Tadeusz Rolke
PLAYBOY nr 01, 2018 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
fot. Jolanta Byliniak
—
Rozmowa z fotografem bez pokazania jego prac to samobójstwo dla fotografa i redakcji. Dlatego liczę na to, że odstąpicie od zasady pokazywania aż czterech portretów bohatera wywiadu. W moim przypadku byłoby to bez sensu.
Nie tyle, że odstąpimy, my pójdziemy dalej. Zamierzamy naprawić 25-letnie zaniedbanie wszystkich kolejnych redaktorów naczelnych i wreszcie zaproponować panu sesję dla nas.
Super. A mogę wybrać modelkę?
Mieliśmy już pewną piękną panią na myśli, ale możemy negocjować.
Bo wiecie – ja kocham tancerki. Jakież one mają pomysły! Tancerki są pełne fantazji i znakomicie się z nimi pracuje. Dlatego daję im podczas sesji wiele swobody. Bardzo często mnie zaskakują.
Jesteśmy otwarci na propozycje.
Kiedyś w Niemczech zrobiłem cykl aktów i specjalnie pojechałem do Monachium, gdzie mieściła się redakcja niemieckiej edycji PLAYBOYA. Po pięciu minutach rozmowy spełniły się moje przewidywania. Akty nie pasowały do stylu i smaku PLAYBOYA. A dziewczyny z waszych rozkładówek są już stałym składnikiem naszej cywilizacji. To jest pewna forma, do której wszyscy przywykli.
Dzisiaj nie mamy już tak ortodoksyjnego podejścia. Pokazujemy sporo artystycznych aktów.
Wiem i popieram. Pomyślę nad tą sesją. Zastanowię się, z kim i gdzie. Może jakieś polskie Karaiby, czyli Pruszków (śmiech).
Czy to prawda, że w Warszawie niektórzy podawali się za pana, żeby ułatwić sobie podryw?
Mogło tak być, ale osobiście znam tylko jeden przypadek podawania się za mnie. Otóż w latach 60. nasz redakcyjny kierowca, będąc na służbowym wyjeździe, chciał spędzić wieczór w klubie. Przedstawił się jako Tadeusz Rolke – fotograf z magazynu „Polska”. Portier go przyjął, wziął od niego palto i zaprosił do środka. Kolega dzięki temu poznał parę osób, spędził czas przy kilku stolikach i wypił nie jednego drinka. A potem zapoznał pewną panią, ale to już chyba nie moja zasługa. Przystojny był i tyle. Choć nie wykluczam, że zadawanie się z fotografem z Warszawy nie było tej pani obojętne.
Jak się wtedy podrywało?
Modne i w miarę skuteczne było pytanie: „Czy pani lubi Brahmsa?”. Dziś chyba by nie zadziałało.
Mógłby pan usłyszeć ripostę: „A w jakim klubie gra?”.
I usłyszałem. „A co to jest synagoga?”. W mieście, w którym połowa ludzi była Żydami, to przerażające. Dlatego postanowiłem utrwalić ślady polskich Żydów w cyklu fotograficznym „Tu byliśmy”.
Rozmawialiśmy z kilkoma paniami, które przedstawiły nam pana jako modelowy wzór polskiego playboya.
Moja mama używała terminu „kobieciarz” i niewątpliwie playboy mieści się w takiej definicji. Ja i mój starszy brat mieliśmy kuzyna, który się z nami wychowywał. Mama traktowała go jak swojego trzeciego syna. Pamiętam, że mówiła: „Bardzo go kocham, ale… to taki kobieciarz”. Dzisiaj to słowo jest językową archeologią. Może nieco lepiej próbę czasu zniosła bardziej wulgarna wersja „kobieciarza”, czyli „babiarz”. Tym drugim był niewątpliwie jeden z moich znajomych – znany fotograf, który miał kanapę w swoim studiu i używał jej przy okazji niemal każdej sesji. Jego zdjęcia nie były w najlepszym stylu, ale modelki o tym raczej nie wiedziały. Dla nich ważne było to, że fotografuje je popularny i znany fotograf.
Pan nie miał studia z kanapą, a mimo wszystko uchodzi za playboya.
Pozwolę sobie mieć inne zdanie. Playboy to jest jednak pewien szablon, a ja się nie czuję szablonowy. Moim żywiołem zawsze była i jest nisza. Prawdziwy playboy nie może być przecież niszowy! Natomiast nie zaprzeczę, że w latach 60. w Warszawie bywali playboye. Paru moich kolegów idealnie pasowało do tego szablonu.
A pan nie? To o czym świadczą zdjęcia, na których siedzi pan za kierownicą Lambretty, a za panem piękna dziewczyna?
Owszem, może to tak wyglądać w pierwszym skojarzeniu. Jednak tak naprawdę byłem za skromny na playboya.
Skromny posiadacz Lambretty w czasach Niewinnych czarodziejów. Ta z filmu należała do Krzysztofa Komedy, potem odkupił ją od niego Rosław Szaybo. A pan od Rosława?
Ależ skąd. Rosława oczywiście znam, ale nawet nie wiedziałem, że swój skuter kupił od Komedy. Ja miałem swoją Lambrettę, a mój przyjaciel – fotograf Eustachy Kossakowski – swoją. Często wybieraliśmy się na nich na wycieczki. A dziewczyny jeździły z nami. I proszę nie myśleć, że to były krótkie trasy. Lambrettą byłem w Kołobrzegu, w Bieszczadach… To niesamowite, że chciało się nam jechać tak daleko z prędkością 60 km/h. Tyle, że w tamtych czasach to była czysta przyjemność. Nie jeździło tyle samochodów, a szosy w zasadzie były puste. Dzisiaj wycieczka skuterem nad morze to niebezpieczeństwo i udręka. Zero tamtego romantyzmu.
A propos romantyzmu. Powiedział pan kiedyś piękną rzecz: „Podobanie się kobietom nie zależy od wieku”. Zastanawia nas, czy tego można się nauczyć, czy trzeba się z tym urodzić?
To jest naturalne. Tak samo jak nie da się nauczyć talentu. Dlatego nieraz z moimi studentami miewam trudne momenty. Mam przed sobą grupę dwudziestu osób i widzę, że tylko jedna z nich ma talent. Co wtedy? Przecież nie mogę tego powiedzieć. Wykładowca nie może dołować swoich studentów. Z tym jednym lub jedną trzeba porozmawiać na osobności.
Czyli podobanie się jest czymś wrodzonym.
Bezsprzecznie. Ludzie tak wyglądają, że albo się podobają albo nie. Kobiety mają oczywiście więcej możliwości kamuflażu. Ale natury się nie oszuka. Seksapil jest rodzajem daru.
Zatem Stwórca hojnie obdarzył pana talentami.
Owszem, w tym kontekście jestem szczęściarzem. Ale jednocześnie zaznałem bardzo dużo cierpienia. Natura ma swoją równowagę. Oczywiście nie mówię teraz o żadnej tak zwanej sprawiedliwości, bo sprawiedliwości po prostu nie ma. Ani w pracy, ani w sztuce, ani w miłości.
Twierdził pan, że w miłości bywał nudny i zbyt poważny.
Taki byłem tylko w młodości i przez to zupełnie nie miałem sukcesów u kobiet. Byłem permanentnie odrzucany. Głównie z powodu tej dziwnej powagi i sztuczności zachowania. Po prostu za bardzo mi zależało. Dopiero kiedy zwróciła na mnie uwagę pewna studentka i to nie ja musiałem się starać, wszystko się zmieniło. Myślę, że wtedy wiele zrozumiałem.
To była prawdziwa miłość?
Nie wiem. Nieraz bardzo trudno rozgraniczyć zauroczenie od zakochania. To wszystko jest nazbyt blisko siebie. A napięcia są szalenie podobne. W ogóle staram się trzymać jak najdalej od wszelkich statystyk. Ile razy się całowałeś mając 15 lat? Ile koleżanek zapoznałeś na studiach? Takie liczenie nie ma sensu. Zawsze liczy się jakość, nie ilość.
W filmie Dziennik z podróży (w reżyserii Piotra Stasika – przyp. red.) zakochuje się pan w przeciągu sekundy. W dziewczynie sprzedającej lody na rynku w Zbąszyniu.
Chodziło o mrugnięcie okiem do widza. W kinie trzeba się pośmiać i popłakać. Chciałem też pokazać Michałowi (drugi bohater filmu, 15-letni adept fotografii – przyp. red.), że można i jak można. Śmialiśmy się później obaj z tej sytuacji.
Jest tam też piękna scena, kiedy w małym miasteczku szuka pan choć jednej ładnej dziewczyny. Mówi pan z żalem w głosie: „15 minut i wciąż nie widzieliśmy żadnej ładnej dziewczyny”. Kwadrans bez ładnego widoku to już tragedia.
15 minut jest jeszcze do wytrzymania. Ale dłużej już nie bardzo (śmiech).
Każda dekada czymś się charakteryzuje. Jaki kanon kobiecego piękna najbardziej pana przekonuje? Lub innymi słowy – kiedy kobiety wyglądały najpiękniej?
Sweet sixties. Lata 60. były przełomem w świecie mody i stylu. Po prostu były potęgą. Zresztą tamte stylizacje wciąż inspirują, wciąż wracają. I będą wracać. Swinging London to jest już kanon, a Twiggy jest światową ikoną. Jeśli do tego dodacie wspaniałą muzykę The Beatles, to macie pewność, że takie czasy już się nie powtórzą. Poza tym lata 60. były rewelacją w każdej dziedzinie sztuki. Moje zdjęcie Lucyny tańczącej na torach tramwajowych – „Lucy. Aleje Jerozolimskie” – stało się znakiem firmowym tamtych czasów w Polsce. Lucynka w prostej sukience w kwiaty jest zjawiskowa do dziś.
Mieliśmy się właśnie spytać, co słychać u pani Lucyny…
Rzadko ją widuję. Mieszka na zmianę w Warszawie i w Genui. Miewa się doskonale. Ostatnio chwaliła się, że zmieniła kolejnego mężczyznę. Pozdrawiam cię serdecznie, Lucynko.
Czym się różnią dzisiejsze dziewczyny od tych z lat 60.? Wciąż fotografuje pan młode modelki, więc z pewnością dostrzega różnice.
Dziś jest o wiele więcej ładnych dziewcząt niż wtenczas. Mamy teraz przepiękne pokolenie. Teenagers są dzisiaj po prostu śliczne. I nie jest tak tylko w Polsce, ale w całej Europie. Wszędzie tam, gdzie jest wysoka stopa życia, ludzie pięknieją. Naprawdę. Olbrzymi wpływ na nasz wygląd ma przecież odżywianie i higiena. Teraz o wiele bardziej zwracamy uwagę na to, co jemy. Średnia klasa w Polsce nie żywi się już ziemniakami i ciastem drożdżowym. A dziewczyny nie chcą już jeść małomiasteczkowych pączków. Młodzież jest dzisiaj bardziej świadoma swojego ciała.
To by znaczyło, że młodzi chłopcy też są piękniejsi niż kiedyś.
Zdecydowanie. W przeciwieństwie do swoich koleżanek mają jednak wielki problem z ubieraniem. Dzisiejsza moda męska dla nastolatków jest ohydna. Te spodnie do pół łydki, kretyńskie fryzury i żeńskie koszulki… Nastolatkowie są teraz zniewieściali. Chodzę po ulicach i wciąż widzę okropnie ubranych chłopców ze ślicznymi dziewczynami. Serce się kraje.
O gustach się ponoć nie dyskutuje.
A właśnie, że się dyskutuje. Zawsze i wszędzie. Szczególnie dzisiaj, kiedy gusty są coraz gorsze. Ale jest nadzieja! Najmłodsze pokolenie – dzisiejsi gimnazjaliści – zaczynają się ubierać elegancko. Na przykład mój Michał z filmu jest bardzo eleganckim młodzieńcem.
Pan jako elegancki młodzieniec przez długi czas był „Tadeuszem Rolkiem”. Świadczy o tym pańskie świadectwo urodzenia i chrztu. Skąd to „i”?
Kiedy mój ojciec, który urodził się w Gruzji, przyjechał do Polski, to nasze nazwisko z cyrylicy przetłumaczono z tak zwanym miękkim znakiem – i tak wyszedł Rolkie. Dopiero kiedy z bratem dorośliśmy, wystąpiliśmy do sądu o skorygowanie tego błędu. Pokazaliśmy metrykę ojca i przywrócono nam prawdziwe brzmienie nazwiska.
Rolke herbu Żeliwny Pacek.
Ojciec był herbu Lemiesz (z niemieckiego Larisch – przyp. red.). Lemiesz to, jak panowie wiecie, część pługa. Dla żartu więc nazywam go Żeliwnym Packiem. Nie przywiązuję wagi do takich spraw jak herby i szlachectwa. Rolkowie byli drobną szlachtą z Podola. Z jakichś powodów, których nie znam, przenieśli się do Rosji. Dlatego ojciec urodził się w Tbilisi. Jakimś cudem przeżył rewolucję, chociaż nazywali go „Białoruczek”, co w tamtym czasie było bardzo niebezpieczne. Niespracowane, inteligenckie dłonie często stawały się po prostu wyrokiem śmierci. A mama powtarzała, że ojciec miał zawsze bardzo białe ręce.
Mama z domu była Salinger, a podobno wszyscy Salingerowie wywodzą się z jednego pnia…
Tak jest. Z Hamburga.
Jest pan spokrewniony z autorem Buszującego w zbożu J.D. Salingerem?
Zgadza się. Mój kuzyn ze strony mamy chciał dociec źródła pochodzenia ich nazwiska i napisał list do agencji reprezentującej pisarza Salingera. I właśnie stamtąd dostał odpowiedź, że wszyscy Salingerowie są rodziną i wywodzą się z Hamburga. To była najprawdopodobniej rodzina żydowska. Mnóstwo Żydów niemieckich z inteligenckich domów, którzy przyjeżdżali do Polski, konwertowało się na protestantyzm, a następnie błyskawicznie polonizowało. Kiedy pójdziecie na cmentarz przy Młynarskiej, gdzie będę sobie leżał obok mamy, to zobaczycie, że trzy czwarte nazwisk brzmi niemiecko. W znakomitej większości są to potomkowie niemieckich Żydów.
Nie trafił pan jednak wraz z rodziną do getta.
Myślę, że nawet dla Niemców warszawscy Salingerowie od wielu pokoleń byli Polakami, a nie Żydami.
Skąd się wziął pana pseudonim powstańczy – „Wilk”?
To był mój własny wybór. Jak się zapisywałem do Szarych Szeregów, sam nazwałem siebie w taki sposób. Piękny pseudonim, choć niestety banalny. Ale czego oczekiwać od 13-letniego chłopaka na co dzień grającego w „kima”.
Może pan objaśnić zasady tej gry? Może jeszcze pogramy…
Nie wiem, czy nie jesteście panowie już za poważni na tę grę (śmiech). W skrócie wygląda to tak: wpuszczają cię do pokoju, w którym stoi stół. Na stole leżą różne przedmioty. Po 60 sekundach trzeba wyjść i wymienić rzeczy, które się zapamiętało. Typowa gra skautingowa praktykowana szczególnie w szkołach szpiegowskich. Zresztą po wojnie komuniści aresztujący byłych członków harcerstwa, byli święcie przekonani, że wszyscy podejrzani byli szkoleni na agentów, bo wcześniej grali w „kima”.
Jako powstaniec nie miał pan zbyt wiele szczęścia.
A może właśnie miałem? Szybko nas złapali. Po wielu perturbacjach wylądowałem w niemieckiej wsi Dobbrikow. Zostałem zesłany na roboty przymusowe u niemieckiego bauera. Dzisiaj stoją tam pensjonaty dla Berlińczyków, otoczone pięknymi jeziorami. Byłem tam w zeszłym roku na wiosnę. To była moja druga wizyta od czasów wojny.
I jakie tam pana chwytają wspomnienia?
Bardzo pozytywne. Niemieccy gospodarze traktowali nas dobrze. W tej wsi we wrześniu 1944 roku zobaczyłem ciężko pracujących ludzi, którzy już wtedy wiedzieli, że wojna jest przegrana. Nie rozmawiało się o tym, ale czuło się takie coś w powietrzu. Pamiętam, że któregoś razu Hermann Gensch – mój bauer – podszedł do mnie po kolacji z gazetą i pokazał pierwszą stronę z wiadomością o upadku Powstania Warszawskiego. Pierwszego dnia, kiedy do nich trafiłem, pani Gensch wypytała mnie, skąd jestem. Powiedziałem, że z Warszawy, że trafiłem tu z Powstania. Spytała czy wiem, gdzie są mój brat i matka. Odpowiedziałem, że nie wiem. Dla niej było to wstrząsające. Musiała wtedy myśleć, co się stanie za jakiś czas z jej rodziną i z jej małym dzieckiem. Kiedy po raz pierwszy po wojnie trafiłem do Dobbrikowa pani Gensch jeszcze żyła, ale nie udało się nam spotkać. W zeszłym roku odwiedziłem ją już na cmentarzu. Ukląkłem i się za nią pomodliłem. Była pierwszą osobą, której powiedziałem, że będę fotografem.
W książce Moja namiętność (wywiad – rzeka, który przeprowadziła Małgorzata Purzyńska – przyp. red.) wspomina pan, że na pierwszy swój aparat – słynnego Kodaka Baby Boxa – zarobił, sklejając modele samolotów z balsy.
To takie bardzo lekkie drewno, dające się łatwo ciąć i formować.
Zgadza się, tylko że to drewno z Karaibów. Skąd pan je miał w Warszawie w czasie okupacji?
Normalnie – ze sklepu. Pamiętajcie o tym, że w Generalnej Guberni istniał olbrzymi handel. Ludzie robili szalone pieniądze na wojnie. Nie było powodu, żeby od razu zamykać wszystkie interesy. Przecież Warszawa była ostatnim na wschód wielkim miastem. Dalej już tylko Moskwa. Handlowano więc, czym się tylko dało. My mieszkaliśmy na Nowym Świecie przy Ordynackiej, a niedaleko – przy Świętokrzyskiej – był bardzo dobrze zaopatrzony sklep z zabawkami i artykułami dla majsterkowiczów. Wiele z tych zabawek było niemieckich. Całe tory kolejowe z przejazdami i tunelami, do tego cudowne precyzyjne lokomotywy. Oglądaliśmy z bratem te potwornie drogie rewelacje z nosami przyklejonymi do szyby. O wiele tańsze były modele okrętów wojennych. Skąd znałem trzy niemieckie miasta: Königsberg, Köln i Karlsruhe? Były to nazwy krążowników do sklejania (śmiech). W tym samym sklepie można było także kupić balsę w kawałkach. To wspaniały materiał, jak piana, można było z niego wycinać dowolne kształty. Ja robiłem samoloty.
I komu pan je sprzedawał?
Kolegom w szkole. Było spore zainteresowanie. Dzięki temu kupiłem aparat. Kodak Baby Box był strasznie prymitywny, to właściwie camera obscura. Miała jedynie wyciągany drucik do celowania i śrubkę do przekręcania filmu.
Jakie są konsekwencje tego, że dziś każdy ma w kieszeni aparat fotograficzny? I to zdecydowanie lepszy niż pana Kodak z dzieciństwa.
Takie, że najbliższa wojna światowa będzie niesłychanie dobrze udokumentowana. To będzie wojna genialnie sfotografowana, tylko nie wiadomo, czy fotografujący ją przeżyją. Wszyscy mogą się znaleźć pod ziemią. Wraz ze swoimi aparatami.
Czy to, że dzisiaj każdy uważa się za fotografa, wpływa pozytywnie na ogólny poziom zdjęć, czy wręcz odwrotnie?
Statystycznie mamy większą szansę na obejrzenie wartościowego zdjęcia, bo więcej jest tych niewartościowych. Niestety coraz trudniej w tej masie dostrzec zdjęcia wartościowe. Najdziwniejsze jest to, że dziś każdy chce być artystą i jeszcze z tego żyć! Osobiście nie dzielę fotografii na artystyczną i nieartystyczną, ale na potrzebną i niepotrzebną. Te podziały oczywiście traktujmy umownie. Większość moich zdjęć, szczególnie z ostatnich lat, jest nikomu niepotrzebna. Czasami jednak okazuje się, że fotografia niepotrzebna staje się potrzebna – chcą ją wystawiać, wydawać w formie książkowej, pokazywać ludziom. I to jest piękne w tym zawodzie.
W swoim zawodowym życiu miał pan przymusową przerwę, kiedy w 1952 roku został pan aresztowany jako członek spiskowego „Ruchu Uniwersalistów”. Brzmi poważnie.
Poważne były tylko konsekwencje, czyli odsiadka. Cała reszta – śmiechu warta. A wszystko zaczęło się od Władysława Jaworskiego, który napisał niebezpieczną dla reżimu pracę naukową, w której podpierał się ekonomicznymi rozwiązaniami rodem z Jugosławii. W ten sposób stał się wrogiem ludu. Władek organizował nudne spotkania, na których opowiadał o swoich pomysłach. Byłem na kilku. Traf chciał, że w jego kalendarzu ubecja znalazła około pięćdziesięciu nazwisk kolegów, przyjaciół i znajomych. Wszyscy zostaliśmy natychmiast aresztowani jako członkowie nielegalnej organizacji nazwanej przez władzę „Ruchem Uniwersalistów”. Cała sprawa była oczywiście sfingowana przez UB. Żadnego spisku nie było. Zostałem skazany na siedem lat więzienia. Zwolniono mnie warunkowo na mocy amnestii we wrześniu 1954 roku.
Więzienie pana złamało?
Nie, ale na pewno zaważyło na moich dalszych losach. Myślę, że gdyby nie ta odsiadka, to mocniej walczyłbym w życiu o pewne rzeczy, byłbym bardziej wytrwały. Ciężko grzebać w swoich psychologicznych głębiach i gdybać, ale tak mi się wydaje.
Siedział pan w ciekawym towarzystwie?
Za towarzysza miałem tylko jednego intelektualistę – Janka Kossakowskiego. Cała reszta była idealnym przekrojem społecznym. Najciekawszy z nich był Stasio Komorowski – były AK-owiec – prosty facet ze wsi, który non-stop opowiadał nam historie z frontu. Bystrzak był z niego. Ktoś taki – opowiadający dobrze i ciekawie – jest w celi niezmiernie cenny.
A pan był cenny?
Chyba tak, bo opowiadałem moim towarzyszom niedoli filmy, których nie widzieli i pewnie nigdy nie zobaczyli. Dzięki mnie czuli się, jakby byli w kinie.
Co się stało z Jaworskim?
Spotkałem go potem tylko raz w życiu. Wpadliśmy na siebie na ulicy. Siedział najdłużej z nas wszystkich, bo był przywódcą „Ruchu Uniwersalistów”. Po wyjściu przygarnął go Bolesław Piasecki – twórca stowarzyszenia „PAX”. Jaworski został u niego kimś na kształt głównego ekonomisty, a dokładnie pracował w centrali przemysłowo-handlowej „Inco”, produkującej m.in. środki czyszczące i spinacze. Dobrze zarabiał, należał do „paksowskiej” spółdzielni mieszkaniowej – życie jakoś mu się ułożyło.
W 1970 roku wyemigrował pan do Niemiec…
Bo Polska stała się krajem nie do życia. Nie byłem w stanie wytrzymać tego, co mnie otaczało. Kampania antyżydowska w roku 1968, a potem zbrojna interwencja w Czechosłowacji – to było dla mnie za dużo.
W Hamburgu przez krótką chwilę pracował pan dla magazynu erotycznego „Sexy”.
Zrobiłem dla nich dwie sesje z dziewczynami na nagusa. W tym jedną na delegacji w Szwecji. Jak zastępca naczelnego zobaczył slajdy pięknych Szwedek na stole świetlnym, to uklęknął, pocałował mnie w rękę i zapytał: „Co pan tu robi?”. Było mu łatwo odstawić taki numer, bo w tej redakcji po lanczu właściwie codziennie wszyscy byli pijani (śmiech).
Czy pijany był także urzędnik, który wydawał panu niemiecki paszport dla cudzoziemców?
To jest historia, której nie wymyśliłby żaden scenarzysta. Kiedy skończył mi się polski paszport, władze PRL nie chciały go oczywiście przedłużyć. Jako mąż Niemki wystąpiłem więc o paszport dla cudzoziemców. W urzędzie ds. imigrantów stał fotomaton, który za markę robił cztery zdjęcia. Skorzystałem z kabiny i oddałem cały pasek z fotografiami urzędnikowi. A ten wybrał jedyne zdjęcie, na którym miałem całkowicie zamknięte oczy. Powtarzam – urzędnik z Niemiec! To niebywałe. Zaraz potem poleciałem z tym paszportem do Rzymu. Włoski celnik obejrzał dokładnie mój dokument, na którym dodatkowo było napisane, że jestem fotografem, spojrzał mi prosto w twarz i spytał: „Co z ciebie za fotograf, jak na własnym zdjęciu masz zamknięte oczy?!” (śmiech).
Do Polski wrócił pan, kiedy wszyscy chcieli z niej uciekać – na początku stanu wojennego. Tym razem dla kobiety.
Dla dwóch: matki i narzeczonej. Nie mogę dziś opowiadać wszem i wobec, że była to decyzja bohaterska, bo chciałem ratować kraj przed okupacją. Była to decyzja uczuciowa. Ale nie rozmawiajmy o stanie wojennym. Za mało mówimy o fotografii.
Właśnie mieliśmy zapytać, co się zmieniło w pana pracy poza oczywistymi względami technicznymi?
Na przykład to, że dzisiaj fotografuje się znacznie trudniej zwykłych ludzi. Powodem jest wszechobecna ochrona wizerunku, twarzy, adresu, działania. Ludzie nie są ufni, tak jak kiedyś. Boją się konkurencji, naśladowania, kradzieży ich pomysłów, podpatrzeń. Narasta lęk przed jakąkolwiek publikacją. Wszyscy podejrzewają dziś fotografów o rzeczy, o których nie mamy nawet pojęcia. Myślę, że powodem tego dziwnego strachu jest groza terroryzmu. Mamy zdecydowanie trudniejsze warunki pracy niż kiedyś.
Kiedy zrobił pan swoje ostatnie zdjęcie?
Wczoraj wieczorem. Fotografowałem talerz z jedzeniem, obok którego leżało coś, co nie powinno leżeć.
Zawsze ma pan ze sobą aparat?
Oczywiście. I teraz zamiast talerza chcę sfotografować was.
Zdjęcie niepotrzebne.
Czyli moje ulubione. Proszę się na mnie spojrzeć… Dobrze. I jeszcze raz… Uwaga! Dobrze. Bardzo wam dziękuję.
To dla nas zaszczyt być uwiecznionymi przez Mistrza.
Trochę uwierają mnie takie określenia. Przecież nie byłem jedyny. Problem w tym, że wszyscy inni koledzy już nie żyją. Zostałem tylko ja.
I wygląda pan jak „stary fotograf”.
Wymyśliłem takie określenie, bo miałem się spotkać z kimś na dworcu. Dostałem pytanie: „A jak ty wyglądasz?”. Co miałem powiedzieć? „Jak stary fotograf” – wypaliłem. A to było 20 lat temu.
Chcieliśmy zadać panu jeszcze jedno pytanie. Z gatunku rozrywkowych. Czy pracował pan kiedyś w stanie wskazującym?
Oczywiście. Na przykład przedwczoraj w Lipsku. Na imprezie zamkniętej, w trakcie spotkania literackiego. Zawodowcom lekki alkohol nigdy nie przeszkadza (śmiech). Miałem tam też swoją małą wystawę. I jestem zachwycony. Nie wystawą, a Lipskiem, rzecz jasna. Fenomenalne miasto. Szczęśliwie przetrwało naloty aliantów, ale przetrwało też NRD. Jak wiadomo, komunizm ma do siebie to, że niszczy nie tylko ludzi, ale i krajobraz. Lipskowi udało się wyjść z tych podłych czasów obronną ręką. To miasto uchodzi za najbardziej otwarte w Europie. Ponoć w Lipsku najszybciej nawiązuje się bliskie relacje z nieznajomymi. I powiem wam, że to się czuje. Ten brak barier w nawiązywaniu pierwszego kontaktu. Sami uśmiechnięci ludzie.
A dziewczyny?
Fenomenalne! Tylko tam dziewczyny farbują włosy w tak niesłychany sposób. Same śliczne tonacje. Niestety cały czas widać ogromne różnice między nami a Zachodem. W Lipsku w sklepach pracują pewne siebie, zielonowłose, zgrabne i pięknie umalowane 20-letnie kasjerki. Albo 50-letni faceci z takimi kolczykami w nosie, że nawet byk by się nie powstydził. Inny świat. Nie tak jak u nas w Biedronce. Do tego ta różnorodność w kolorze skóry. Nawet nie wiecie, jak bardzo brakuje mi w Polsce cudzoziemców… Kiedyś nawet publicznie w Niemieckim Instytucie Historycznym w Warszawie powiedziałem, że Polska jest w fatalnej sytuacji, bo żyje w niej za dużo Polaków. Ale może dzisiaj lepiej takich poglądów nie publikować?
No właśnie. Jak często ulegał pan autocenzurze?
W czasach PRL-u trzeba było uważać, żeby w nią nie wpaść. Znałem jednak kryteria i wiedziałem, co jest do publikacji, a co nie. Dzięki temu nie bywałem rozczarowany. Pewnie ocierałem się czasem o autocenzurę, ale nie było to dla mnie dotkliwe i jaskrawe.
A przy fotografowaniu aktów?
Tu było zdecydowanie gorzej. Cenzurowałem się, czego przejawem było to, że nie prosiłem niektórych dziewcząt, żeby się rozebrały. A trzeba było. Żałuję, bo znałem niesamowite dziewczyny, które wypadałoby o to poprosić, a ja tego nie zrobiłem. Z różnych względów. Obiecuję jednak, że w przypadku sesji dla PLAYBOYA nie będę miał już żadnych obaw.
Piękny tytuł sesji – „Bez obaw”.
Jest w nim wszystko. Chyba nawet nie muszę już robić zdjęć (śmiech).