Tomasz Gollob
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Dzisiaj jesteś „Chudym”. W dzieciństwie byłeś „Baryłą”. Dlaczego?
Cha, cha, cha. Skąd wy o tym wiecie? To prawda. Byłem bardzo ciemnym grubaskiem. Ciężko w to uwierzyć, ale na głowie rosły mi kiedyś gęste, czarne włosy. A tak w ogóle to miałem być dziewczynką. Nie wyszło, ale byłem taki piękny i długorzęsy, że i tak wszyscy myśleli, że nią jestem. Przez całe moje życie ludzie nazywali mnie bardzo różnie: „Chudy”, „Szybki”, „Diament”, „Brylant”…
Ale po „Baryle” byłeś „Diabłem”.
Bo miałem szalone pomysły i ciężko mnie było upilnować. Pakowałem się w najróżniejsze kłopoty. Na przykład potrafiłem wpaść rowerem pod autobus. Były też inne sytuacje, z których cudem uchodziłem z życiem.
Może jak kot – masz siedem żyć?
Trzy albo cztery już wykorzystałem.
Który wypadek był najgorszy?
Ten lotniczy, trzy lata temu, kiedy rozbiła się nasza awionetka. Pilotował ojciec, a na pokładzie było nas czterech. Zbiegło się tam kilka spraw. Pogoda, wiatr, za krótki pas do lądowania oraz drzewa, których nie powinno być w takiej odległości od lotniska. Grunt, że ojciec zdołał nas uratować. Dla mnie jest pilotem wszech czasów: nie spanikował i tak położył samolot, że wszyscy przeżyliśmy. Innym razem, pod Pniewami, w moje auto uderzył facet, który wyjechał z podporządkowanej. Każdy z nas miał sto na liczniku. Przeżyliśmy obaj, mimo że z samochodów nie zostało nic. Do dzisiaj podobno tamto miejsce nazywają skrzyżowaniem Golloba (śmiech).
Oglądałeś swój wypadek sprzed 11 lat na torze we Wrocławiu?
Straciłem tam kawałek palca i tytuł mistrza świata. Ale nie interesuje mnie to. Było, minęło. Wolę patrzeć przed siebie. Interesuje mnie tylko przyszłość. Zwróćcie uwagę na Roberta Kubicę. On też nie rozpamiętywał swojego wypadku w Kanadzie. Po roku tam wrócił i wygrał.
Znacie się?
Trochę. Bardzo mu kibicuję. Szkoda, że w jego dyscyplinie o wynikach decydują głównie komputery. Choćbyś nie wiem jak był dobry, to bez najlepszego samochodu nie wygrasz sezonu.
Pamiętasz swój pierwszy motocykl?
Najpierw poznawałem sportowe motocykle, które tata naprawiał w swoim warsztacie. Dopiero, gdy miałem 5, góra 6 lat dostałem motorynkę. Była dla mnie trochę za ciężka, więc się męczyłem, ale w końcu się przyzwyczaiłem. Pierwsze przejażdżki motorynką były po lasku obok domu. Jak miałem 7 lat jeździłem już na CZ-250 cross, na którym nogami sięgałem tylko do stópek. Puszczali mnie i jeździłem, a jak chciałem stanąć, to musieli mnie łapać „w locie”. Poza tym wszyscy oczywiście łapali się za głowy.
Ale wtedy tobie nie tylko motocykle były w głowie.
Chodziłem do szkoły sportowej, dodatkowo do klasy pływackiej. Codziennie o 6 rano byłem prowadzany na pływalnię. Bardzo mi się to nie podobało. Nie rozumiałem, dlaczego tak rano trzeba wstawać, żeby popływać. W końcu się zbuntowałem i rodzice przenieśli mnie do innej klasy. Zacząłem trenować łyżwiarstwo figurowe. Ale zamiast uczyć się aksli i innych piruetów, szusowałem pod bandą jak hokeista. Zresztą bardzo lubiłem grać w hokeja. Poza tym jeździłem na nartach, grałem w siatkę, kosza, tenisa. Na większość treningów dojeżdżałem oczywiście na rowerze albo cztery przystanki biegłem za autobusem, co sprawiało mi wielką przyjemność. Gdy pojawiałem się na treningu, wszyscy się rozgrzewali. Ja nie musiałem, bo już byłem rozgrzany. Wpadłem na ten pomysł, bo chciałem mieć lepszą kondycję od całej reszty chłopaków.
Co na to kumple?
Dziwili się i patrzyli na mnie jak na dziwoląga. Tym bardziej, że twierdziłem, że będę gwiazdą, a oni „tylko” normalnymi ludźmi. Dzięki temu nie miałem zbyt wielu przyjaciół. Na ogół otaczały mnie koleżanki. Chłopaki zazdrościli i nie rozumieli tego, że jestem „inny”. Oni szli na dyskotekę, a ja na trening. Pytali, dlaczego nie interesuje mnie zabawa. Zawsze odpowiadałem, że interesuje mnie tylko sport i że chcę być wielkim sportowcem. Myślę, że moje marzenie zostało spełnione, a oni zostali w tej zabawie do dzisiaj. Czyli wygrałem. Jestem z bydgoskiego Londynka – bardzo trudnej, poniemieckiej dzielnicy, jednej z dwóch najgorszych w tym mieście. Przynajmniej w moich młodzieńczych latach. Dziś jest tam znacznie milej. Wtedy było ciemno, często bez prądu, a do tego niebezpiecznie. Ciężko było tam przejść przez ulicę bez zaczepki. Ale na podwórku była najlepsza zabawa pod słońcem.
Jako piłkarz szybko przeszedłeś na zawodowstwo.
No tak, w Polonii Bydgoszcz przez sześć lat. Grałem na lewym ataku, w bramce lub jako rozgrywający. Nawet dwa razy byłem królem strzelców. Mój trener mawiał, że nie jestem normalnym piłkarzem, że mam w sobie coś ponadprzeciętnego… Gdybym mógł zawrócić czas lub gdybym miał drugie życie, na pewno zostałbym piłkarzem. Szkoda, że nie można zawodowo grać w piłkę po sześćdziesiątce (śmiech). Myślę, że strzelając bramki, spełniłbym się jeszcze bardziej. Byłem typem zawodnika, którego piłka szukała w polu karnym. Gole przychodziły mi bardzo łatwo. Miałem z sobą prosty układ: jak mi nie wyjdzie w motocyklach, wracam do piłki.
Będąc z Bydgoszczy, na pewno chciałeś być Bońkiem.
Oczywiście, że tak. A po Mundialu w 1982 roku wręcz oszalałem. On i Fibak byli dla mnie największymi sportowcami. Nad łóżkiem wisiały też plakaty Maksa Biaggiego (włoski motocyklista – przyp. red.) i Pelego.
Ale najważniejszy i tak był ojciec.
Miał twardą rękę. I dzięki temu ja jestem dziś twardy. Zawsze wiedział, że moje i Jacka (brat Tomasza, żużlowiec, dwukrotny mistrz Polski – przyp. red.) treningi muszą być trudne. Łatwe są tylko zawody, ale treningi muszą być przynajmniej trzy razy trudniejsze. Jak była zła pogoda, kazał nam trenować. Jak świeciło słońce, nie wsiadaliśmy na motocykle, tylko chodziliśmy się kąpać. Niektórzy nazywali go „katem swoich dzieci” albo „człowiekiem bez serca”. Dziś wiem, że to jedyna metoda. Innej nie ma.
Dlaczego Jacek nie osiągnął tak spektakularnych sukcesów jak ty?
Sprawa jest prosta. Ja zawsze chciałem bardzo. A Jacek tylko chciał.
Buntowaliście się przeciwko ojcu?
Tylko wtedy, kiedy czegoś nie rozumieliśmy. Ojciec zawsze miał rację, wszystko było zaplanowane i przemyślane. Zawsze robił rzeczy uzasadnione i miał sposoby na nasze rogi. Na przykład, kiedy za bardzo kłóciliśmy się z Jackiem w czasie treningu crossowego, kazał nam wykręcić świece z motorów oraz stopki do zmiany biegów i powiedział: „Widzę, że macie za dużo energii. Proponuję po jednym kółeczku”. Pchaliśmy maszyny po kolana w błocie, płacząc… Gdy skończyliśmy okrążenie, ojciec zapytał się, czy coś zrozumieliśmy i czy mamy może chęć na kolejne pogadanki. Jakoś nie mieliśmy. Zrozumieliśmy natomiast, że energię trzeba wkładać w sport, a nie w głupawe awantury. Ta kara w rzeczywistości była dla nas wynagrodzeniem.
Klapsy się zdarzały?
Ojciec wszystko załatwiał słowami, perswadował. Nigdy nie puszczały mu nerwy, był opanowany do samego końca. Zawsze twierdził, że jak będziemy postępować tak, jak on mówi, to wyniki same przyjdą. Miał rację. Jak zawsze.
Ale dziś już chyba nie musisz polegać tylko na słowach taty.
Nie, z racji wieku. Dziś po prostu myślę kategoriami ojca. Mogę się go poradzić, ale decyzję podejmuję ja, bo jestem dorosły. Wtedy nie byłem i to ojciec podejmował za mnie decyzje. Nauczył mnie pewności siebie, bezkompromisowości, konsekwencji i sportowej charyzmy. Poza tym zawsze powtarzał, żeby nie oszukiwać: „Tomku, jak raz oszukasz, skreślam cię z rodziny”.
W młodości bardzo wyraźnie było widać twoją pewność siebie. Czasami nawet za bardzo. Bywałeś raptusem wobec innych żużlowców. Dziś emanuje z ciebie spokój.
Byłem uważany za szaleńca, ale każdy młodziak ma za dużo temperamentu. Każdy musi się wyszumieć. Sport nauczył mnie pokory i sprowadził na ziemię. Różne awantury, wypadki – to wszystko okazało się najlepszym lekarstwem na moje młodzieńcze zapędy. Życie mnie wyhamowało. Wyciągnąłem wnioski i dzisiaj jestem tu, gdzie jestem. A wobec młodszych kolegów staram się być wyrozumiały, bo wiem, że sam tak się kiedyś zachowywałem. Nienawidziłem przegrywać. Byłem nadambitny. Ale to dobrze, takie są prawa młodości.
Trenowałeś, ale chodziłeś do liceum i zawodówki.
To znowu były pomysły taty, który chciał, żebym był prawnikiem, lekarzem albo badylarzem z własną szklarnią – stąd pomysł na ogrodniczą zawodówkę. Czas szkolny był dla mnie bardzo trudny. Wtedy nauczyciele na sportowców nie patrzyli przychylnie. „Docenieniem” moich wysiłków i wyników było na przykład pięć dwój na świadectwie. To zabawne, bo w jednej ze szkół mam dziś swoją honorową gablotę… Ale nie zamierzam tu nikogo oskarżać. Nie mam żalu. Po jakimś czasie udało mi się wytłumaczyć ojcu, że jedyną rzeczą, którą chciałbym w życiu robić jest sport. Zresztą nie znam dzisiaj żadnego żużlowca-prawnika. Ojciec jednak tak naprawdę nigdy sobie tego nie odpuścił. Nawet teraz od czasu do czasu wraca delikatnie do tematu edukacji (śmiech). A ponieważ tata zawsze ma rację i ja o tym myślę coraz poważniej. Jest czas na sport, będzie i na naukę. Braciom już się udało – są po studiach zaocznych. Ja będę następny.
Zarobiłeś kiedyś pieniądze nie przy żużlu?
Jak byłem mały, to pracowałem dla taty. Na przykład zbierałem porzeczki i przekopywałem ogród. W ten sposób zarabiałem na przykład na stół do ping-ponga. W wieku 18 lat sprowadziłem kilka samochodów z Niemiec. Potem miałem jeszcze parę biznesów. Wszystko, co zarobiłem, wsadzałem w silniki i motory. Podobnie robił mój ojciec – sprzedał firmę i praktycznie wszystkie pieniądze zainwestował w nas.
Pamiętasz swój pierwszy wywiad?
Chciałbym go przeczytać! Nie wiem, dla kogo on był i o czym w nim mówiłem. To było ze 25, 30 lat temu. Początki w mediach na pewno były trudne. Wtedy głównie marzyłem i chciałem czegoś dokonać, co na pewno przekładało się na nieskładność moich wypowiedzi. Bardziej chciałem coś powiedzieć niż potrafiłem to robić.
W razie czego, pomagał tata.
Był takim zderzakiem, który brał wszystko na siebie, chroniąc mnie i brata przed złem tego świata (śmiech). Robił to chyba dobrze, skoro dziś jest tak, jak jest. Zresztą kiedyś można było próbować sterować różnymi doniesieniami prasowymi. Dziś jest to nie do zrobienia. Jeżeli ktoś w mediach coś celowo wymyśli, skłamie albo popsuje, nie można w żaden sposób tego naprawić.
Zaczynałeś od crossu i wyścigów. Co przeważyło, że przesiadłeś się na motocykl żużlowy?
Przypadek i to, że razem z bratem osiągnęliśmy już wszystko w tamtych dziedzinach. Pamiętam, że kiedyś dostaliśmy zaproszenie na tor żużlowy. Żeby przyjechać i spróbować. Ojciec długo się zastanawiał, czy nam żużel w ogóle pokazywać. Być może chodziło o to, żeby nie przypominać mi traumy z wypadku Jerzego Kowalskiego…
Wtedy widziałeś żużel po raz pierwszy. Ojciec zaprowadził cię na trening, a zawodnik zginął na twoich oczach.
Umarł w szpitalu. Wypadek był makabryczny. Ojciec natychmiast, bez słowa, zabrał mnie do domu. Potem nikt o żużlu nie mówił, a mnie kompletnie to nie interesowało. Strasznie się tylko dziwiłem, że w sobotę i niedzielę cała Bydgoszcz jest jakaś pusta… Gdy po raz pierwszy pojawiłem się na stadionie, byłem bardzo rozczarowany. Oglądałem same upadki i nie wiedziałem, czym ci wszyscy ludzie tak się ekscytują. W każdym razie, kiedy dostaliśmy propozycję, ojciec zdecydował, że pojedziemy i zobaczymy.
Już po pierwszej jeździe wiedziałeś, że to jest to?
Od razu. Do dziś pamiętam tamten dzień. Mieliśmy pecha, bo zaczął padać deszcz. Tor Polonii zrobił się za trudny. Ojciec porozmawiał z trenerem i oznajmił nam, że wracamy. Wtedy powiedziałem, że jeśli dzisiaj stąd odjedziemy, to już nigdy nie wrócimy. Albo teraz, albo nigdy. W treningach crossowych deszcz przecież nam nie przeszkadzał! Uparłem się na całego. Wreszcie otworzyli nam tor…
Ile wywrotek zaliczyliście?
Ani jednej. Od razu weszliśmy w ślizg i… lufa. To była ogromna frajda, jeden wielki żywioł. Lepszego początku być nie mogło. Jeszcze przez rok jeździłem w crossie, w wyścigach drogowych i trenowałem piłkę. W końcu ojciec wziął mnie na poważną rozmowę i powiedział, że tak się dłużej nie da, że muszę coś wybrać.
Trudno było?
Nie. Żużel wygrał jako najbardziej emocjonujący. Zresztą zwróćcie uwagę, że kibice żużla są o wiele spokojniejsi od kibiców piłkarskich. Mimo, że przecież to często ci sami ludzie. W żużlu jest jednak tak wiele emocji, tyle adrenaliny, dzieje się tak dużo i tak szybko, że rozróby stadionowe nikogo już nie interesują.
A wyścigi kobiet na żużlu są interesujące?
Traktuję je tylko w kategoriach rozrywkowych. Inaczej nie można. Kobiety są delikatne. To nie jest dyscyplina dla nich. Nie wyobrażam sobie, żeby na torze brały się na łokcie.
Jakie są więc kibicki żużla? Masz swoje damskie fankluby?
Nic z tych rzeczy. Ale bardzo podoba mi się, jak na czołach, policzkach i innych częściach ciała wypisują sobie – „Gollob”.
Na jakiej, „innej części ciała” składałeś autograf?
Od jednej dziewczyny usłyszałem: „gdziekolwiek” (śmiech). Podpisałem się więc w… bardzo przyjemnym miejscu.
Podrywałeś kiedyś na motocykl?
Nie musiałem, bo szybko miałem wyniki. Ale raz, dawno dawno temu, poderwałem dziewczynę na torze. Nie podjechałem do taśmy startowej, tylko do bandy i spytałem ją, jak ma na imię i czy chciałaby się ze mną umówić. Oczywiście w ryku silników nikt poza nami tego nie słyszał. Wszyscy zastanawiali się, co ten Gollob wyprawia. Później jak pytali, odpowiadałem, że zwróciłem jej uwagę, bo za blisko stała (śmiech). Fajna dziewczyna. Nie dość, że modelka, to jeszcze zawodowa koszykarka.
To świetny moment, żeby spytać cię o typy na naszą rozkładówkę.
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem… Może wszystkie złote medalistki świata. Sportsmenki często są bardzo piękne.
Z czym kojarzy ci się PLAYBOY?
Z zakazanymi zdjęciami i ze stacjami benzynowymi. Właśnie tam zobaczyłem PLAYBOYA po raz pierwszy. Na Zachodzie. Poza tym zawsze będziecie kojarzyć się z odważniejszym, wyzywającym spojrzeniem na świat, z seksem i z dobrze rozumianą, kolorową arogancją.
Mamy nadzieję, że pytanie o twoją wagę nie jest aroganckie.
Nie, choć jest ona półśmieszna: 60-62 kilogramy. Ale znam żużlowców ważących tyle, ile modelki na wybiegach: 53-55 kilo. Nie mogę rozbudować swojego ciała, bo będę za ciężki, a ciężkich żużlowców motory zwyczajnie nie lubią.
A wysokich?
Jest im wszystko jedno (śmiech). Tylko waga ma znaczenie. Ja ze swoją nie mam problemów. Mogę jeść, ile chcę, a i tak genetyka działa. Niektórzy w tym temacie mają znacznie gorzej i muszą uważać.
Masz posturę światowej klasy skoczka narciarskiego.
Dobrze trafiliście. Dziesięć lat temu chciałem na serio spróbować swoich sił jako skoczek. Wszystko poukładałem sobie w głowie, miałem przemyślany cały plan treningowy. Tłumaczono mi, że jestem za stary i może to być niebezpieczne. A ja nie rozumiem słowa „stary”. Dla mnie stary człowiek, to człowiek po osiemdziesiątce. W końcu jednak poszedłem po rozum do głowy i zrezygnowałem z tego pomysłu. Może to i dobrze, bo nie lubię zimna.
Nie myślałeś nigdy o ściganiu się samochodami?
Nie ciągnie mnie w tym kierunku. Może kiedyś, żeby zobaczyć, jak to jest podczas wyścigu. Bo jeśli chodzi o samą prędkość, to jestem z nią obyty. Najszybciej jechałem 290 km/h. I to jest jeszcze w porządku. Po przekroczeniu 300 km/h droga zmienia się w nitkę. Przestajesz kontrolować rzeczywistość. Generalnie jak byłem młodszy, jeździłem zdecydowanie szybciej.
Niektórzy znajomi mówią o tobie: „Czarna owca na starość siwieje”.
(Śmiech). Coś w tym jest. Naprawdę uspokoiłem się z wiekiem. Co nie znaczy, że odpuszczam na torze. Ryzykuję tak samo, ale doświadczenia mam na tyle dużo, żeby to ryzyko skutecznie minimalizować. Natomiast samochodem faktycznie jeżdżę dużo bezpieczniej niż kiedyś.
Często łapie cię policja?
Staram się jeździć zgodnie z przepisami, ale jest ciężko. Dlatego mandaty odbieram z uśmiechem. Kiedy mnie zatrzymuje policja, to autentycznie się cieszę. Przecież oni są po to, żebyśmy się nie pozabijali. Jeśli przewinię, to grzecznie płacę i przepraszam.
Nadal masz rejestrację składającą się z samych jedynek?
Nie, bo przysporzyło mi to wielu kłopotów. Któregoś razu zatrzymała mnie policja i od razu na maskę. Okazało się, że tego samego dnia zobaczyli na ulicach Bydgoszczy trzy różne samochody na tych samych numerach. „Czyje są te samochody? Dlaczego mają jedną rejestrację?”. Powtarzałem, że się pomylili, ale nie chcieli słuchać. Mnóstwo czasu zajęło mi wyjaśnianie, że rejestracje różnią się tylko literami. Jedna była BCA, druga BDV, a trzecia bodajże BCO. W Szwecji też zatrzymała mnie policja i to z antyterrorystyczną brygadą. Parę godzin trwało wyjaśnianie, że moje tablice nie są przestrzelone – mają w sobie kilka dziur, bo tę samą rejestrację przekładałem do kolejnych moich samochodów. Nie mogli uwierzyć, że w Polsce było to dozwolone. Po tych dwóch przygodach odpuściłem sobie na dobre.
No właśnie. Występujesz jednocześnie w dwóch ligach: polskiej i szwedzkiej. Co ze Szwecji chciałbyś przenieść do Polski i odwrotnie?
Ich spokój nam, a naszą energię im (śmiech). Tam się nikt nie spieszy i każdy jest zadowolony. Nie ważne, ile ma pieniędzy. Lubię szwedzkie nastawienie do życia.
Wojsko też lubiłeś?
Nie narzekam. To była szkoła życia. Dzisiaj miło to wspominam. Musiałem wstąpić do armii na ochotnika, żeby w 1989 roku jeździć w Wybrzeżu Gdańsk. Umowa była taka, że idę na tydzień, a potem zostaję oddelegowany do sportu. Stało się jednak tak, że w koszarach zostałem cztery miesiące. Przeżyłem regularną falę. Plus niedojadanie i niedosypianie. Niczego mi chyba nie oszczędzili. Nawet pasów na dupę, po których nie mogłem wsiąść na motocykl przez następny tydzień. W wojsku miałem ksywę „Kaszub”. Nie mam pojęcia, dlaczego.
Przeszkadza ci czasem popularność?
Nie, bo ją bardzo lubię. Od dziecka chciałem być gwiazdą. I dzisiaj mam na to papiery. Mimo to staram się być jak najbardziej zwyczajny.
A jesteś z kimś mylony?
Mam sobowtóra w Bydgoszczy. Chłopak jest kapka w kapkę jak ja. Kiedyś, dawno temu, miałem przez niego problemy. Prezes Polonii, w której jeździłem, wziął mnie na rozmowę: „Tomku, ja nie mam nic przeciwko temu, że zawodnicy trochę się pobawią w nocnych klubach po zawodach. Ale powiedz mi, jak to robisz, że do czwartej rano imprezujesz, a potem i tak ze wszystkimi wygrywasz?”. Zdębiałem. Powiedziałem, że nie wiem, o co chodzi. On na to, że dobra dobra i na tym stanęło. Po dwóch tygodniach znowu wezwali mnie do prezesa. Tym razem jednak nie było już tak przyjemnie. Powiedziałem więc, że jeśli mnie ktoś widzi pod wpływem alkoholu, niech mnie złapie za rękę. W krótkim czasie ludzie prezesa nakryli Golloba na kolejnej imprezie. Biedny chłopak nie wiedział, co się dzieje. Krzyczał, że nie nazywa się Gollob, ale nikt mu nie wierzył. Dopiero dowód osobisty wyratował go z opresji.
Spotkaliście się?
Tak. Przyjechał na Polonię. Głównie opowiadał o tym, jak to „wyrywał na Golloba”. Poza tym twierdził, że na moje konto sporo wypił (śmiech).
A propos, pamiętasz swój pierwszy, wysokoprocentowy kieliszek?
Nie bardzo. Pewnie zdarzyło się to w szóstej, siódmej klasie. Ten obszar nigdy mnie nie interesował, bo liczył się tylko sport. Natomiast miałem fajną przygodę z paleniem. W podstawówce była moda, żeby na przerwie wybiec ze szkoły na papierosa. Pamiętam, że byłem wtedy bardzo niski, mniejszy od większości kolegów. Odpaliłem pierwszego papierosa. Po chwili podszedł do mnie starszy pan. Spojrzał i powiedział: „Jak będziesz palił, zostaniesz karłem…” i odszedł spokojnym krokiem. Czułem się, jakby we mnie piorun uderzył. To był mój pierwszy i ostatni papieros w życiu.
A kiedy ostatnio byłeś w kasynie?
10 lat temu. Miałem okres, kiedy lubiłem pograć. To był błąd i strata czasu. Byłem dobrym karciarzem. Na tyle dobrym, że dostałem zawodową propozycję. Ktoś zauważył, że bardzo dobrze radzę sobie w Black Jacka. W tej grze chodzi głównie o to, żeby wytrzymać presję karty. Przychodziło mi to bez większego trudu. Stąd pewnie ta propozycja. Od razu kierunek Las Vegas. Poważna sprawa. Oczywiście zrezygnowałem.
Jak smakował szampan, który od 18 lat czekał na otwarcie z okazji zdobycia tytułu indywidualnego mistrza świata?
Znakomicie, choć po 18 latach to już nie był wybitny trunek. To prezent od jednego z moich pierwszych sponsorów – od dilera Mercedesa. W 1992 roku podarowali mi butelkę Dom Pérignon i umówiliśmy się, że otworzymy ją, kiedy zostanę mistrzem. Tak zrobiliśmy.
Masz już kolejnego szampana na następną, identyczną okazję?
Jeszcze nie.
To już masz! Od naszej redakcji. Z nadzieją, że otworzymy ją wspólnie za rok. (Butelkę z życzeniami wysłaliśmy natychmiast po naszej rozmowie – przyp. aut.). Powiedz, czego mamy ci życzyć?
Jak będzie zdrowie, to będą wyniki. A przed biegiem życzy się zazwyczaj „połamania szprych”.
—
Na skróty:
Żużel jest zbyt trudny, żeby eksperymentować z używkami.
Jeżdżę dla kibiców. To oni są motorem dla motorów.
Na zawodach nie lubię zmieniać czegoś, co mi dobrze służy. Na przykład wygodnych, ale rozpadających się już butów.
Talent to wykończenie ostatniego biegu w ostatnim Grand Prix w całym sezonie. Talent liczy się na końcu, dopiero wtedy pozwala wygrywać. Ale najpierw potrzebna jest praca, praca i jeszcze raz praca.
Mam niezłe pomysły, jak zbić fortunę. Przyjdzie i na to czas.
Śnią mi się zwycięstwa. I na ogół te sny się sprawdzają.