Rosław Szaybo
PLAYBOY nr 08, 2014 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
fot. Tomasz Bergmann
—
Jak się uczy języków obcych w łóżku?
Najlepiej. Oczywiście tylko w sytuacji „przedtem” i „potem”. Problem jednak polega na tym, że jak już człowiek nauczy się języka, to może się okazać, że z niektórymi paniami nie ma po co chodzić do łóżka. Zalecam więc ostrożność.
Pytamy, bo wyjeżdżając w 1966 r. do Londynu, nie znał pan języka, a mimo to dość szybko zrobił karierę.
Powiedziałem kiedyś, że angielskiego uczyłem się w łóżku i to prawda. Bo nie ma jak nabywanie nowych umiejętności w praktyce. Jedną z moich pierwszych prac w Londynie było malowanie ścian w Ognisku Polskim przy Exhibition Road. Oczywiście to był tylko krótki epizod. W Polsce byłem wtedy już dość znany. Przyjaciele artyści zarekomendowali mnie gdzie trzeba i pomogli znaleźć pierwsze zlecenia.
I to nie byle jakie. Pańskie pierwsze zamówienie w Londynie to od razu plakat do kolejnego z serii filmów o Bondzie Żyje się tylko dwa razy.
Producenci się zachwycili. Jednak moja praca była za mało komercyjna. Podziękowali, oprawili sobie w ramki i… świetnie zapłacili. Podobnie było w przypadku filmu z Michaelem Cainem – Mózg za milion dolarów. I tym razem mój plakat wylądował, oprawiony w ramy, na ścianie w gabinecie producenta. To były złote czasy. W ramach tzw. reduction fee płacono nawet za projekty, z których nie korzystano. I nie zdarzało się, żeby artysta został bez honorarium. Przyznam się wam, że nigdy nie podpisywałem żadnych umów i nigdy nie zostałem oszukany.
Brzmi jak piękna bajka z zamierzchłych czasów.
Wystrzegam się mówienia „kiedyś to było lepiej, było wspaniale…”, bo to brzmi jak wspomnienia dziadka spod Verdun. Jednak czasem ciężko od takich porównań uciec. Do Londynu pojechałem, kiedy kwitło tam zjawisko określane mianem Swinging London. Dzisiaj młodzieży trudno jest wytłumaczyć, że wtedy idąc ulicą można było spotkać wszystkich artystów i muzyków, z największymi gwiazdami włącznie. I to bez obstawy, bez żadnych fotografów dookoła. Nie istnieli paparazzi. Nie mogło ich być, bo nie istniały jeszcze nośniki dla takiego chłamu. Po prostu było normalnie. Można było podejść do faceta i powiedzieć: „Słuchaj, lubię twoją muzykę”. Na co on odpowiadał: „Dziękuję ci bardzo. A co ty robisz?”. „Projektuję plakaty i okładki płyt”. Pamiętam, że któregoś razu kolega wyciągnął mnie na otwarcie nowego sklepu muzycznego przy Baker Street. W środku grali Beatlesi. W podobnych okolicznościach poznałem też The Who. Chyba na jakiejś prywatce… Takie były czasy, że kiedy idąc ulicą słyszałeś muzykę, kupowałeś butelkę wina za rogiem i zwyczajnie wchodziłeś na imprezę. Londyn był wtedy małym miastem…
W porównaniu z Warszawą musiał jednak wydawać się wielki.
Tego się nie czuło. Wszędzie można było szybko dojechać samochodem, zaparkować na Piccadilly Circus albo przy Leicester Square. Mieszkałem w zachodnim Londynie, w okolicach Notting Hill Gate. Ktoś mówił: „Chodź, jedziemy na kolację do doków”. Wskakiwaliśmy do auta i za chwilę byliśmy na miejscu. Dzisiaj taka podróż zajęłaby 3 godziny. I drugie tyle na zaparkowanie. Dziś w Warszawie jest 200 sushi barów, 50 dyskotek, a nawet jedno go-go na Krakowskim Przedmieściu. Wtedy w całym Londynie były 4 kluby i 5 restauracji, w których bywali wszyscy. Głównie w Chelsea, Soho i Notting Hill.
A bywał pan w Klubie Playboya?
Czy bywałem? Ja znałem właściciela – Victora Lownesa. Świetny facet. Uprzedzając wasze pytanie powiem, że niestety, nie „wyjąłem” nigdy żadnego króliczka. Lubiłem za to na nie patrzeć, bo nie były wyretuszowane i nie miały sztucznych paznokci. Po prostu były very sexy.
Trudno uwierzyć, że nie „wyjmował” pan króliczków. Miał pan wówczas łatkę playboya.
Przylgnęła do mnie etykieta uwodziciela. Była to kompletna bzdura. Ja po prostu lubiłem towarzystwo kobiet. Dobrze się z nimi bawiłem, ale czy to od razu oznacza, że byłem playboyem? Być może. To zależy, jaka jest definicja. Jeśli taka, że playboy musi wszystko co się rusza, to zdecydowanie nie. Myślę, że playboy to człowiek, który używa życia, lubi poznawać nowych ludzi i dobrze się czuje w towarzystwie. Ja poznałem setki ciekawych osób. Weźmy prosty przykład. Miałem zaprojektować okładkę do płyty Judas Priest pod tytułem British Steel (Szaybo jest także autorem logo zespołu – przyp. red.). Od razu skojarzyło mi się to ze sprzedawanymi na Bazarze Różyckiego angielskimi żyletkami. Te polskie były do niczego – już po pierwszym użyciu, a brytyjskimi można się było golić wielokrotnie. Żeby wcielić w życie mój pomysł – dłoń trzymającą wielką żyletkę z napisem British Steel, musiałem zdobyć żyletkę w odpowiednim rozmiarze. Poszedłem więc do najlepszego ślusarza w mieście. Ten okazał się wspaniałym artystą i świetnym kompanem do rozmowy. Potem musiałem znaleźć artystę grawera, a następnie zwrócić się jeszcze o pomoc do fotografa. I tak zdobywało się kolejne przyjaźnie.
Zanim został pan dyrektorem artystycznym w wytwórni płytowej CBS, kilka lat – także jako dyrektor artystyczny – pracował pan w jednej z największych agencji reklamowych na świecie – Young & Rubicam.
Dostałem tę pracę, mimo że wciąż słabo mówiłem po angielsku. Bardzo im się spodobało moje portfolio. Polska szkoła plakatu święciła wówczas triumfy. Pamiętam, że wtedy z trudem wiązałem koniec z końcem i marzyłem o takiej pensji, jaką dostawał mój współlokator, czyli o 15 funtach tygodniowo. Kiedy mnie zapytali ile chcę zarabiać, przez pomyłkę zamiast fifteen (15) powiedziałem fifty (50). Pokręcili głowami i się zgodzili. Nowy Jaguar kosztował wtedy około tysiąca funtów. W jednej chwili skończyły się wszystkie moje problemy finansowe.
Ponoć na początku pomogło panu nazwisko. Wszyscy brali pana za żydowskiego emigranta.
Nie miałem pojęcia, że mogę być tak postrzegany. Ale rzeczywiście Żydzi mi wtedy bardzo pomogli. Byli pewni, że artysta z Polski, z takim nazwiskiem, musi być Żydem. A był to czas przed 1968 r. Poznałem na przykład świetnego gościa – Beno Fisza, który wyprodukował Bitwę o Anglię – jedyny film, który mówi o dzielności polskich lotników w czasie wojny. Zamożnych Żydów, czujących się Polakami, było w Londynie sporo, np. wyjątkowy babiarz Feliks Topolski (korespondent wojenny rysujący doniesienia z frontów, słynny portrecista oraz członek Royal Academy – przyp. red.). Z kolei moim szefem w Young & Rubicam był Phil Tex, którego dziadowie pochodzili z Łodzi. W każdy przed szabasowy czwartek żegnał się słowami: „See you on Monday”. Szybko skojarzyłem w czym rzecz. Przestałem więc przychodzić w żydowskie święta do roboty (śmiech). Robiłem sobie wolne.
Nie tylko pańskie nazwisko, ale i imię jest nietuzinkowe.
Nie spotkałem innego Rosława w całej Polsce. To staroruskie imię, po które rodzice sięgnęli, bo nie chcieli mieć Ziutka ani Mańka. W Londynie wszyscy próbowali zmienić mi imię na Ross. Ale ja zwyczajnie „nie słyszałem”, kiedy się tak do mnie zwracano. Dzięki temu wszyscy w końcu zapamiętali „Roslava”.
Skąd pochodzi pana rodzina?
Niestety nie wiem. Jedyne co udało się ustalić to to, że mój pradziadek Józef Szaybo, uczestnik Powstania Styczniowego, ożenił się z córką Moniuszki – hrabiną De Fleury. Moja prababcia była znana z tego, że – jakby to powiedzieć – nie dotrzymywała wierności. Ponoć zdradzała męża w sposób wyjątkowo zmyślny.
Pana mama była znaną modystką, a tata?
Ojciec był inżynierem budowlanym. Przedstawicielem Portland Cement na całą Polskę. Nieźle nam się powodziło. Tata miał zielonego Packarda, który wyglądał jak amerykańska wersja Rolls Royce’a. Kiedy wybuchła wojna, uciekaliśmy nim na wschód. Był wypakowany po dach. Kufry, paczki, skrzynie, kanarek w klatce, kotek, ciocia, babcia – dosłownie wszystko. Kiedy skończyło się paliwo, ojciec zamienił ten piękny samochód na furę z koniem. Wojna rzucała nas w różne strony. Tata niestety nie przeżył. Został zagazowany w Mauthausen, dwa tygodnie przed wyzwoleniem.
W czasie Powstania był pan w Warszawie.
Na Mokotowie. Miałem 11 lat i niespecjalnie walczyłem. Za to się dużo włóczyłem. Wojna jest bardzo atrakcyjna dla takiego gówniarza – widać walkę samolotów, jeżdżące czołgi. Niestety wiele dzieciaków przypłaciło ciekawość życiem. Po Powstaniu przenieśliśmy się do siostry mojego ojca, do Kielc. Mam stamtąd jedno ważne wspomnienie. Była straszna zima, trzaskający mróz. Wyszedłem na ulicę i zobaczyłem jak rosyjski czołg przejeżdża niemieckiego żołnierza. Spłaszczył go tak, że z człowieka zrobiła się wycinanka. I ten spłaszczony żołnierz zamarzł. Następnego dnia ktoś go podniósł i takiego rozwalcowanego oparł o ścianę. Widok był makabryczny.
Makabryczne dzieciństwo.
Nie uważam tak. Dziecko postrzega świat po swojemu. W czasie wojny pochłaniałem po kilka książek dziennie. Wręcz je pożerałem. Bibliotekarze już nie chcieli na mnie patrzeć. A zaraz po wojnie zarabiałem jako sprzedawca książek na MDM-ie. Miałem procent. Zresztą od najmłodszych lat byłem zaradny. Kiedyś fantastyczną fuchę złapałem we wsi Pawłowice w czasie wakacji. Przyjechał facet i powiedział, że skupuje pijawki i za każdą płaci złotówkę. Było tam rozlewisko, gdzie poiło się bydło. Wchodziło się więc w tę wodę z butelką zawieszoną na szyi i się czekało. Po chwili noga do góry jak bocian, haps i do butelki – pierwsza złotówka zarobiona. Jednego dnia można było wyciągnąć kilkadziesiąt złotych. Dzisiaj to by było nie do pomyślenia, bo dzieci chowa się pod kloszem. Moje pokolenie w ogóle nie chorowało. Do tej pory nie miałem w sobie penicyliny. Dlaczego? Przez całe dzieciństwo nie jadłem słodyczy, żadnych Marsów-smarsów, McDonaldów i tym podobnych świństw. Tylko czosnek, cebula, czarny chleb, jajka i mleko. Cała dieta. Jak pojawiały się skwarki to było święto.
Kiedy zauważył pan u siebie talent do rysunku?
Bardzo wcześnie. Już za okupacji rysowałem karykatury Hitlera. Mama uważała, że mam talent dzięki temu, że ona dużo malowała, jak była w ciąży. Wszystkim to powtarzała (śmiech).
Dzięki niej dostał pan pierwsze komercyjne zlecenie.
Mama miała znaną pracownię kapeluszy. Kiedyś jednej z klientek spodobał się obrazek wiszący na ścianie. Spytała o autora, a mama pochwaliła się, że narysował to jej syn, student Akademii Sztuk Pięknych. Okazało się, że kobieta pracowała w Polskich Nagraniach. Zaproponowała, żebym przyszedł do niej do biura, to może zaprojektuję jakąś okładkę. Poszedłem, narysowałem, spodobało się.
W ten sposób powstała słynna seria Polish Jazz.
Między innymi. Dziwię się zresztą, że mój pomysł przeszedł przez cenzurę. Po pierwsze użyłem angielskiej pisowni, a po drugie wywaliłem ogromny napis. Tak kochałem jazz, że chciałem, żeby moi koledzy byli dumni ze swojej muzyki. Chciałem pokazać ich talent światu. Okazało się to ogromnym sukcesem. Przede wszystkim zapadła w pamięć okładka do płyty Astigmatic Krzysia Komedy. Zrobiłem 8 okładek Polish Jazz i wyjechałem do Anglii. Ta seria funkcjonowała potem przez lata. Warianty graficznego wykonania były różne, ale napis pozostał.
Zanim pan wyjechał, wygrał pan w Polsce wiele konkursów graficznych.
Utrzymywałem się z nich. Mało kto zdaje sobie sprawę, że wówczas za pierwsze miejsce płacili 15 tysięcy, a pensja urzędnika wynosiła 1600 zł. Stać mnie było, żeby pojechać parę razy w ciągu sezonu do Zakopanego. Dobrych grafików było niewielu. Czołówka to może 15 osób. Jak już człowiek się do nich dostał, to tak jakby dostawał epolety. Nikt nie miał dostępu do komputerów, bo ich nie było. W związku z tym zdolni projektowali plakaty, a niezdolni malowali szyldy. Naturalna selekcja. Dzisiaj ta selekcja nie istnieje. Każdy może fotografować i każdy może być grafikiem. Wystarczy nauczyć się kilku programów. Za naszych czasów w komisjach oceniających prace konkursowe zasiadali najlepsi, żywe legendy – Lenica, Tomaszewski, Świerzy. Nie było mowy o jakichkolwiek kolesiowskich pieniądzach. Wygrywali najlepsi. Kilka razy za moje plakaty otrzymywałem premie – 300 procent normy. Brałem 1600 zł, a z premią 7200. Tak było na przykład z plakatem „20 lat cyrku w Polsce Ludowej”. Nikt nie zauważył tej ironii, która przeszła przez wszystkie szczeble cenzury. Plakat zawisł na ulicach w całej Polsce i od razu podchwyciło to Radio Wolna Europa. Zrobił się szum. Nocami żołnierze zrywali ten plakat. A po 4 dniach powieszono nowy – „20 lat areny cyrkowej” (śmiech). W cenzurze poleciały głowy. A ja podniosłem swoją rangę w oczach kolegów.
W trakcie którego konkursu wzbogacił się pan najbardziej?
Ze Stasiem Zagórskim (grafik, malarz, plakacista, wyemigrował do Stanów Zjednoczonych na początku lat 60., stworzył tam setki plakatów i tysiące okładek płyt – przyp. red.) startowaliśmy w konkursie na plakat BHP. Dostaliśmy pierwszą, drugą, trzecią i czwartą nagrodę. A do tego wszystkie wyróżnienia. Wykonaliśmy 1400 procent normy. Mimo to nie pamiętam żadnego plakatu z tego konkursu. Zresztą wielu swoich prac nie pamiętam. Czasami ktoś mi coś pokazuje i okazuje się, że to ja zrobiłem, ale kompletnie o tym zapomniałem.
Z pewnością jednak pamięta pan swoje koleżanki ze studiów. Czym różniły się od dzisiejszych studentek na Akademii Sztuk Pięknych?
Kobiety kiedyś nie miały sztucznych paznokci, kremów i tysiąca zapachów. Dzięki temu pachniały wiatrem. I co bardzo ważne – nie tępiły ich gazety mówiące, że wszystko im i ich urodzie szkodzi, że po wszystkim można mieć żyłki na udach. Nie było testu na „niebieski” w telewizji, reklamującego podpaski, w trakcie jedzenia kolacji. Oceniało się wówczas inteligencję i urodę, a nie to, czy dziewczyna ma sztuczne piersi i przerobioną górną wargę. Mam kupę zdjęć dziewczyn z tamtych lat. Na przykład taka Mańka Wachowiak, późniejsza żona Gustawa Holoubka, byłaby dzisiaj uznana za współczesny kanon piękna. W pełni naturalna i po prostu świetna. Zjawiskowa.
Wiemy, że w studenckich czasach był pan zjawiskowo modny.
Potem również. W Londynie na przykład wyróżniałem się dziko kolorowymi, ręcznie robionymi krawatami. Ludzie mnie z nimi kojarzyli. Taki znak rozpoznawczy. A na studiach starałem się, jak mogłem. Bo przecież nie było wtedy ani ciuchlandów, ani guczi-sruczi. Nie było nic. Dlatego sam szyłem sobie spodnie i koszule. Nauczyłem się od mamy. Wystarczyło trochę wyobraźni. Pamiętam, że któregoś razu kupiłem cajgowy materiał. Cajgowy, czyli robotniczy. Był jednak bardzo ładny – szary w czarne prążki. Uszyłem sobie z niego spodnie i na Akademii zadawałem szyku. Wszyscy się zachwycali. Aż napatoczył się facet, którego nie lubiłem. Zaczepił mnie pytaniem, skąd mam takie fantastyczne spodnie. Mówię: „Nic prostszego – idziesz do Składnicy Harcerskiej, kupujesz zwykłe szare płótno, rozciągasz na blejtramie i potem uważnie ciągniesz grafionem czarne linie. Na końcu szyjesz”. Gość zniknął mi z oczu na 3 miesiące. Wreszcie mnie złapał i opowiada: „Zrobiłem jak mówiłeś. Piękne spodnie. Ale wyszedłem na deszcz i wszystko się zmyło”. A ja na to: „Bo nie użyłeś tuszu wodoodpornego” (śmiech).
Modny grafik z etykietą uwodziciela… Musiał pan malować akt za aktem.
Ależ skąd! Dla mnie ciekawsze jest to, co ukryte, niedopowiedziane. Chyba tylko raz malowałem akt. Podczas egzaminów wstępnych na Akademię Sztuk Pięknych. To było niesamowicie trudne. Aż mi się ręce trzęsły. Byłem wtedy na przepustce z wojska i zdawałem egzaminy w mundurze. Wyobraźcie sobie wygłodzonego młodego chłopaka, któremu stawiają przed oczami świetną gołą babę. Po chwili jednak człowiek przestaje reagować. Zaczyna to być zwykły obiekt do rysowania, a nie atrakcja erotyczna.
Dlaczego zdawał pan egzaminy w mundurze?
Trzeba zacząć od tego, że po liceum nie poszedłem na studia, bo nie miałem matury. Już od małego wyrzucali mnie ze wszystkich szkół. Byłem oczytany, ale miałem straszne luki z matematyki i fizyki. Dodatkowo wyrzucano mnie także za zachowanie (śmiech). I w końcu wzięli mnie w kamasze. Chcieli wcielić do marynarki wojennej, a tam służyło się 3 lata. Byłem przerażony, tym bardziej, że byłem już żonaty. Przypomniałem więc sobie, że jako dziecko dostałem w ucho i miałem uszkodzony lewy bębenek. Lekarze to potwierdzili i komisja wojskowa wysłała mnie do artylerii (śmiech).
Jak się bawił plastyk artylerzysta?
Świetnie! Któregoś razu urządziłem świetlicę w garnizonie. „Moja” sala wygrała konkurs na najładniejszą wojskową świetlicę w Polsce. Za zasługi zostałem przeniesiony do klubu oficerskiego w Olsztynie. To był piękny pałac nad rzeką Łyną. Momentalnie awansowałem do wojskowej arystokracji. Byłem nietykalny, bo grałem z oficerami w amerykański bilard. Pod skrzydła wziął mnie major dowodzący tamtejszą jednostką. Znał moje zdolności plastyczne i zażyczył sobie, abym narysował mu portret. Potem przyprowadził jeszcze swoje dzieci, żonę, a nawet teściową. Następnie, bez mojej wiedzy, posłał te rysunki na ogólnopolski konkurs amatorów plastyków. Zdobyłem pierwsze miejsce. A on skomentował: „Widzisz? Dupa z ciebie nie żołnierz, za to może będziesz artystą. Zrobisz w wojsku wieczorową maturę i będziesz zdawał na ASP”. Wspominam tego człowieka z rozrzewnieniem. Nie tylko pokierował moim życiem, ale też ustrzegł przed utknięciem w wojsku na dobre.
Co to znaczy?
Wtedy wyróżniającym się poborowym groziło przymusowe przejście na „zawodowstwo”. A mnie wciąż awansowali. Major był jednak czujny i mówił: „Słuchaj, zrób coś, żebym mógł cię zdegradować”. I tak w kółko. Byłem specjalistą od niesubordynacji. Wiecznym kapralem.
O jakich niesubordynacjach pan myśli?
Skatowałem kiedyś pewnego porucznika. Dosłownie. W garnizonie była zabawa, grałem tam na perkusji, ale pełniłem też obowiązki porządkowego. Facet się upił i zaczął strzelać do lamp. Podszedłem od tyłu, wykręciłem mu rękę, a drugi kolega zabrał mu pistolet. Wywaliliśmy go na ulicę. Po pewnym czasie wrócił i powiedział: „Nie wiesz z kim zadarłeś. Jestem bokserem”. I bach mi w twarz. Wziąłem go więc na zaplecze i zemściłem się za wszystkie krzywdy, których doznałem w wojsku. Wyniosłem faceta na zewnątrz i zadzwoniłem po pogotowie wojskowe. Minęły 4 tygodnie. Przychodzi do mnie porucznik z wielkimi śliwami pod oczami i mówi: „Przepraszam, zachowałem się źle, należało mi się. Nie mam żalu”. Powietrze ze mnie uszło. Mogłem przecież iść za to do karnej kompanii i z Akademii Sztuk Pięknych byłyby nici.
Pański przyjaciel, wspomniany już Stanisław Zagórski, powiedział kiedyś: „Wszystko bym oddał, żeby znów być w tamtym akademickim świecie”.
I mógłbym to za nim powtórzyć. To były szczególne czasy. Wystarczyło, żeby student 4. lub 5. roku Akademii dał się poznać jako zdolny grafik, i już mógł być przyjęty do stolika, przy którym siedzieli Tuwim, Słonimski czy Lenica. A oni chętnie zapraszali. Nie było dystansu my – oni. Ja młody – wy koszmarne staruchy. Miałem do nich tak wielki szacunek, że się nie odzywałem, tylko słuchałem. Mówili tak ciekawie, że nie warto było przerywać. Dzisiaj to nie do pomyślenia. Ludzie by przeszkadzali, chcąc sobie robić zdjęcia, bo panuje taka moda. Przez całe swoje życie poznałem wielu sławnych, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby robić sobie z nimi zdjęcia. Nie widziałem powodu, żeby dowartościowywać się w taki sposób. Jedynym osobnikiem, z którym lubiłem się fotografować, był… Stanisław Zagórski. On i ja robiliśmy też masę zdjęć naszym dziewczynom. Jak dziś na nie patrzę, to doceniam, jak wspaniałe kobiety wtedy żyły.
Podrywaliście je na słynny skuter Lambretta. Dokładnie ten, na którym Tadeusz Łomnicki i Roman Polański jeździli w filmie Niewinni czarodzieje.
Ten skuter ma ciekawą historię. Staś Zagórski sprzedał go Krzysiowi Komedzie, a od Komedy odkupiłem go ja. W tamtym czasie tylko „arystokracja” jeździła na Lambrettach, reszta na Osach. Ja wcześniej miałem jeszcze Wiatkę, która udawała Vespę. O Lambretcie długo marzyłem. Wreszcie Krzysztof powiedział, że na takim motocyklu każdego dnia należy wozić inną dziewczynę, a on jest po ślubie, więc odsprzedaje skuter w dobre ręce. Miał rację. Dziewczyny sadzałem na nim oczywiście bokiem. Wyglądały w tej pozycji przepięknie. Wtedy Lambretta była lepsza niż dzisiaj Ferrari. Nie tylko okazywała się kluczowa w kontaktach damsko-męskich. Była po prostu uosobieniem wolności. Przepiękny włoski design i możliwość dostania się wszędzie. Na uczelnię, na randkę, na dzikie nadwiślańskie plaże. Kazimierz był grany niemal co weekend. Na skuterach jeździliśmy nawet nad morze. Wypady do Jastarni nie były rzadkością.
Taki kawał na skuterku?
Czysta przyjemność. Dziś to oczywiście niemożliwe. Można by życie stracić. Wtedy ruch samochodowy był niewielki. Kiedy usłyszeliśmy o Bim-Bom (gdański teatr studencki działający w latach 1954-1960 – przyp. red), od razu pojechaliśmy do Trójmiasta zobaczyć się z Cybulskim i Kobielą. W Zaduszki zjawialiśmy się w Krakowie, w Piwnicy pod Baranami. Pomagałem też organizować Jazz na Kalatówkach. Wszyscy, którzy byli wtedy kimś, przyjeżdżali do Zakopanego. Roman Polański, Jurek Skolimowski, Marian Eile, długo by wymieniać. Bawiliśmy się świetnie. Zanim ubecja się orientowała i docierała na miejsce, jazz piknik się kończył. Tak naprawdę socjalizm nas nie dotykał, bo go olewaliśmy.
Ale też dlatego, że Polska Ludowa dbała o artystów.
Nie zaprzeczę. Macie panowie rację. Nawet kiedy budowano nowe domy, to na poddaszach projektowano pracownie dla artystów. Większość moich kolegów świetnie mieszkała właśnie na górnych piętrach. Andrzej Dudziński, którego bardzo cenię, powiedział kiedyś, że był karmiony wielkim cycem socjalizmu. Tak było. Artystom w tamtych czasach żyło się po prostu łatwiej.
Jak wyglądał wtedy typowy rozkład pańskiego dnia?
4 godziny pracy, 6 godzin snu, 2 godziny czytania książki, 3 godziny obiadu i 3 rozmowy. W południe szło się do kawiarni PIWu przy Foksal. Tam spotykali się ludzie z Akademii. Potem ruszało się sto metrów dalej – do SARPu, bo tam dawali dobrze zjeść. Serwowano najlepszą gicz cielęcą w Polsce. Do tej pory pamiętam ten zapach i smak. Po obiedzie szło się do SPATiFu. W nocy lądowało się w Kameralnej, a na sam koniec w Bristolu. Ważnym punktem na mapie Warszawy były też Hybrydy. Jazz wówczas królował. A ja uwielbiałem tańczyć.
Pierwsza nóżka parkietu.
Raczej druga. Pierwsza nóżka to zdecydowanie Henio Kurek, ksywka Meloman. Był nieprawdopodobny. Całe miasto go znało. Warszawski Fred Astaire. Legendarna postać. W tamtych czasach w ogóle nie zwracałem uwagi na dziewczyny, które nie umiały tańczyć. Zresztą zostało mi to do dziś (śmiech). Dopiero w zeszłym roku na Festiwalu w Gdyni, po kilku tańcach, odkryłem, że muszę spasować. Trzeba mieć poczucie własnej godności i wiedzieć, kiedy zejść z parkietu. Nie muszę już niczego nikomu udowadniać. Co innego w latach 60. w Anglii. Do tego stopnia brakowało mi tam zabaw w Hybrydach, że chodziłem tańczyć do czarnych dyskotek. Wywijało się tam niesamowite boogie-woogie. Moja druga żona, przepiękna dziewczyna, Mulatka, tańczyła wspaniale. Jak Warszawa dowiedziała się, że Rosław ożenił się z Murzynką, to całe miasto huczało o tym przez kilka miesięcy (śmiech). A jak ją przywiozłem do Polski, to każdy chciał ją poderwać.
Nawiązując do pańskiego wyjazdu do Londynu, chcemy zapytać czy dzisiaj też pożyczyłby pan pieniądze przypadkowo spotkanym turystom.
To zależy od sytuacji. Wtedy, gdy na Nowym Świecie wpadłem na parę okradzionych z pieniędzy angielskich turystów, pomyślałem, że to uczciwi ludzie, których spotkało nieszczęście. Działałem instynktownie. A że akurat byłem po jakimś wygranym konkursie, pożyczyłem im znaczną kwotę. Nie mieli jednak jak oddać tych pieniędzy, nie było wtedy swobodnego przepływu walut przez Żelazną Kurtynę. Dlatego wysłali zaproszenie do Londynu. Poleciałem i… zostałem, choć nie miałem takiego zamiaru.
Co w latach 60. robili w Warszawie angielscy turyści? Przyzna pan, że to dość niezwykłe.
Prawda była taka, że oni komunizowali. Szukali w Polsce wyższości komunizmu nad kapitalizmem. I znaleźli. Wszyscy byli gościnni, a żubry w Puszczy Białowieskiej okazały się odpowiednio kosmate (śmiech). Trafili na mnie, nie znającego wówczas nawet słowa po angielsku, ale przypadkiem spieszącego na spotkanie z tłumaczem Zbyszkiem Żołędziowskim. Razem im pomogliśmy odnaleźć się w trudnej sytuacji. Anglik był profesorem na Politechnice Londyńskiej, a jego żona uczyła w szkole.
Jak wyglądał komunizm w wersji „made in London”?
Bardzo miło (śmiech). Ludzie wykształceni w Cambridge i Oksfordzie spotykali się i czytali razem czerwone książeczki Mao Zedonga. A potem komentowali: „Szkoda, że Rosław będzie musiał sobie pójść”.
Dokąd? Dlaczego?
Jakby przyszedł komunizm, w ich mniemaniu musiałbym uciekać, bo kto nie jest z nami, jest przeciwko nam. Moja angielska żona także była komunizująca…
Pamięta pan swój pierwszy dzień w Londynie?
Znajomi Anglicy odebrali mnie z lotniska i zawieźli na obiad do świetnej, bardzo wówczas modnej, hinduskiej knajpy. Obok nas siedział Muhammad Ali.
I już wtedy podjął pan decyzję, że do Warszawy nie wraca?
Ależ skąd. Chciałem wracać. Do czasu, kiedy zostałem ojcem. Wówczas już nie mogłem wrócić i oczywiście nie żałuję. Zresztą ja niczego nie żałuję w swoim życiu. Może jedynie tego, że zawsze byłem minimalistą – to mój odwieczny problem. Mogłem mieć dom za parę milionów funtów. Mogłem spokojnie kupić Jaguara. I co? Wybrałem mały domeczek z uroczym ogródkiem, a zamiast Jaga woziłem się Volkswagenem Garbusem. Człowiekowi potrzeba do szczęścia niewiele. Po co mam pływać swoim jachtem, skoro mogę kupić miejsce na czyimś jachcie? Prywatnego samolotu też nigdy nie chciałem kupić, a mogłem… Ale po co mi problemy z pilotami? Albo po co mi drogi zegarek? W każdej chwili można go przecież zgubić. Ten, który noszę, kupiłem za 48 zł. Jest bardzo ładny. Będąc ministrem, nie musiałbym się z niego tłumaczyć. Nie widzę sensu w wydawaniu 15 tysięcy dolarów na zegarek. Tak samo jak nie widzę sensu w staniu w korku w Ferrari.
A jednak był czas, że rozbijał się pan po Londynie sportową Alfą Romeo.
I właściwie nie wychodziłem od mechanika. Aż się musiałem z nim zaprzyjaźnić. Bez przerwy coś się działo. Piękny włoski design, ale słaby włoski silnik. Potem kupiłem legendarną wyścigówkę – Lancię Fulvię Rally. Nigdy jednak nie byłem snobem.
Myśleliśmy, że miłość do samochodów odziedziczył pan po ojcu.
Już nie kocham samochodów. Kiedyś je kochałem. Wyleczyłem się z tej miłości w bardzo prozaiczny sposób. Kiedy zostałem dyrektorem artystycznym CBS-u, przesiadłem się do aut służbowych. Do dziś uważam, że nie ma lepszych. Jak się jedno psuło, to je zostawiałem i brałem drugie (śmiech). A wiecie czym jeżdżę dzisiaj? Mercedesem Vito. Siedzę sobie wysoko, wszystko widzę, budzę respekt. Nawet ciężarówki mnie puszczają, bo myślą, że jestem jednym z nich.
W czasach PRL-u dość często odwiedzał pan ojczyznę. Jakim cudem?
Życie potoczyło się tak, że nie byłem uciekinierem. Miałem żonę Angielkę i córkę. Któregoś razu kolega spytał, co z moim paszportem. Odpowiedziałem, że mi się skończył. A on na to: „Rosław, twoja sytuacja jest unormowana. Możesz iść do ambasady i wziąć paszport konsularny”. Tak zrobiłem. Służył mi przez lata. I choć mogłem, nigdy nie przyjąłem brytyjskiego obywatelstwa. Nie potrzebowałem. Jako dyrektor w CBS-ie mogłem przekraczać granicę ze Stanami bez problemu. Bez pytania wbili mi 10-letnią wizę. Możecie wierzyć lub nie, ale przez ten cały czas żadne służby nie starały się mnie zwerbować. Nikt za mną nie chodził, nikt nie śledził. Żyłem bardzo swobodnie.
A jak swobodne były pańskie wizyty w Polsce?
Wracałem zawsze do tych samych miejsc. Któregoś razu wchodzę do SPATiFu, witam się ze znajomymi i jak to mam w zwyczaju, siadam przy stole obok najładniejszej blondynki. Dziewczyna wie, kim jestem, co robiłem, które okładki zaprojektowałem, dosłownie wszystko. Czuję się głupio. W końcu pytam: „A ty? Czym się zajmujesz?”. „Śpiewam”. „Tak? A co śpiewasz?”. Wiecie, kto to był? Maryla Rodowicz. Nigdy o niej nie słyszałem. Do Londynu jej sława nie dotarła. Trochę mi z tym nieswojo do dziś. Poza tym ona zwracała się do mnie jak do znanego artysty. A ja się artystą nigdy nie czułem. Jestem tylko świetnym rzemieślnikiem. „Najwięksi artyści” wystawiają się w galeriach, a nie na ulicach i w sklepach muzycznych. Choć akurat według mnie plakat uliczny wisi w największej galerii świata. Dlatego nie mogę maznąć byle czego na kacu i powiedzieć, że to zachód słońca. Na plakatach nie da się oszukiwać, bo od razu ludzie to wyczują. Plakat i okładka to sztuka użytkowa. Ktoś zadaje pytanie, a ja muszę na nie odpowiedzieć za pomocą grafiki. I w tym właśnie kontekście zdecydowanie wolę Krasnala od Sasnala.
Zawsze tworzy pan na trzeźwo?
Zawsze. Za trawą nie przepadam, bo nie lubię cudzych ślin. A po alkoholu pojawiają się dziwne myśli, niekoniecznie współgrające z jakąkolwiek pracą. Mam wtedy ochotę na inne przyjemności.
Jak pracuje się panu dzisiaj?
Nie narzekam. Ostatnio zrobiłem okładkę dla Krzysztofa Zalewskiego oraz dla polskiego zespołu heavymetalowego Scream Maker. Mój zawód się nie zmienił. Ale zmieniło się wszystko inne. Wszędzie są komputery. Stanowisko, które zajmowałem w CBS, już od dawna nie istnieje. Nikt już nie chce, żeby znane nazwisko stało za plakatem. Ważniejsze jest to, żeby plakat w ogóle powstał i to jak najmniejszym kosztem. A to z kolei jest powodem chłamu, który nas zalewa z każdej strony. Anglicy mówią na to visual diarrea (sraczka wizualna – przyp. aut.). Do tego dochodzi powszechnie popełniany, koszmarny błąd w planowaniu – dzisiaj każdą najdrobniejszą rzecz zatwierdza cały sztab ludzi. To się zaczynało jeszcze za moich czasów. Dlatego wymyślałem różne fortele. Na przykład specjalnie robiłem literówkę na okładce, ordynarnie przekręcając nazwisko wykonawcy. Jak widziały to osoby odpowiedzialne za akcept, łapały się za głowę i krzyczały: „To świetna okładka, ale jest tam koszmarny błąd!”. Kajałem się i od razu biegłem poprawić. Gdyby tego błędu nie było, zaraz zaczęliby się czepiać – a to, że żółty jest za żółty, a to że głowa za wysoko, a tło za jasne… Jest takie angielskie powiedzenie, że koń zaprojektowany przez grupę staje się wielbłądem. To problem współczesnych czasów – naokoło mamy same wielbłądy.
Najlepiej to widać w polityce.
Jak 120 osób w Brukseli może o czymś decydować, siedząc przy jednym stole? Kompletnie tego nie rozumiem. Ale czasami jest na odwrót i decyzje podejmuje jedna osoba, za to całkowicie niekompetentna. Pamiętam słynną historię, kiedy kolega z ASP przygotowywał szyldy dla Spółdzielni Samopomoc Chłopska. To była gigantyczna robota – 100 wielkich szyldów z namalowaną tęczą. W wynajętej hali pracowała przy tym masa ludzi. Jeden robił litery, drugi podkład, trzeci rysował tęczę. Wszystko na blasze. Wreszcie przyjechała grupka dygnitarzy. Wszyscy zachwyceni, z prezesem włącznie. W pewnym momencie żona prezesa – baba kompletnie z innej parafii – szepnęła mu coś do ucha. Po paru sekundach wypalił: „Niestety nie możemy tego przyjąć. Tęcza jest w złą stronę” (śmiech).
A co pan myśli o słynnej tęczy warszawskiej? Stoi w dobrą stronę?
Może i tak, ale po co ona w ogóle stoi? Strasznie lubię ten symbol. Jak pracowałem w CBS, to w swoim gabinecie, na oknie, miałem nalepkę, która była przezroczystą tęczą. Nie kojarzyłem jej z nikim, a już na pewno nie z wyborem seksualnym. Wiedziałbym coś o tym, ponieważ w Londynie pracowałem z wieloma fajnymi, zdolnymi i inteligentnymi gejami, którzy często zabierali mnie na drinka do swoich klubów. Warszawska histeria wokół tęczy na Placu Zbawiciela jest dla mnie niezrozumiała i przerażająca. Dzieci sikają, kobiety płaczą, faceci fotografują… O co chodzi? Fakt jest jeden. Niezaprzeczalny. Niezdolna rzeźbiarka stała się sławna tylko i wyłącznie przez tę cholerną tęczę. Dla mnie to obrzydliwy obiekt. Dlaczego nikt nie mówi o tym, że jest to brzydkie, postawione w złym miejscu, bezguście, urastające do symbolu, którym nie jest? To po prostu zła, kosztowna cepelia.
W stolicy takich obiektów mamy sporo.
I będzie więcej. Na Agrykoli ma powstać obelisk ku czci Jana Pawła II. Będzie kosztować 160 tysięcy zł. Nie dajmy się zwariować. Jak długo jeszcze będziemy stawiać pomniki papieża? W każdej wsi już są. Czy nie lepiej wydać te pieniądze na biedne dzieci albo szkołę imienia Jana Pawła II?
Zna pan Dona Drapera z Mad Men?
Nie. Choć słyszałem o tym serialu. Telewizji jednak nie oglądam. Wolę książki i rozmowy z ludźmi. Dlaczego panowie pytacie?
Dla nas jest pan trochę takim Draperem – człowiekiem, który pracował na wysokim stanowisku w agencji reklamowej w czasach, kiedy reklamy potrafiły być dziełami sztuki.
W tamtych czasach ludzie, którzy pracowali w agencjach reklamowych byli absolwentami wyższych szkół artystycznych. Copywriterami często zostawali znani pisarze. A dzisiaj przyjmuje się do pracy z łapanki, byle ktoś potrafił sprawnie obsługiwać komputer. Dlatego tamte reklamy były zdecydowanie lepsze. Ale nie oszukujmy się. I tak w każdej reklamie jest coś durnego. Jak się jest inteligentnym i ma się ponad 25 lat, to ciężko motywować się do pracy, w której trzeba udowadniać, że jedna puszka groszku jest lepsza od drugiej. Jak długo można przed samym sobą udawać idiotę? Dlatego z radością pożegnałem pracę w agencji reklamowej. Swoich studentów ostrzegam przed „moją” drogą kariery, bo dzisiaj w reklamie nie ma już grama sztuki. A mam naprawdę wspaniałych studentów. I, o dziwo, niezwykle zdolne studentki.
Dlaczego „o dziwo”?
Bo kiedyś faceci górowali w tej dziedzinie sztuki. Kobiet prawie się nie spotykało. Dziś dziewczyny są szalenie inteligentne. Mam wrażenie, że często przedstawiają ciekawsze pomysły. Mniej zaglądają do komputera i lepiej się komunikują. Wczoraj spotkała mnie wielka przyjemność. Zwykle to ja zadaję studentom tematy prac. Ale ostatnio sami sobie wymyślili – „sexy”. Bardzo trudne hasło. Bo przecież nie chodzi o opowiadanie wprost, ale o pomysł. O pokazanie seksualności w sposób nieoczywisty. Powstały dzieła sztuki – nie eksponujące nagości, a bardziej erotyczne niż PLAYBOY.
Pamięta pan swojego pierwszego PLAYBOYA?
To było dopiero w Londynie. Bardzo wtedy lubiłem świerszczyki. I co było fajne w tamtych czasach – kobiety na okładkach były wówczas prawdziwsze. Doskonałość jest nudna. A niestety teraz mamy dyktaty doskonałości i młodości. Uważam, że każdy człowiek zasługuje na swoje zmarszczki. Wyrównywanie ich jest bez sensu. Młodość jest w głowie, nie na twarzy.
—
Na skróty:
W moim życiu wszystko działo się przypadkowo.
Człowiek żyje tak krótko, że powinien skupiać się głównie na tym, jak robić sobie i innym dobrze.
Bardzo szybko myślę i działam – zawsze mi to pomagało. Zdarzało mi się zaprojektować 5 okładek w ciągu jednej nocy. Zresztą wszystkie moje projekty powstały w nocy. To była moja sprawa, kiedy je zrobię. Nie płacili mi za godziny siedzenia na tyłku, tylko za konkretną robotę.
Okładkę debiutu Clashów zrobiłem, ale się pod nią nie podpisałem. Napis jest mój, logo jest moje, tył okładki jest mój. Nie zgodziłem się jednak na poprawianie im podbródków.
Tantiemy z okładek, zdjęć i logotypów zasilają konto CBS. Ja miałem po prostu dobrą pensję.
Kiedyś było w firmach coś takiego jak „fundusz reprezentacyjny”. Czyli dobre wino i świetna kuchnia na co dzień.
Malcolm McLaren był geniuszem. Ale również obrzydliwym facetem, którego nie znosiłem. To się nie wyklucza.
W San Francisco byłem na pierwszym publicznym występie Bruce’a Springsteena. Nikt go jeszcze wtedy nie znał.
Nigdy nie chciałem być w grafice tym, kim Magda Gessler jest w kuchni. Pokazują ją wszędzie i do znudzenia. Nie było jej chyba tylko na rozkładówce PLAYBOYA. W tej roli jednak wolałbym minister Bieńkowską.
Nigdy nie chciałem być ministrantem, księdzem, ministrem, rektorem ASP, multimilionerem, a przede wszystkim młodą lub starą pierdołą. Wolę pięknie mieszkać, z chęcią wracać do domu i rozmawiać z żoną Alicją.
Nie znosiłem biegać po parkach ze słuchawkami na uszach. Zamiast tego poświęcałem się budowlance. Kupowałem rudery i sam je remontowałem. Fajne zajęcie i świetna gimnastyka.
Mogłem pić wszystko w dużych ilościach, ale nie bywałem pijany. Nie miałem też skutków ubocznych.