Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Sławomir Mrożek

PLAYBOY nr 9, 2011 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Jacek Poremba

Przed żadną rozmową nie mieliśmy takiej tremy.

Bardzo mi miło.

I znając pana niechęć do rozmów z dziennikarzami, zastanawiamy się, czy to my pana, czy to pan nas bardziej się obawia…

Mniemam, że jesteśmy na równi. Proszę pytać.

„Moją sytuacją idealną jest jak siedzę i piszę, reszta to uciążliwość”. Skoro pan już nie pisze, co dzisiaj jest dla pana sytuacją idealną?

Nie wiedzą panowie tego, co ja. Parę dni temu skończyłem pisać sztukę…

(I tu następuje chwila milczenia. Autorzy próbują ochłonąć i pozbierać myśli. Cały ich misternie ułożony plan rozmowy właśnie runął. Tymczasem bohater wywiadu z wyraźną przyjemnością obserwuje ich zaskoczone twarze)

Rozłożył nas pan na łopatki. To dopiero niespodzianka!

Dla mnie także. Ostatnią sztukę napisałem wiele lat temu (Wielebni i Piękny widok w roku 2000 – przyp. red.).

Wielokrotnie powtarzał pan, że pisać już nie będzie.

Ale w zeszłym roku przeszedłem poważną operację serca. Szpital przetoczył się po mnie bardzo pomyślnie i poczułem przypływ sił, także twórczych. To dla mnie wielkie wydarzenie.

Zapewniamy, że nie tylko dla pana.

Jesteście pierwszymi dziennikarzami, którym mówię o tej sztuce. PLAYBOY zobowiązuje, a to jest utwór o seksie (uśmiech).

Znowu nas pan znokautował. Wspaniale. Jaki tytuł?

Karnawał i pierwsza żona Adama. O tym temacie zacząłem myśleć jeszcze w Meksyku. Pewnego razu pojechaliśmy ze znajomymi do nocnego lokalu na Jukatanie. Pośród pięknych pieśni, które wtedy usłyszałem, szczególnie jedna zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Była to pieśń Lilith – pierwszej żony Adama. Jest taki mit, który zapewne znacie, że Ewa nie była jego pierwszą kobietą.

Ponad dwadzieścia lat zbierał się pan do napisania sztuki o seksie?

W Meksyku widocznie byłem jeszcze za młody. Teraz mam 81 lat i sprawy seksu wreszcie zaczęły mnie interesować. W pierwszej scenie zobaczycie panowie nagą kobietę, która nic nie mówi. Przyznacie, że musi coś w tym być.

Wszystkie nasze okładki są tego żywym świadectwem. Milcząca naga kobieta to największa zagadka wszechświata. Proszę nam tylko powiedzieć, czy bez okrycia wystąpią zarówno pierwsza, jak i druga żona Adama?

Niestety, dla strażników moralności, obie są nagie. Dopiero potem ubierają się w suknie wieczorowe. Stąd „karnawał”. W sztuce większość postaci to mężczyźni, którym na drodze stają trzy kobiety. Oczywiście wszystkie powikłania wynikają z tego, że każdy chce od każdej wiadomo czego.

Kim jest ta trzecia?

To młodziutka Bawarka, którą upatrzył sobie Goethe, również bohater tego dramatu. Towarzystwo jest zresztą bardzo urozmaicone. Mamy na przykład Szatana, który rzecz jasna nie może istnieć bez Biskupa –  kolejnego bohatera. Pojawia się jeszcze Asystent Goethego i ktoś, kto określa siebie jako Człowieka.

Rozumiemy, że kwestia czasu historycznego jest dla pana mało istotna?

Za wzór brałem operetki Offenbacha, który takimi detalami się nie przejmował. Wszyscy moi bohaterowie są ze sobą powiązani erotycznie i to jest najważniejsze.

Czy dzięki tej sztuce będzie można wysnuć wniosek, że mężczyźni wolą blondynki?

Nie. Rzecz toczy się na innym poziomie.

Przepraszamy za spłycanie tematu. Niemniej jednak wydaje nam się, że skoro Lilith powszechnie jest przedstawiana jako blondynka…

A z jakich materiałów panowie korzystaliście? Czy istnieją może jakieś fotografie? (Uśmiech).

Niestety PLAYBOY nie miał okazji zaproponować sesji pierwszej żonie Adama. Obiecujemy, że gdy tylko pojawi się sposobność, natychmiast skorzystamy. Chodziło nam o to, że o ile się nie mylimy, malarze zwykle przedstawiali Lilith jako blondynkę.

I ja również na użytek sztuki skierowałem tę postać do działu mężczyzn, którzy wolą blondynki. Sprawa jest jednak dyskusyjna. Moja pierwsza żona była brunetką. Moja obecna żona także jest brunetką…

Jasnowłosa Lilith była buntownicza, a ciemnowłosa Ewa spokojna i raczej uległa.

To by się zgadzało.

Czy w sztuce Lilith zostaje kochanką Szatana?

To rzecz powszechnie potwierdzona. O ile cokolwiek w tej sprawie można uznać za udokumentowane. W sztuce nie jest więc inaczej.

Większym playboyem będzie Szatan czy Biskup?

Gdzież Biskupowi do Szatana. Ten jest playboyem z natury. Biskup w moim odczuciu jest dość poczciwy. Dochrapał się tej funkcji i jest z niej zadowolony. Natomiast z prośbą o radę w sprawach damsko-męskich do Szatana zwraca się Goethe. Ma problemy z męskością, a – jak wiemy – umyślił sobie poślubić Bawarkę. Ta z kolei, mimo że poważnie zainteresowana Goethem, w jednej z pierwszych scen idzie do lasu z młodym Asystentem. Proszę mnie jednak nie pytać, jakiego koloru włosy ma Bawarka, bo tego nie dopatrzyłem.

A czy aby nie zachodzi ona w ciążę z Asystentem?

Nie. W ciążę zachodzi Ewa. Jako matka ludzkości nie ma przecież wyboru – musi być brzemienna.

Z Adamem?

Tego już panom nie zdradzę. Finał to finał.

Poczekamy do premiery. Tymczasem proszę nam powiedzieć, która z trzech bohaterek sztuki mogłaby się znaleźć na okładce Playboya.

Dla propagandy – obojętnie która. Każda byłaby sensacją. Ale najbardziej wyzwolona jest oczywiście Lilith. To najlogiczniejszy wybór.

Będą tacy, którzy się na pana za tę sztukę obrażą?

Zobaczymy, czy ona w ogóle będzie grana w Polsce. To zależy od sytuacji, między innymi od tego, jak bardzo zacięty będzie PiS. Pamiętajcie panowie, że mit o Lilith podlegał inkwizycji i do dziś jest tępiony przez kościół. Przekonamy się, czy coś w tym temacie się zmieniło.

Innymi słowy, grzeszy pan śmiertelnie.

Jak zawsze. To tylko kwestia przyzwyczajenia. Ale tak naprawdę to nie interesuje mnie, czy się ktoś obrazi, czy nie. Jest to sztuka łagodna. Jak baranek. Ani „przeciwko”, ani „za”. Oczywiście kościół upomni się o swoje, bo nie byłby kościołem, zwłaszcza katolickim. Ale jest mi to obojętne. Tak jak reakcje krytyki albo wynik naszej rozmowy. Teraz siedzę przed panami i odpowiadam na pytania. Jest mi jednak obojętne, co panowie z tym zrobią. A ponieważ wierzę, że dobrze wykonacie swoją pracę, tym bardziej jest mi to obojętne.

Ale sztuka…

Nie wierzę w ideę sztuki. Każdy ma ją w sobie. Lub jej nie ma. W tym momencie przypomina mi się, jak Szatan rozmawia z Lilith i mówi do niej: „Zostaw filozofię, bądź tylko życiem!”. Szczególnie niemieccy filozofowie celowali w tak zwanych ideach wiecznych. Ale co to znaczy – wieczne? Człowiek w tej sprawie nie może dać żadnej odpowiedzi. Jedno jest pewne: w mojej sztuce bardzo dużo się dzieje i to ją różni od wielu polskich, współczesnych sztuk, szczególnie tych napisanych przez reżyserów, w których nie dzieje się nic.

Kiedy będzie można ją przeczytać lub obejrzeć?

Najwcześniej na wiosnę przyszłego roku.

Czekamy z niecierpliwością. Tymczasem ukazuje się właśnie pańska korespondencja ze Stanisławem Lemem. Ta książka to kopalnia anegdot. Chcielibyśmy podpytać pana o wyprawę do Jugosławii i „szpiegowskie historie” z Dubrownika. Wraz z żoną minęliście się tam państwo z panem Stanisławem i jego małżonką o włos, co dla pana było niemal tragedią…

Zabawne. Mówicie panowie o czymś, co nie istnieje w mojej świadomości. Z chęcią poczytam. Sam nie wiem, czego się spodziewać. O większości historii z tych listów dawno już zapomniałem, a o części z nich nigdy zapewne nie pamiętałem.

Nie wierzymy, że zapomniał pan o swojej Złotej Strzale – P 70. I o tym jak Stanisław Lem, także dumny posiadacz tego pra-Trabanta, instruował pana jak wymienić koło…

Chodzi panom o to, że Lem przebił lewarkiem podwozie? Tak, to było bardzo śmieszne.

Tak samo jak opis pana wypadku w tym wynalazku.

Wyleciałem z drogi, przekoziołkowałem i wylądowałem na dachu. Udało mi się wyjść przez przednią szybę. O dziwo, byłem cały i zdrowy. Okoliczni chłopi pomogli mi ustawić samochód na kołach. Odpalił, więc pojechałem dalej. Na pierwszej stacji benzynowej pod Warszawą sprzedałem wrak. Na pniu.

Przed lekturą nie spodziewaliśmy się, że byliście panowie fanami motoryzacji.

W Polsce Ludowej nie można było nie być fanem motoryzacji, bo ciągle coś się psuło. Moim następnym samochodem był czarny nowiutki Garbus, którym praktycznie bez awarii przejechałem ponad dwieście tysięcy kilometrów. Samochód nie do zdarcia, który był mi wierny aż do Paryża. Był po prostu za dobry, żeby o nim pisać. Potem jeździłem zielonym Fiatem, by skończyć, już w Meksyku, w Peugeocie. Zresztą w Meksyku zaniechałem także pisania jakichkolwiek listów.

W kolejce czekają pana listy do szwedzkiego dziennikarza Gunnara Brandella, którego poznał pan w Stanach.

On już niestety nie żyje. Zresztą jak wszyscy, z którymi utrzymywałem tego typu korespondencję.

Coś jeszcze z pana listów ujrzy światło dzienne?

Nie mam zielonego pojęcia. Za dużo tego pisałem, ciężko sobie teraz o wszystkim przypomnieć.

Myśli pan, że kiedyś korespondencje mailowe będą wydawane w formie drukowanej?

Na szczęście nie muszę się nad tym zastanawiać.

W latach pańskiej młodości chłopcy chcieli być sportowcami albo jazzmanami. A pan?

Na nartach zacząłem jeździć po wyjeździe z Polski. Podobnie było z tenisem. Miałem wtedy trzydzieści parę lat. Było za późno, żeby osiągnąć wysoki poziom. Po wyprowadzce do Meksyku zarzuciłem jedno i drugie.

A co z jazzem?

Mieszkając w Krakowie trzeba było interesować się jazzem, bo tak wypadało. Ale ja miałem wtedy inną manię – chciałem być fotografem. Po pewnym czasie oczywiście mi przeszło.

Co pana wtedy interesowało jako fotografa?

Wyjść z domu. Przechadzać się po ulicach. Pstryk, pstryk. Potem do domu i całe godziny wywoływania.

Niektórzy od razu chcą być fotografami aktów.

Ta ścieżka kariery była u mnie bardzo zaniedbana.

Bywał pan wtedy playboyem?

Nigdy nie przyszło mi to do głowy.

A potem?

Po śmierci pierwszej żony przez osiemnaście lat byłem sam. Wydaje mi się, że takie zachowanie pozycjonuje mnie daleko od playboya (uśmiech).

Czy kiedyś chociaż przez sekundę żałował pan niedokończonych studiów na dwóch uczelniach?

Nigdy taka myśl nie przyszła mi do głowy. Trafiłem przypadkowo na zawód, który mi odpowiada. Jako pracownik do wszystkiego w „Dzienniku Polskim” szybko awansowałem. Uważam, że nie tylko dlatego, że w tamtym czasie bardzo podobał mi się Stalin. Nie jestem z tego dumny. Ale na szczęście ja jestem szybki chłopak i w 1963 roku znalazłem się we Włoszech po to, żeby do komunistycznej Polski nigdy nie wrócić.

Odpowiadając na pytanie na czacie internetowym a propos swoich wad, powiedział pan: „Lenistwo, niecierpliwość, skłonność do irytacji, niepobłażliwość i… chwilowe głupoty”. Czy te głupoty to na przykład zauroczenie Związkiem Radzieckim?

Tak. Do tej pory tego żałuję. Ta sprawa mogła się przecież skończyć tragicznie. Na szczęście w porę się z tego wyplątałem. Dlatego wspomniałem o „chwilowych głupotach”. Zresztą „chwilowość” to moja stała cecha. Odziedziczyłem ją po ojcu. Szybko zapominam co było, co zresztą powodowało w moim życiu bardzo wiele towarzyskich komplikacji.

Znajomi obrażali się na pana, a pan nie miał pojęcia, o co?

Zgadliście panowie. Tak działo się bardzo często.

„Chwilowość” to bardzo chłopięca cecha.

I dobrze. Długo zachowywała mnie od starczości.

A nuda? Nudzi się pan czasem?

Przeważnie nie. A jeśli się nudzę, to cierpię do tego stopnia, że od razu muszę się czymś zająć.

Bywa pan jeszcze sfrustrowany, czy to już poza panem?

Człowiek jest sfrustrowany całe życie. Zmieniają się tylko powody. Definitywnie się starzeję. Dodatkowo starzeję się coraz szybciej. Przyszedł więc czas, że to mnie właśnie frustruje. Ale moje życie było do tego stopnia ciekawe, że nie narzekam. Kontroluję swoją frustrację.

A jak pan ocenia ogólny światowy poziom frustracji?

Nie oceniam, bo niedługo wysiadam.

Wolelibyśmy, żeby pan zrezygnował z tego „niedługo”. Życzymy stu lat w zdrowiu.

Proszę mi tak nie życzyć. Wiem, jak wyglądają trzęsący się stulatkowie… Wolałbym, żeby mnie powolutku ubywało.

Proszę się postawić w naszej sytuacji.

W waszej?! Widziałem, jak tu wbiegaliście po schodach.

Nie wypada nam nie życzyć panu stu lat.

Jak nie wypada, to ustalmy, że życzenia przyjmuję. I nie mówmy o tym więcej.

Czytając pańskie dzienniki, można odnieść wrażenie, że czuł się pan staro już jako trzydziestolatek.

Tak i uważam, że to duża zaleta.

Pańska starość trwa w takim razie już ponad pół wieku. Wszystkim młodym radziłby pan jak najszybciej się zestarzeć?

Dlaczego? Każdy ma swoją własną historię. Każdy jest inny. Każdego zostawiam w spokoju. Ja mówię tylko o sobie.

Nie namówimy pana na żadną ogólną uwagę o świecie?

Na ziemi jest za dużo ludzi. I będzie coraz więcej. Jeśli uświadomimy sobie, jakie to niesie konsekwencje, to aż ciarki przechodzą. Zmieńmy temat.

Ponad 50 lat temu napisał pan dialogi do filmu Kalosze szczęścia Bohdziewicza…

Było to bardzo cyniczne z mojej strony. Powiedziałbym – czysto merkantylne. Zainkasowałem wypłatę i byłem zadowolony.

Ale my chcieliśmy zapytać, co by pan dziś z takimi kaloszami zrobił? (w filmie dzięki kaloszom można było przenosić się w czasie i przestrzeni – przyp. aut.)

Wyrzuciłbym je do kosza.

To kolejny dowód na to, że pan jest wiecznie „poza sytuacją”. Tak jak twierdził Gombrowicz.

Słyszałem to na własne uszy. On był zaczepny i ciągle tworzył dziwne sytuacje, co pracowało na jego korzyść. Czerpał z nich. A ja nie dawałem się w to wciągać, bo taką mam naturę. Wreszcie powiedział na głos, że Mrożek jest „poza sytuacją” i dał mi spokój.

Czy takiego stanu można się nauczyć?

To jest przyrodzone. Cecha osobnicza. Zresztą prawdopodobnie z tej przyczyny powitałem z wielką ulgą moje pisanie. Każdego dnia osiem godzin sam na sam ze sobą, całkowicie poza sytuacją. To było jak wybawienie.

Terapia zajęciowa?

Można tak powiedzieć.

Cieszymy się, że znowu pan pisze. To znaczy, że znowu żyje pan głównie poza sytuacją, czyli w swoim optimum.

Ja również się cieszę.

A na ile sytuacja, w której się znajdujemy, jest dla pana kłopotliwa?

W ogóle nie jest kłopotliwa. Cieszę się, bo interesuje mnie wymiana zdań z wami. Poza tym ta sytuacja się skończy. Panowie wyjadą do Polski. Ja będę musiał główkować co dalej. A póki co… bądźmy, tak jak możemy.

Im prościej pan mówi, tym bardziej daje do myślenia.

Taki mam charakter.

W internecie można zobaczyć krótki film z pańskiej konferencji prasowej. W pewnym momencie z sali pada pytanie „Jak żyć?”. A pan odpowiada jednym słowem – „Swobodnie”. To jest właśnie najtrudniejsze.

Oczywiście (uśmiech).

Będziemy wdzięczni za choć jedną uwagę, która przybliży nas w kierunku „swobodnie”.

Panowie pytacie o siebie? Nie wiem, jak w Polsce żyć swobodnie. Dlatego nie mieszkam w Polsce. Nasza sytuacja jest inna. Ja chcę dożyć swobodnie do śmierci. I czekam na nią z niepokojem. Wy jesteście młodymi Polakami w Polsce. Ja jestem Polakiem na emeryturze w Nicei. Od niedawna także dramaturgiem.

Rozpoznaje tu pana ktokolwiek?

Szczęśliwie udaje mi się być całkowicie anonimowym.

Czy jest jakieś pytanie, które dziennikarze wciąż panu zadają i nie dość, że pana śmiertelnie nudzi, to jeszcze irytuje?

Jest. Ale go nie pamiętam, bo nie jestem pamiętliwy. Kiedy spotyka mnie coś bardzo przykrego, natychmiast zapominam. To główna różnica między mną, a moją nieżyjącą już siostrą. Ona była szalenie pamiętliwa.

A może pamiętliwość to po prostu typowo kobieca cecha?

Być może.

I mimo to czuje się pan czasem zniewieściały?

Bardzo często. To moje wielkie szczęście.

Kobiety to lepszy rodzaj ludzi?

Moim zdaniem tak. Kobiety rodzą dzieci, a to determinuje wszystko. Dlatego są od nas lepsze.

Można pana nazwać feministą?

Można. Moja matka była dla mnie bardzo dobra. Była piękną kobietą. Jedyną osobą, która w dzieciństwie zwracała się do mnie życzliwie. To mnie uratowało i prawdopodobnie ukształtowało.

Kilka długich lat wychowywał się pan jednak bez matki. Jako dziecko w czasie okupacji i potem już jako nastolatek…

Na szczęście! Swoboda w życiu młodego człowieka jest bardzo ważna. Matka umarła na gruźlicę w wieku 44 lat. Ja miałem wtedy 19. Owszem, bardzo to przeżyłem, ale po latach obserwacji życia, wiem, że miałem w nim szczęście.

Wyjechałby pan z Polski, gdyby mama żyła?

Prawdopodobnie nie.

W latach 50. „demaskował” pan w „Dzienniku Polskim” kwiatowe corso w Nicei, krytykując w ten sposób zachodni kapitalizm. Dziś mieszka pan w tym mieście. Czy tym razem corso „zdemaskowało” pana?

Wtedy wykonywałem polecenia mojego socjalistycznego szefa. Poza tym nie podróżując, leczyłem w ten sposób polskie kompleksy. Dziś, gdy tu jestem, nie mam czasu na zajmowanie się głupimi kwiatami. Ale historia zatoczyła niesamowite koło. Nigdy bym wówczas nie przypuszczał, że będę tu mieszkał.

Człowiek nigdy nie może być pewien…

W moim przypadku jest inaczej. Wiem, że z Nicei nie ruszę się aż do śmierci. Już panom mówiłem – niedługo wysiadam.