Tomasz Karolak
PLAYBOY nr 12, 2008 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Nie rozumiem, dlaczego kogokolwiek miałoby interesować moje zdanie na jakiś temat. Nie jestem Pilchem i nie mam za wiele do powiedzenia. Słyszałem plotki, że niektórzy spotykają się ze mną, bo dzięki temu lepiej sprzedają się ich pisma.
PLAYBOY i tak sprzedaje się bardzo dobrze. A my zawsze staramy się dostarczać czytelnikom rozrywkę najwyższej próby…
Czyli to ma być rozmowa rozrywkowa?
Jak najbardziej.
OK. W takim razie wyjaśniliśmy sobie już wszystko.
Nie wszystko. Musisz jeszcze zgadnąć, dlaczego cię nienawidzimy.
Nie mam bladego pojęcia.
Bo nie każdy całuje się z Grażyną Szapołowską.
Marzenia czasem się spełniają! Grażyna mnie napadła i zmolestowała (śmiech). Pocałowała mnie, a do tego wsadziła język w usta. Ale uważajmy z tymi rewelacjami, bo ona jest przed ślubem.
To nie zmienia postaci rzeczy – zazdrość nas zżera.
Nie dziwię się. Ale najciekawsze jest to, że mam do Grażyny podejście jak do kolegi. W kółko jej zwracam uwagę w stylu: „Grażyna, co ty tu grasz? Po co się tak mizdrzysz?”. A ona to lubi, bo chyba znudziły się jej ciągłe zachwyty nad urodą i tłum podnieconych klakierów. Z Grażyną trzeba krótko. Za mordę i po sprawie (śmiech).
Pudelki, kozaczki i inne tego typu portale notowały pewnie rekordy oglądalności po waszym zdjęciu.
Rekordy notowały, kiedy donosiły, że zagładzam Violkę Kołakowską i nasze dziecko. Nikt nie mógł uwierzyć, że ona, jako profesjonalna modelka, wróciła do swojej figury sprzed porodu. Więc to ja podobno nie daję pieniędzy i dziewczyny nie mają co jeść. Słyszałem też, że nie pozwalam im wychodzić na spacery i każę siedzieć z wózkiem na balkonie. Genialne! Tymczasem moje laski nie chcą tyć, mimo że wsadzam im w usta wszystkie frykasy. A potem i tak jest na mnie…
Co byś powiedział na drugą sesję Violi dla nas? Moglibyśmy ocenić, czy faktycznie zagłodziłeś dziewczynę.
Proszę bardzo. Nie mam nic przeciwko. Zadzwońcie do niej, ja odpowiadam tylko za siebie i córkę, z którą zresztą ostatnio wystąpiłem w kampanii billboardowej – „Kocham. Nie biję”. Zachowywała się bardzo profesjonalnie, więc kto wie, gdzie wystąpi za kilkanaście lat. To była akcja charytatywna, więc mała nie zainkasowała honorarium (śmiech).
Rozebrałbyś się charytatywnie?
Oczywiście. Mógłbym nawet pokazać swój bęben w kampanii „Obrona przed Rosją”. Może nawet strzeliłbym nowy tatuaż z tego powodu. Zresztą niebawem zrobię sobie jakąś nową dziarę, bo bardzo to lubię. Jestem fanem książek Alfreda Szklarskiego i zawsze chciałem się naznaczać jak Indianie. Kiedy po skończeniu studiów doszło do mnie, że jestem dorosły i mogę robić, co tylko chcę, to pierwsze, co zrobiłem, to tatuaże. Lubię zewnętrzne atrybuty, stąd moja miłość do punka i metalu.
To dziwna deklaracja jak na kogoś, kto wychował się w wojskowej rodzinie.
Panowie, powolutku… Oczywiście pierwsze dźwięki, które usłyszałem, to dźwięki defilad wojskowych i podkłady muzyczne do pogrzebów Czernienki i Breżniewa. Uwielbiałem te pogrzeby, bo towarzystwo nieboszczykostwo było podobne do mojego dziadka. Wtedy grube brwi kojarzyły mi się z dobrocią i ciepłem (śmiech). Co innego jednak wojskowe marsze, a co innego prawdziwa muzyczna edukacja. Kiedy w drugiej klasie podstawówki kolega przywiózł z Ameryki płytę Beatlesów i AC/DC, otworzyły mi się oczy i uszy. Potem zacząłem słuchać Sex Pistols, Dezertera, Armii i Exploited – traktowałem to jako prymitywną odskocznię od bardziej wysublimowanych dźwięków. W ten sposób 22 lata temu znalazłem się pod Stodołą na koncercie UK SUBS. Do środka nie wszedłem, bo byłem za młody, ale powoli zaczynałem moje przygody koncertowe.
Trwają do dzisiaj?
Jak najbardziej. Ostatnio, będąc przejazdem w Padwie, wpadłem na koncert Europe i Whitesnake. Na punkowe kapele też chodzę, ale raczej z ciekawości, bo ich energia wyparowała jakieś kilkanaście lat temu. Dzisiaj punk jest ruchem tradycjonalistycznym, a nie ideą, która porusza rzesze. Dzisiejszy punk to właściwie lajcik, cukierek, biznesik. Nic więcej.
Kiedyś były inne czasy. Przez całą Warszawę jeździło się do „Dziupli” przy Ząbkowskiej, żeby kupić różne undergroundowe gadżety.
Bywałem tam regularnie.
Ile razy dostałeś przed wejściem?
Ani razu. Kiedyś pojechałem kupować glany i zabrakło mi tysiąca złotych. Przed wejściem stała jakaś para. Podszedłem do nich i mówię jak jest. Że brakuje mi tysia i czy mogliby mi pożyczyć do jutra. A oni na to: „Masz, masz. Zabieraj!”. I uciekli, myśląc, że chcę ich lutować. Wyszło na to, że ich skroiłem (śmiech).
A potrafiłbyś dzisiaj – tak jak wtedy – zrobić w 15 minut rurki ze zwykłych spodni?
Mając maszynę do szycia, bez problemu. Wywija się spodnie na drugą stronę, linijka, długopis, linia, po której się zwęża, a potem maszynka i jazda. Czasami jeszcze wszywaliśmy po bokach suwaki, bo spodnie były tak obcisłe, że nie dało się ich inaczej założyć.
Chodziłeś w czarnych tureckich gumkach?
Nigdy. W Peweksie kupiłem sobie za to oryginalne Wranglery, w których chodziłem aż mi same spadły z dupy. Prałem je, a potem suszyłem w piekarniku, jak nie zdążyły wyschnąć do rana.
Grałeś w kapeli?
A jak! Byłem wokalistą takiego garażowca z Mińska Mazowieckiego. Zagraliśmy nawet parę koncertów. Niestety nie pamiętam, jak się nazywała ta kapela. Za często zmienialiśmy nazwy.
Już wtedy miałeś zakochane w sobie fanki?
Zero. Miałem tylko oddanych kolegów. Ale przez te wszystkie lata byłem z wieloma kobietami. Rozterki, depresje, miłości. Nie zmieniło się jednak jedno – płyta, która jest dla mnie cały czas najważniejsza, czyli debiut Nine Inch Nails. Podsumowanie niezbyt optymistyczne dla kobiet (śmiech). Osiem miesięcy temu byłem na koncercie „Gwoździ” w Niemczech. Dzień wcześniej pomyślałem sobie, że jeżeli Trent Reznor jest wrażliwym, fajnym facetem, to na pewno spotkam go na monachijskim rynku. I tak się stało! Poprosiłem o autograf, a w trakcie rozmowy przyznałem się, że jestem znanym polskim aktorem. Trent popatrzył na mnie i w jego oczach zobaczyłem smutek – „ty biedny człowieku” (śmiech). Szybko mnie to ustawiło w showbiznesowej hierarchii.
Pamiętasz swój pierwszy koncert w życiu?
Ponieważ przez 11 lat mieszkałem w Ustroniu Morskim, mogłem w tamtejszym parku w muszli koncertowej oglądać chałtury największych. Byłem na Krawczyku, Andrzeju i Elizie i Wawelach. Do dzisiaj zastanawiam się nad istotą tekstu tych ostatnich – „Nie szkoda róż, gdy płonie las”. O co w tym, kurde, chodziło? (śmiech).
Bywałeś w Kołobrzegu?
Bywałem? To był obowiązek! Na festiwalu piosenki żołnierskiej byłem w 76, 77, 78 i 79 roku. To mnie naprawdę jarało… A w Mińsku Mazowieckim w kinie „Światowid” szalałem przy Halinie Kunickiej (śmiech). Miałem kompletnie wyprany przez system mózg. Podobały mi się nawet białe krawężniki! Jak komuna się zawaliła i jednostki wojskowe nie były już szczelnie ogrodzone i pilnie strzeżone – przeżyłem osobistą porażkę.
Twoi rodzice przeżyli pewnie porażkę, gdy okazało się, że nie wyrośnie z ciebie żołnierz.
Pamiętam, że kiedy w 1986 roku uciekłem z domu, żeby pojechać na koncert Metalliki w Katowicach, tata uznał, że staczam się do jakiejś owłosionej sekty. Wraz z trzema milicjantami z pałami gonił mnie po Dworcu Centralnym. Na szczęście pociąg zdążył odjechać. Szczerze powiem, że zawsze dziwiła mnie walka ojca z moim dojrzewaniem, ponieważ nie miałem żadnych problemów z nauką. Właściwie nie było się do czego przyczepić.
W jakim stopniu był ojciec?
Skończył karierę jako oficer. Moja mama natomiast nadal jest czynna zawodowo i również pracuje w randze oficera.
Co właściwie robili rodzice?
Pracowali w Dywizjonie Rakietowym i Pułku Lotniczym. Mama odpowiadała za finanse, a tata był kwatermistrzem.
Umiesz posługiwać się bronią?
To nie wiecie jak wyglądały „Dni Dziecka” w wojskowych rodzinach?! Jechało się na festyn do jednostki, jadło się grochówkę, a potem strzelało z kabekaesu i tetetki. Starzy natomiast walili z kałasznikowa i grali w tenisa. Pamiętam instrukcje, które słyszałem od wojskowych, jak miałem 11 lat. „Mierzysz w ciało. Gdy po pierwszych strzałach przeciwnik nie pada, mierzysz w głowę” (śmiech). Do dzisiaj strzelam bardzo dobrze.
Byłeś w woju?
Nie byłem. Nic nie załatwiałem, bo nie musiałem. Studia artystyczne mi załatwiły. Widocznie MON doszedł do wniosku, że z aktorów będą gówniani żołnierze. Ale tak naprawdę byłem w wojsku 18 lat. Wychowywałem się w nim, znam je od podszewki i uwielbiam jeść z żołnierzami kiełbasę z kaszą gryczaną. Gdybym nie był aktorem, na pewno zostałbym wojskowym, policjantem albo zamieszkałbym z Indianami w rezerwacie w Kanadzie.
A co dała ci „nieartystyczna” resocjalizacja na UW?
Najwięcej, bo szkoła aktorska połowie studentów psuje głowy. Są to studia elitarne i snobistyczne. Jeżeli nie ma się do studiowania aktorstwa dystansu, nie ma się szans na wyłapywanie ważnych spotkań z autorytetami. A to jest według mnie najważniejsze w szkołach aktorskich. Resocjalizacja dała mi podstawy – psychologię, ekonomię, filozofię. Bez tego byłbym po prostu głupszy.
Może w szkole aktorskiej nauczyli cię chociaż grać Gombrowicza i Słowackiego?
Wolne żarty. A skąd wiecie, że to moi ulubieni „wieszcze”? Szczególną sympatią darzę tego drugiego, który wpadł w sektę Towiańskiego, powiązaną z różokrzyżowcami i masonerią. Takie tematy jarają mnie od wielu lat.
Sekty?
Raczej prawdziwa historia religii. Od lat jeżdżę w różne miejsca związane z Marią Magdaleną, Templariuszami i Świętym Graalem – interesowałem się tym zanim powstały jakieś gówniane kody Leonarda Da Vinciego. Południe Francji znam jak własną rękę, lepiej niż Warszawę. Od 12 lat szukam grobu Marii Magdaleny. Jestem przekonany, że dotarła tam z potomkami Jezusa. Wystarczy spojrzeć na herb Marsylii, na którym występuje wraz z dziećmi. Oficjalnie kościół oczywiście pomija tę sprawę, bo seks jest grzechem, a kobieta jest gorsza. Uważam, że Jezus mógł mieć dzieci i małżonkę, i mogła to być Maria Magdalena. Jej kult w południowej Francji jest bardzo mocno rozpowszechniony. Myślę, że mogło być tak, że w Polsce były czczone dwie Maryje. Sprawa ukrzyżowania też jest niejasna – tak zresztą mówi Koran. Jezus musiał coś zrobić, żeby ludzie traktowali go poważnie, musiał zwrócić na siebie uwagę. Ukrzyżowanie nadawało się do tego idealnie. Wszystko zostało skrupulatnie przygotowane. Organizacja zelocka, która potrzebowała mesjasza, bo głosiła jego rychłe nadejście, mogła pomóc Jezusowi w przeżyciu męki na krzyżu. Przecież potem Jezus się pojawia, spotyka Piotra, wszędzie go pełno. On nie umarł, więc nie mógł zmartwychwstać. Amerykańscy wariaci robili doświadczenia i się krzyżowali. Pili ocet ze żmiji, smarowali się aloesem i nie umierali. Jak było pewnie się nigdy nie dowiemy, jest to temat wnikliwych badań. Ostatnio byłem w Indiach, żeby zobaczyć prawdziwy – według indyjskiej diaspory chrześcijan – grób Jezusa. Taki ze mnie heretyk! Uważam, że Pismo Święte, które jest w końcu symboliczne, dzisiaj jest odbierane zbyt dosłownie.
Jesteś katolikiem?
Raczej byłem. Zwróćcie uwagę na dokumenty z procesu Templariuszy, które Watykan niedawno ujawnił. Ich lektura całkowicie rehabilituje zakon. Ale nikt się o tym specjalnie nie zająknął. Nikt nie wyciąga wniosków. A wymordowano przecież kilkadziesiąt tysięcy osób! Wynikiem moich ostatnich przemyśleń jest to, że moja córka nie jest ochrzczona. Jeżeli w ogóle ją ochrzczę, to zrobię to w kościele syryjskim, armeńskim albo w którymś z pierwszych kościołów chrześcijańskich.
Bliżej ci do monofizytów?
No pewnie. Dogmat o trójcy nie trzyma się przecież kupy. A wiecie, że ostatnio powstała nowa fantastyczna teoria mówiąca, że Jezus wychowywał się w Egipcie? Ma to ręce i nogi, bo istota klasztoru pochodzi właśnie z Egiptu. Stara egipska wiara jest niesamowita – ludzie nie bali się wtedy śmierci. A naszym głównym religijnym problemem jest strach przed nią. Nawet ja zostałem aktorem ze strachu przed śmiercią. Chciałem po sobie coś zostawić. Wiedziałem, że nie będę malarzem, rzeźbiarzem ani pisarzem, więc postanowiłem uwiecznić swoją mordę na DVD. Strach przed śmiercią to główny napęd cywilizacji chrześcijańskiej.
Ostatnio miałeś okazję przyjrzeć się cywilizacji islamskiej. Po co pojechałeś do Pakistanu?
Żeby się powspinać w Himalajach. Pod K2 atakowałem przełęcz na wysokości 6900 m.n.p.m., ale jestem za mało doświadczony i musiałem się wycofać. Warunki atmosferyczne były bardzo złe, najpierw załatwił mnie 52-stopniowy upał, a potem miałem lekką chorobę wysokościową. Przez trzy dni nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Schudłem 11 kilo. Szedłem na Karakorum (łańcuch górski na pograniczu Indii, Pakistanu i Chin. Drugi po Himalajach pod względem wysokości na Ziemi – przyp. red.), miałem wnosić prowiant do pierwszego obozu wyprawy, która zakończyła się tragicznie (14 osób zginęło – przyp. red.). Była to międzynarodowa ekspedycja złożona z dość przypadkowo zebranych alpinistów. Pod K2 spotkałem między innymi Tomka Straussa i Norwega Rolfa Bae, który dopiero co zdobył Trango Tower (wyjątkowo trudny technicznie szczyt – przyp. red.). 27 dni na linach! Fantastyczny facet. Spędziliśmy razem trzy dni w ekstremalnych warunkach. Zaprosiłem go na Ellinga – spektakl, z którym jedziemy do Norwegii. Niestety… Jego żona na własne oczy widziała, jak zmiótł go ze ściany, razem z dwoma szerpami, gigantyczny serak lodowy (rodzaj lodospadu, nawis lodowy – przyp. red.). Natomiast Koreańczycy, którzy zdobyli szczyt, nie mieli jak zejść, bo ten sam serak zerwał im liny w przewężeniu, o którym mówi się – szyjka butelki. Zostali na górze i zamarzli. Uratował się tylko szef ekspedycji, który zszedł bez lin na czekanach i rakach. Widocznie był bardzo silny fizycznie. Jak schodził, to Koreańczycy wisieli na linach głowami w dół. Jeden z nich poprosił go o okrycie folią termiczną.
Wyleczyłeś się z alpinizmu?
Alpinistą z krwi i kości nie byłem i już raczej nie będę, ale Nanga Parbat (dziewiąty pod względem wysokości szczyt świata o wysokości 8125 m.n.p.m. – przyp. red.) chciałbym zdobyć. Marzę o wejściu choćby na jeden ośmiotysięcznik.
Słyszeliśmy o twoim innym marzeniu. Chciałbyś podobno pochować Bolesława Szczodrego (zwanego też Śmiałym – przyp red.) na Wawelu.
Oczywiście! Z moim kolegą Łukaszem Kosem – reżyserem teatralnym – przygotowujemy się do ożywienia w teatrze sprawy tego króla, jednego z najwybitniejszych polskich władców, który leży pod kamieniem w austriackiej Karyntii, a nie na Wawelu! Bert Hellinger (słynny niemiecki psychoterapeuta, twórca metody tzw. ustawień rodzinnych – przyp. red.) twierdzi, że tak jak każdy człowiek, tak i każdy naród musi rozwiązać swoje historie z przeszłości, bo inaczej wszystkie przeszłe traumy ciążą na przyszłych pokoleniach. A patronem Polski jest zdrajca narodu, czyli św. Stanisław, którego Bolesław słusznie skazał na obcięcie członków. Stanisław kolaborował z Niemcami, podciągnął nawet armię cesarską pod Kraków. Sprzedał Polskę Niemcom! Dopóki nie rozstaniemy się z takim patronem, będziemy narodem buraków.
Kto miałby zastąpić Stanisława jako patrona?
Nie wiem, ale najchętniej już dziś wziąłbym dźwig i przestawił jego trumnę-relikwiarz w mniej eksponowane miejsce. Niech nie będzie ponad królami, tylko pod nimi!
Nie wyrugowałbyś całkowicie św. Stanisława z Wawelu?
Był zdrajcą, ale także inspiracją dla pokoleń. Być może wielu ludzi nawróciło się, rozpatrując jego mękę. Choćby z szacunku do nich, św. Stanisław mógłby na Wawelu pozostać.
Miałeś nadzieję, że Jan Paweł II zajmie się tą sprawą?
Jest to jedna z najważniejszych postaci świata, ale wydaje mi się, że papież ciągle „uciekał” z Watykanu i jeździł po świecie. Przecież wiadomo, jakie jest podejście kościoła. „Nie ma dowodów”. Tymczasem dowody są. Nawet z tego, co do tej pory ujrzało światło dzienne – a wiadomo, że większość dokumentów nigdy nie opuści watykańskich archiwów – daje się wysnuć jednoznaczne wnioski. Wielu historyków nie ma najmniejszych wątpliwości co do roli Stanisława w stosunkach polsko-niemieckich. Moim zdaniem, dla zdrowia psychicznego narodu, trzeba tę sprawę wreszcie wyjaśnić.
Śmierć generała Sikorskiego też trzeba wyjaśnić?
No pewnie! Przecież musimy uczyć się od historii. A żeby się uczyć, powinniśmy ją poznawać najdokładniej jak potrafimy. Jeśli się okaże, że Sikorskiego zamordowali Brytyjczycy, to będziemy musieli inaczej popatrzeć na dzieje II wojny.
Musimy zakończyć wątki religijno-historyczne, bo jeszcze się okaże, że PLAYBOY to nowa wersja „Mówią Wieki” (redaktorem naczelnym tego historycznego pisma przez długie lata był tata Marcina Mellera, Stefan Meller – przyp. red.). Zamiast dziejami Polski i świata, zajmijmy się dla odmiany dziejami Tomasza Karolaka, bo są niemal równie zawiłe i zaskakujące. Byłeś na przykład stadionowym handlarzem…
Tak, ale handlu na Stadionie X-lecia nie wytrzymałem psychicznie. To była trauma. Już po kilku dniach miałem dość. Byłem na tak zwanym „ohapie” w NRD, z którego przywiozłem trochę ciuchów i obrotomierzy do Simsona. Nie sprzedałem nic.
Na budowach szło ci lepiej.
Budowy to małe piwo. Z obecnym szefem „Dużego Formatu” Wyborczej, moim kolegą z klasy – Pawłem Goźlińskim – pracowaliśmy w cegielni. To jest dopiero hardcore! Wyciągaliśmy świeżo wypalone cegły z tunelu. Za tego typu robotę były najlepsze stawki. Właściciel cegielni zlecił to nam, żeby utemperować swoich stałych pracowników. A te palanty sypały na nas z góry przez komin gorący popiół. Ale kasa była konkretna.
Co jeszcze robiłeś „dla kasy”?
Kopałem rowy pod kable przy trasie Terespol – Mińsk Mazowiecki. Pracowałem w tartaku przy pile tarczowej, a kiedyś chciałem się nająć do prosektorium w Otwocku – w zakładzie medycyny sądowej. Dobrze, że jednak zrejterowałem.
Nie kusiło cię, żeby zrejterować przed sklepowymi promocjami?
To było straszne. Już wtedy miałem na swoim koncie kilka nagród teatralnych. Żeby jednak jakoś żyć promowałem w sombrero na łbie czipsy Taco. Lepiej tego nie wspominajmy. Jak teraz widzę aktorów w supermarketach, to się zatrzymuję i wysyłam im dobrą energię… Robota w marketach szła tak dobrze, że w pewnym momencie założyłem własną firmę, a że miałem kontakty teatralne w całej Polsce, mogłem załatwić prowadzących do dowolnej promocji w dowolnym mieście. Zrobiłem coś w rodzaju agencji. Jak w pewnym momencie przyszło na konto biednego aktora 50 tysięcy złotych, to kupiłem sobie od razu samochód. Firma jednak splajtowała, bo za dobrze płaciłem podwykonawcom (śmiech).
A jak ci szły występy przed uczniami szkół zawodowych?
Też nieźle! Pamiętam, że już jako aktorzy wybitnych polskich teatrów: Teatru Słowackiego i Starego Teatru w Krakowie, odkryliśmy, że przeżyć za 560 zł raczej się nie da. Zorganizowaliśmy więc grupę i wystawialiśmy bajki w podstawówkach oraz piosenki warszawskie, które okazały się hitem w szkołach zawodowych. Przez cztery lata byliśmy zamawiani na 8.30 rano. Horror. Z dwojga złego wolałem wyjazdy z bajkami. W ogóle uważam, że był to mój najlepszy zawodowy sprawdzian. Jeśli przez 5 sekund na scenie nie dzieje się nic ciekawego, dzieci momentalnie zaczynają gadać i mają cię gdzieś. Trzeba je więc non-stop czymś zaskakiwać.
Udawało się?
Jeszcze jak. Zrobiliśmy na przykład japońską bajkę Momotaro. Od Jana Peszka – znanego japonofila – pożyczyliśmy oryginalne kimona. Kuba Przebindowski napisał muzykę. Dzieciaki zaczęły szaleć. Bajka stała się absolutnym hitem! I z czasem przedstawienie – chałtura doczekało się wejścia na afisz w Teatrze Nowym i było wielkim sukcesem. Mówię wam, występy przed dziećmi wykuwały nas jak samurajskie miecze.
Już wtedy zapamiętale kupowałeś samochody?
Wtedy jeszcze nie. Miałem tylko Hondę Civic. Sprzedałem ją, bo kojarzyła mi się z kobietą, która mnie zostawiła. Wszystko po niej wyrzuciłem, samochód także. I źle zrobiłem, bo była to piękna łezka z 92 roku… Dzisiaj ciągle kupuję kolejne samochody. Mam już chyba ponad osiem.
Gdzie to wszystko trzymasz?!
Wykupuję miejsca parkingowe. Ostatnio wpadłem jednak na genialny pomysł. Od PKP wynajmę jedną z tych pustych hal przy dworcu Wschodnim. Na pewno wyjdzie mi taniej (śmiech). Dwa kolejne samochody są już w drodze do mnie. Jeden – skonfigurowany przeze mnie – przygotowują w fabryce.
Co to będzie?
Audi.
I co? Sprzedasz A6?
Nie. Dam ojcu. A przez internet za 7 tysięcy złotych kupiłem całkiem niedawno Alfę 164 Q4, z napędem na cztery koła. Na świecie wyszło ich tylko 2180 sztuk. Nie mogłem się powstrzymać, choć mam już 166 i 155. Pewnie myślicie, że jestem wariatem, ale po pierwsze stać mnie na to, a po drugie – wbrew pozorom – robię świetne interesy. W Audi dostałem supervipowską zniżkę. Nawet jak za rok sprzedam tę A5, to i tak będzie mi się opłacać. A Alfa 164, kupiona za 7 tysi na wsi pod Krakowem, po remoncie jest warta 8 tysięcy euro. W ogóle za jakieś dwa lata chcę zrobić kurs blacharski i lakierniczy u dobrego mistrza, żeby swoje samochody robić samemu.
Byłeś kiedyś u psychologa?
Nigdy. Myślicie, że powinienem? Wszystko ma uzasadnienie. Mazdę CX-7 na przykład kupiłem na zimę, na ślizgawice. Jest genialna. Sprowadziłem ją ze Stanów. Ktoś, kto nie kupił samochodów w Stanach musi dziś żałować. Nie można było nie kupić auta, które w Polsce kosztowało jakieś 150 tysięcy, a sprowadzone zza oceanu, z opłaconym już transportem – 88 tysięcy. 2,3 turbo, 7,9 do setki, napęd na cztery koła i tylko 14 litrów spalania w mieście! Do tej pory nie byłem fanem SUV-ów, ale od kiedy wsiadłem do tego auta, zmieniłem zdanie. Wcześniej przymierzałem się do BMW X5, ale czułem się w nim jak pracownik niższego szczebla bardzo dużego banku. Nie do przyjęcia. A w Maździe czuję się jak Nicolas Cage w filmie 60 sekund. W ogóle bierze mnie teraz na Amerykę. Szukam już Mustanga i Dodge’a Chargera z lat 70. Za chwilę będą tu płynąć.
Dążysz do tego, żeby każdego dnia jeździć innym samochodem?
Średnio co dwa dni zmieniam samochód. Efekty? Paparazzi kompletnie mnie zgubili.
Masz z nimi problem?
Obstawili całą Saską Kępę, ale tak naprawdę to mam ich gdzieś. Niech sobie wypisują te brednie. Wiem, że muszą mącić wodę. Niech mącą. Niech mnie śledzą. I tak nie mają szans. Mam takie auta, o których nawet znajomi nie wiedzą. Kiedyś wychodząc z teatru wziąłem rekwizyt-czapkę napoleońską, żeby zobaczyć jaki będzie komentarz w brukowcach. Był kompletnie niewiarygodny i nudny: „Co teatr robi z człowieka” (śmiech).
Nadal trenujesz boks?
Tak.
Dołożyłbyś Michałowi Żebrowskiemu?
Myślę, że tak, bo on już nie trenuje. A to właśnie Michał zaciągnął mnie na Gwardię. Wcześniej trenowałem w Wiśle Kraków.
Masz na koncie jakieś sukcesy bokserskie?
Nigdy nie zostałem zawodowym bokserem, bo wiedziałem, że muszę chronić twarz. Ale podczas pewnego sparingu pokonałem przez nokaut brązowego medalistę Mistrzostw Europy. Zupełnie przypadkowo. Facet mnie zlekceważył. Mścić się chce strasznie, ale nie wyjdę do rewanżu, bo mnie załomocze. Nie powiem nazwiska, żeby nie było kichy.
To powiedz przynajmniej, czy widziałeś PLAYBOYA w jakimś egzotycznym miejscu.
Tak. Za Uralem, w 1986 roku. W gospodarstwie rolnym, w którym spotkałem się z mistrzem w dojeniu elektryczną dojarką…
(Wybuch śmiechu). Pytamy na serio.
Kiedy to najszczersza prawda! Nie wiem czy wiecie, ale mam niechlubną kartę w życiorysie: byłem bezlegitymacyjnym członkiem ZSMP. I dostałem tak zwany „wyjazd”. Wszyscy pojechali do NRD, gdzie mogli kupić dezodorant, a mnie wysłali za Ural do ośrodka sportowego. Wszystko było tam zrobione z drewna. Nawet skocznia narciarska, z której lądowało się na zamarzniętej rzece… Nie śmiejcie się. Poważka. Witali mnie i koleżankę z Polski gromkimi okrzykami.
Koleżanka ładna?
Bardzo. Ale nic nie było. Byłem wtedy po uszy zakochany w dziewczynie, którą wysłali do NRD. Oczywiście mnie tam zdradziła! Wróćmy jednak za Ural… Zabrałem ze sobą magnetofon kasetowy „Kasprzak” i kilka kaset Metalliki. Kiedy mistrz w dojeniu dojarką elektryczną zobaczył moje skarby, podparte urokiem tureckiego swetra, który także pachniał dla niego Zachodem, pokazał mi swoje zbiory, w których między innymi zauważyłem azjatyckiego, być może japońskiego, PLAYBOYA. Nie pamiętam, kto był na okładce.
Gdzie według ciebie żyją najładniejsze dziewczyny na świecie?
W Rosji. Przede wszystkim w Sankt Petersburgu i we Władywostoku, w którym można oszaleć, ponieważ po ulicach chodzą mieszanki europejsko-japońsko-koreańsko-chińskie. Odjazd zupełny. Z kolei w zeszłym roku, jak byłem na festiwalu teatralnym w Petersburgu, łeb chciał mi się oderwać od szyi. Tam nie ma żadnej emancypacji kobiet. Wszystkie baby chodzą w krótkich kieckach i na szpilkach. Mówię wam – Rosja, Rosja, Rosja. Szkoda, że nie ma momentu w historii, kiedy dobrze z nimi żyliśmy. Miejmy jednak nadzieję, że na relacje z kobietami polityka nigdy się nie przełoży.
Słyszeliśmy, że masz słabość do Moniki Olejnik. Czy to się jakoś przekłada na twoje relacje z kobietami?
Szpara między zębami daje Monice bardzo dużo uroku! (śmiech). Ale jej wdzięk polega przede wszystkim na głosie. W młodości słuchałem Trójki i jak wracałem ze szkoły, to leciały reportaże redaktor Olejnik. Były na świetnym poziomie i przykuwały moją uwagę. Dlatego do dziś mam słabość do Moniki.
Chciałbyś zobaczyć ją na rozkładówce?
Zdecydowanie tak! Ale koniecznie w tych jej długich butach!
—
Na skróty:
Teatr jest jedyną weryfikacją umiejętności aktorskich. Jak słyszę, że jakiś aktor jest genialny i zagrał rewelacyjnie w jakimś filmie, lezę na jego popisy w teatrze. Dopiero tam mogę ocenić, czy wyrasta mi poważna konkurencja (śmiech).
Przyszły do mnie dwie zagraniczne propozycje. Jeden film będzie kręcony na Wyspach, drugi w Nowym Jorku. Zagram tam z gwiazdami z pierwszej półki, ale niestety nie mogę wam powiedzieć niczego więcej, bo podpisałem lojalkę.
Z Pakistanu przywiozłem onuce. A z Mediolanu – skórzane, ręcznie robione buty za 800 zł. Nie wiem po co. I tak w nich nie będę chodził.
Na Koszykowej dwa lata temu zaczepiło mnie dwóch gości, pijaczków. „Eee, pan z telewizji, chcesz pan kupić rosyjski ponton?”. „A po co mi?”. „A będziesz pan miał”.
Jestem z komuny, więc dla mnie dżem to dżem. Nie rozróżniam smaków.
W tej chwili bardzo dobry polski gitarzysta uczy mnie grać na gitarze.
Po raz pierwszy z emocji popłakałem się na występie Udo Dirkschneidera i jego Accept w 1986 roku.
Już w liceum chodziłem na ostre randki. Żadne tam słabiutkie figo-fago, tylko konkret.
Pierwszym w życiu obrazkiem jaki pamiętam jest twarz szeregowca Pawłowicza nachylającego się nad moim łóżeczkiem i wciskającym mi do gęby butlę mleka. Rodzice byli wtedy na zabawie w jednostce, a szeregowy Pawłowicz był moją nianią.