinem. Po naciśnięciu spustu z lufy lała się gorzała. Każdego wieczoru robiliśmy około pięciu knajp. Podjeżdżaliśmy limuzyną, wchodziliśmy na ostro do środka i przez pierwsze minuty udawaliśmy regularnych gangsterów z bronią, którzy przyszli po szmal. Niewiarygodne, co się działo z ludźmi. Momentalnie zamieniali się w słupy soli na zasadzie mnie tutaj nie ma, nic nie widzę, nic nie słyszę, nie ruszam nawet powieką. To było przerażające! I to w dwójnasób. W tamtych czasach Pruszków był na fali. W czasie ferii chłopaki wypoczywali sobie w górach. I kilka razy się nadzialiśmy na taki mocny skład. Pokazywali nam potem klamki, mówiąc: – Jakbyście jeszcze zaczęli gadać po rusku, to by was już nie było.
Nieźle.
Po paru takich historiach przestało nam być do śmiechu. Było już tak, że przed wejściem wyciągaliśmy wężyki i sami tęgo pociągaliśmy dla kurażu. Zresztą Smirnoff szybko zrezygnował z tej promocji.
A potem?
A potem trafiłem do teatru i skończyły się czasy promocji (śmiech).
Zaczęły się czasy problemów z rozpoznawalnością.
Jak mawiał kolega bardzo znany aktor: „Jak ma się dupę zamiast twarzy, to się siedzi w hotelu”.
Z kim jesteś najczęściej mylony?
Z Marcinem Prokopem. W ogóle to mam w sobie pewien rodzaj niezgody na to, że on patrzy na mnie tak jak ja na wszystkich (śmiech). Nie jestem przyzwyczajony do tego, że ktoś może być jednak wyższy. Ludzie nas mylili nagminnie. Pytali mnie, jak się pracuje z Dorotą Wellman. A z tego co wiem, Prokopowi gratulują Skazanego na bluesa. Najciekawsze jest jednak to, że brano mnie również za Jarosława Kreta. Kot czy Kret, co za różnica?
A jest ktoś, kto się pod ciebie podszywa?
Aż tak to chyba nie. Ale jeden Tomasz Kot ma maila, który różni się od mojego tylko jedną literą i często znajomi się mylą, pisząc maile do niego, zamiast do mnie. Skubany odpisuje takie wkrętki, że potem wynikają z tego przedziwne sytuacje. Na przykład ostatnio dzwoni znajoma i pyta co z moją złamaną ręką i kiedy kończę rehabilitację.
Zdarzyło się, że ktoś był niezadowolony z faktu, że cię rozpoznał, i że ty to ty?
Kiedyś do moich drzwi zapukało dwóch handlowców. Otworzyłem, a oni oczy w słup i po chwili jeden do drugiego: – Nie, no nie. To jest totalnie bez sensu… Pytam: – Ale o co chodzi?. I słyszę zrezygnowany głos: – Bo my właśnie Netię proponujemy…(śmiech)
Gdyby Netia zaproponowała ci długoterminową umowę, jak ING Markowi Kondratowi…
Nie chciałem czegoś takiego. To nie ten etap w życiu.
Nie dałeś nam dokończyć pytania. Gdybyś tak jak Marek Kondrat przestał grać, to czym byś się zajął?
Poszedłbym do szkoły filmowej na reżyserię, operatorkę i montaż (śmiech).
—
Na skróty:
W Erratum gram zaprzeczenie swoich własnych losów. To dobre kino. Mam nadzieję, że widzom się spodoba.
Po premierach większych filmów zawsze zmieniam numer telefonu.
Odmówiłem udziału w kampanii „Kocham. Nie biję”. Uważam, że moja osoba, postrzegana jako szczęśliwy pan z telewizji jest zbyt odległa od świata bitych dzieci. Wolałbym wziąć udział w kampanii „Kocham. Mam czas”. Ale takiej jakoś nikt nie organizuje.
Czasami, sam nie wiem po co, szperam w necie i kupuję różne rekwizyty. Najchętniej dziwne maski. Mam już niezłą kolekcję.
Mecek jest mistrzem abstrakcyjnych pauz, a ja jestem od bezsensownego, bezustannego nawijania. On w naszym duecie jest bardziej komiczny. Jurek Bogajewicz stwierdził kiedyś, że Mecek strzela gole, ale to ja mu podaję, jestem rozgrywającym.
Kultowy tekst Mecka do świeżo poznanych dziewczyn: „Musisz zobaczyć moje jajka-niespodzianki”.
Nie cierpię sesji zdjęciowych. Mam wrażenie, że ludzie przy nich pracujący, bezustannie są na jednej, trwającej wiecznie, imprezie. Zawsze wspominają, co było wczoraj, kto leczy kaca i gdzie była Krysia. Po 5 latach słyszę to samo: co było wczoraj, kto leczy kaca i gdzie była Krysia.
W Polsce aktorzy mają ten sam dylemat co nasi piłkarze: czy mają przestać grać tylko dlatego, że polska liga jest taka słaba?
W szkole aktorskiej na jednym roku studiował Kot i Pluskota. Wszyscy mieli z tego polewkę.
Ostatnią wódkę wypiłem sześć lat temu. Po tym zdarzeniu odzyskałem kontrolę nad sobą i niespożyte pokłady energii.