Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Roman Kostrzewski

PLAYBOY nr 6, 2011 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Michał Łuczak

Jaki jest twój ulubiony rodzaj egzekucji?

Mogę wam wskazać rodzaj najgorszy. Jest to niewątpliwie egzekucja komornicza. Poza tym egzekucją w moim przypadku było bycie ojcem, które zmienia okoliczności życiowe. Egzekucją bywały także kobiety, z którymi w łóżku rzecz jasna nie cierpiałem, ale poza nim i owszem. Czasami żądały ode mnie takich funkcji i programów, iż naprawdę czułem, że stracę głowę. Krótko mówiąc, mimo że gadacie z żywym człowiekiem, przeżyłem parę egzekucji.

Nieźle się zaczyna. Już twoja pierwsza odpowiedź ma szansę trafić na Pudelka.

Jestem w wieku, w którym muszę uważać na wszelkiego rodzaju pudełka (śmiech). Nie ma już Dio, nie ma Moore’a, Nergal zachorował… Możliwość wejścia do pudła stale mi towarzyszy. Ale najwięcej i najchętniej pisałem o śmierci, gdy mnie w ogóle jeszcze nie dotyczyła. Młodzi ludzie chętnie podejmują tematy eschatologiczne, a życie na krawędzi bardzo ich kręci. Dla młodzieży odejście z tego świata jest najgorszą rzeczą, jaka się może zdarzyć.

A ty otarłeś się o śmierć?

Parę razy. Na przykład w Bytomiu przed knajpeczką skakali mi po gardle. Paru pijanych skoczków się znalazło… Straciłem przytomność. Było blisko. Ale nie mam pretensji i nie traktuję tego wybryku w kategoriach bandyckich. Alkohol brutalizuje ludzi. Jak się dowiedziałem, że jeden ze „skoczków” ma trójkę dzieci, to odpuściłem. Popełnił życiową głupotę i tyle. Odpuściłem, ale nie wybaczyłem.

Jesteś prawdziwym Ślązakiem?

Niby tak, ale dziś ciężko zdefiniować „prawdziwego Ślązaka”. W każdym razie z gwarą nie mam problemu. Urodziłem się w Piekarach Śląskich, a matkę i ojca mam z Katowic. Jedna babka o nazwisku Leisner wyszła za mąż za warszawiaka – właściciela firmy przewozowej. Przed wojną dobrze się im wiodło, po wojnie nie mieli środków do życia. Druga babka, o nazwisku Paluch, miała męża, który po wojnie mieszkał w Holandii. To był mój dziadek – człowiek, który przez całe życie nie przyznał się do swojej rodziny w Polsce, bo bał się – i słusznie – że ich u nas zgnoją. Według władzy ludowej dziadek był Niemcem, który służył w Wehrmachcie. Dopiero jego dzieci odnalazły nas w Polsce.

Pewnie nie było łatwo, bo zmieniłeś nazwisko.

Nazwisko Kostrzewski jest wymyślone. Zmiany dokonałem mając 23 lata. Głównie ze względów osobistych, ale także z bezczelności, gdy nabrałem ochoty na bycie muzykiem.

Jak się nazywałeś wcześniej?

Tak jak matka, która nazywała się Kollek, ale władza spolszczyła ją na Kołek. Z tego powodu miałem trochę nieprzyjemności w Domu Dziecka. Dzieciaki śpiewały: Było morze, w morzu kołek, a na kołku był wierzchołek. Na wierzchołku siedział zając i nogami przebierając śpiewał tak: Moje nogi pachną cudnie, rano, wieczór i w południe. Gdy powąchasz jedną nogę, to upadniesz na podłogę, gdy powąchasz obie nogi, to nie wstaniesz już z podłogi. Po tej piosence wiedziałem, że w przyszłości, gdy będę miał dzieci, to oszczędzę im trudności i dam im inne nazwisko.

Nie mogłeś wziąć nazwiska po ojcu?

Wiele lepszego nie miał! Nazywał się Mul, ale potem spolszczono go na Mola. W jego rodzinie byli filharmonicy, ale nie wierzę w determinizm artystyczny.

Mol i Kołek dają… Mołek.

Bardzo dziękuję, świetne skojarzenie, ale niestety, co widać, nie jestem z panią Magdą spowinowacony. W przeciwieństwie do dziewczyny, którą na pewno znacie. To moja bratanica – Violetta Kołakowska, która miała u was parę fajnych stron. Dzięki wam zobaczyłem cycki swojej bratanicy. Dziwne uczucie…

W jakim wieku trafiłeś do Domu Dziecka w Dobrodzieniu i dlaczego?

Miałem 4 lata. Ale nie chciałbym, żeby moja opowieść wyglądała dramatycznie. Jako dziecko nie przepadałem za tym miejscem i nie potrafiłem ocenić dobroci wynikającej z przebywania tam. Początkowo wszystkie dzieci uważają Dom Dziecka za krzywdę, ale potem odkrywają, pamiętając często ubóstwo i przemoc domową z „lat rodzinnych”, że to tak naprawdę zrządzenie losu. Ze mną było trochę inaczej. Moja matka nie miała szczęścia. Niestety wojna przejechała się po niej jak po kurwie. Mając 16 lat, została zgwałcona przez Rosjanina, który wziął ją jak zdobycz wojenną. Zgwałcił, bo według niego była Niemką, mimo że miała ojca Polaka. W ten sposób urodziła się moja siostra. Mój brat to też dziecko gwałtu. Tym razem matkę zgwałcił policjant. Ja byłem trzecim dzieckiem, pierwszym z miłości, ale za to odrzuconej. Mój ojciec był dużo młodszy – po prostu trafiła mu się dojrzała kobita… A jak wiadomo dojrzałe dziewczyny bywają agresywne i bardziej otwarte, szczególnie po alkoholu.

Kim byli rodzice?

Ojciec pracował w górnictwie, był ratownikiem, a więc cieszył się szacunkiem. Matka, jak na prawdziwą Ślązaczkę przystało, zwyczajowo nie zajmowała się żadną pracą. Nie była ambitna. Myślę, że traumy wojenne za mocno ją pokiereszowały. Pochodziła, jak już mówiłem, z dosyć bogatej rodziny, więc nikt nie myślał o jej kształceniu. Jej przyszłością nie miała być praca, tylko dom. Po wojnie firma przewozowa dziadka została przejęta przez Niemców i życie we względnym dobrobycie brutalnie się skończyło. Matka własnego domu nie założyła. Dziś oboje rodzice już nie żyją.

W Domu Dziecka byłeś sam?

Trafiłem tam ze starszym o pięć lat bratem, więc było mi lżej – miałem swojego pierwszego obrońcę. Szybko nauczyłem się jednak samodzielności – w Domu Dziecka to normalka. Cech rodzinnych nie da się tam przyswoić, ale społeczne jak najbardziej. Poza tym odkryłem szybciej niż rówieśnicy mieszkający w normalnych warunkach, dziecięcy erotyzm. Masa zabawy, wspólnej pracy, piękne przyjaźnie – tak widzę dziś mój czas w Domu Dziecka. To było, wbrew pozorom, bardzo kolorowe dzieciństwo, które spowodowało, że być może jestem bardziej wielowymiarowy i dynamiczniejszy od niektórych „normalnych” rówieśników.

Masz kontakt z tamtymi koleżankami i kolegami?

Nieczęsto, ale mam. Traktujemy się trochę jak rodzina. Jedna z koleżanek z Domu Dziecka była wychowawczynią mojej córki w przedszkolu.

Dom Dziecka to takie trochę gorsze kolonie?

Bez przesady! Dom Dziecka nie jest wolny od przemocy. Ale nie permanentnej. Zdarzały się różnego rodzaju przykrości, nawet chamskie i zbrodnicze – jak w życiu. Na przykład jeden z wychowawców ukradł kiedyś radio i zwalił to na dziecko. Chłopak dostał straszny wpierdol od milicji. Intuicyjnie byłem świadomy pewnych praw dzieci i często stawałem w obronie niektórych. Nie znosiłem rutyny kadry wychowawczej, która przejawiała się biciem. Byłem przewodniczącym Domu Dziecka, takim pośrednikiem między dziećmi a wychowawcami i myślałem, że wolno mi więcej. Miewałem poważne scysje.

Z konsekwencjami?

Chodziłem do górniczej szkoły zawodowej, a potem do zwykłej szkoły średniej. Dobrze się uczyłem, można powiedzieć, że byłem takim luzackim kujonem. Na maturze miałem same piątki, tylko z fizyki dostałem czwórkę. Wiadomo było, że dzieci, które nie miały problemów z nauką, mogły mieszkać w Domu Dziecka dłużej, nie musiały z niego wychodzić w wieku 18 lat. Mimo dobrych wyników w nauce, i tak mi to nie groziło, bo byłem przez wychowawców uważany za nonkonformistę. W sumie jednak cały czas doceniam rolę takich miejsc jak Domy Dziecka. Dzięki nim ich wychowankowie do dziś potrafią prawdziwie rozkoszować się szczęściem. Jakimkolwiek. Zawdzięczają to państwu.

Jesteś państwowcem?

Jestem i zawsze będę. To państwo mnie wychowało. Byłem niejako ofiarą ówczesnej propagandy sukcesu, która twierdziła, że dzieci z Domu Dziecka są przez państwo zabezpieczane. Gówno prawda. Dobrze, że po ukończeniu 18. roku życia mogliśmy przynajmniej mieszkać w hotelach robotniczych.

Jako górnicy?

A nawet studenci. Zacząłem wtedy studia na Wydziale Elektrycznym Politechniki Śląskiej i jednocześnie pracowałem w kopalni Rozbark na dole. Jeszcze w Domu Dziecka potrafiłem zrzucić samotnie z wagonu 30 ton węgla, tylko po to, żeby trochę zarobić. A ponieważ o górnikach powstawały wówczas miłe pioseneczki, wydawało mi się, że praca w kopalni będzie dla mnie wszystkim. Dosyć szybko jednak doszedłem do wniosku, że skoro już wiem, jak się pracuje fizycznie, to może należałoby popracować w inny sposób.

W przeddzień stanu wojennego poznałeś chłopaków z Kata.

W trakcie drugiego dnia przeglądu Silesian Rock. Grali bez wokalisty, więc idealnie się złożyło. Strasznie mnie wtedy rozśmieszała ich nazwa. Dało się wyczuć, że wymyśliły ją dzieci. Porównując ją na przykład z Budką Suflera, była mało eufemistyczna (śmiech). Dogadaliśmy się i umówiliśmy na spotkanie, które odbyło się znacznie później niż planowaliśmy. Stan wojenny kojarzy mi się więc wielowymiarowo.

Nie spotkaliście się szybko, bo się zamotałeś w politykę.

Na kopalni wszyscy mnie znali, bo byłem elektrykiem, ale również malarzem. Dla przyjemności malowałem akwarele, dla zarobku znaczyłem ściany, włączniki i wyłączniki. Przyszedł stan wojenny. Poszła iskra – strajkujemy! Na forum publicznym zaproponowałem, żeby na przewodniczących strajku wybrać takich, którzy nie mieli dzieci i rodziny. No i wybrali między innymi mnie (śmiech). Było to zabawne, bo w Solidarności nie miałem żadnej funkcji, byłem zwykłym, szeregowym członkiem.

Potem oskarżono cię o organizację strajku.

Mnie i jeszcze dwóch facetów. Przyjechało po nas wojsko i postraszyło. Mieli czym, tym bardziej, że nie byliśmy uzbrojeni, a ich było z 200. Spacyfikowali nas zawodowo. Na posterunku widziałem wtedy bardzo zmęczonych zomowców. Wszyscy byli na amfie i wszyscy podnieceni, że złapali goryla, czyli mnie. Jako jedyny miałem tam długie pióra. W areszcie spędziłem miesiąc. Głównie siedziałem na pryczy i śpiewałem King Crimson.

Który kawałek?

Całą pierwszą płytę (śmiech). Na rozprawie mieli ze mną problem, bo wyszło na to, że człowiek z Domu Dziecka został źle wychowany przez państwo ludowe! Dlatego też nie było świadków i oddalono zarzuty, ale nie uniewinniono. Przyjechała czarna Wołga, która zawiozła mnie na posterunek i rozpętała się bardzo długa dyskusja. Propozycję współpracy odrzuciłem, tłumacząc, że w Domu Dziecka tego typu postępowanie było bardzo surowo karane. Wtedy oświadczono mi, że po wyjściu z budynku wywiozą mnie za granicę i nie będę mógł do końca życia przebywać w Polsce. Na to nie byłem przygotowany. Miałem tu dziewczynę, przyjaciół i perspektywę Kata, która zresztą wyeliminowała moje ambicje edukacyjne. Na studiach nie zaliczyłem nawet semestru, czas pierwszej sesji spędziłem w pudle. Wizja tego, kim będę po studiach wydała mi się po wszystkich przeżyciach zniechęcająca. Byłem sfrustrowany. W konsekwencji podpisałem lojalkę, czyli oświadczyłem, że będę stosował polskie prawo i nie będę go naruszał w szczególności w zakładzie pracy. Dziś jestem przeciwny żenującemu oskarżaniu ludzi, którzy podpisywali takie lojalki. Jeżeli ktoś miał wówczas rodzinę, robił słusznie.

Wróciłeś do kopalni?

Tak i czekała tam na mnie niespodzianka. Dostałem „awans” na stanowisko brygadzisty gospodarczego. Jego obowiązki były głównie fizyczne, polegały na dźwiganiu różnych ciężkich przedmiotów. Dodatkowo zacząłem zarabiać o połowę mniej niż przed stanem wojennym. Wtedy zdałem sobie sprawę, że muszę znaleźć życiową alternatywę. Po roku zwolniłem się.

Wojsko nie ścigało?

Ścigało, ale udało mi się wyłgać, co w tamtych czasach świadczyło o nieprzeciętnych umiejętnościach. Symulowałem permanentne branie narkotyków. Wbrew pozorom nie było to proste, bo byłem czysty. Zresztą ja w ogóle stronię od ciężkich używek. Znam je, ale nie korzystam. Natomiast jeśli wyniknie jakieś spotkanie towarzyskie, to nie odmawiam alkoholu i ziółka.

Będąc jeszcze brygadzistą, byłeś też członkiem Kata. To był twój pierwszy zespół?

Początki były znacznie trudniejsze. W Domu Dziecka śpiewałem dla milicjantów w ramach Dnia Milicjanta (śmiech). Mundurowi przychodzili z prezentami, które rozdawali „za coś”. W moim przypadku była to piosenka: Milicjant to naprawdę nasz przyjaciel bliski; przyjaciel, który myśli życzliwie o wszystkich. Próbowałem zaśpiewać to dwa razy, ale dochodząc do słowa „nasz”, blokowałem się. Na twarzy purpura, wstyd jak cholera – nigdy tego nie zapomnę. Ale przytulaka dostałem! Później w szkole górniczej miałem kapelę, w której śpiewałem Niemena.

Mniej więcej wtedy spędzałeś czas pod abażurem z prezerwatywy?

Tak! Mieszkałem z takim jednym panczurem w jego mieszkaniu. „Projektowaliśmy wnętrza” w sposób bardzo autorski. Po jednej z wielu imprez ujrzeliśmy takie coś – abażur nad żarówką, do połowy napełniony. Nikt nie pamiętał, kto wpadł na taki pomysł. Nasza stylizacja robiła na gościach ogromne wrażenie. Jadaliśmy wtedy takie wynalazki jak placki z mąki ziemniaczanej – każdy placek miał konsystencję kauczuku i starczał na 4 godziny jedzenia!

Minęło parę lat niedojadania i Kat stał się prawdziwą gwiazdą. Mieliście nawet trasę z Hanoi Rocks. Słyszeliśmy, że był to jeden z najbardziej rozrywkowych okresów w waszej historii.

Hanoi Rocks byli wówczas określani jako jedna z trzech najbardziej widowiskowych kapel na świecie. My, ludzie zza żelaznej kurtyny, nie wierzyliśmy własnym oczom. Faceci byli egzaltowani, świetnie ubrani, doskonale zorganizowani, profesjonalni, a do tego cały czas na w pełni kontrolowanym rauszu. Chłopcy non stop sączyli whisky i wiedzieli, jak się dobrze zabawić. Kiedyś nawet jeden z nich nam się zgubił. Trafiliśmy na przypadkowe weselicho, zatankowaliśmy i ruszyliśmy dalej. Po pewnym czasie okazało się, że w autokarze jedno miejsce jest wolne. Zawróciliśmy i spotkaliśmy go, idącego na bosaka środkiem polskiej wsi – w atłasach, w makijażu, w kapeluszu, z wódką w dłoni. Przeszedł tak kilkanaście kilometrów. Niedźwiedzia nie spotkał, ale wyobrażacie sobie, jakie to było dla niego przeżycie.

Jak Hanoi Rocks odbierali wtedy Polskę?

Znakomicie. Oto przykład: lądujemy w lokalu. Chłopaki chcą się napić tego, „co mają na półkach”. Nie ma wermutu, ale jest gin. Proszą o tonik. Nie ma toniku. No to może z lodem? Nie ma lodu. I tu wystąpił szczery smutek wraz ze zrozumieniem, że w Polsce zabrakło wody (śmiech). Wówczas nad Wisłą łatwiej było zdobyć kompot niż marihuanę, która jeżeli w ogóle pojawiała się w środowiskach muzycznych, to niesłychanie rzadko. Pamiętam, że ktoś z polskiej ekipy podarował chłopakom cały worek ziela. Chciał pokazać zachodniej kapeli, że u nas jest naprawdę „cool”. Hanoi Rocks mieli wtedy dwa dni do wyjazdu. Musieliśmy kręcić jointy grubości hawajskich cygar… Dzięki Finom przypomnieliśmy sobie, jak uprawiać sztukę tak, aby nie przestała być zabawą. Bo często sztukę tworzy się w spięciu, z pompatycznością. Biada takim twórcom, bo wtedy twórczość przerasta autorów.

Ciebie nigdy nie przerosła?
Oj, nie raz. Pamiętam, jak w kieleckiej hali facet krzyczał do mnie: „Naucz się śpiewać, gościu! Naucz się śpiewać!” (śmiech).

Jakie mieliście wtedy doświadczenia z cenzurą?

Rzadkie, bo metal nie był muzyką, która istniała w mediach. Ideologia socjalizmu nie mogła się wspierać na tego typu twórczości. Pamiętam, że musieliśmy zmienić Ciszę wymarłych światów na Oddech wymarłych światów. Dlaczego? Ciężko się domyślić.

W mediach was nie było, ale jednak ówczesna młodzież odbierała waszą muzykę w inny sposób niż dziś.

Wtedy młodzież lokowała w muzyce wiele swoich oczekiwań. Muzyka dostarczała wolnościowych emocji. W rygorystycznym państwie taka funkcja sztuki była nie do przecenienia. Dzisiejsza młodzież kompletnie inaczej odbiera muzykę i nie łączy jej z wartościami najwyższymi. Treści, które ujawniali w latach 80. metale, na tle ogólnej sytuacji społecznej, wydawały się pewnie mało interesujące, ale czym innym jest próba definiowania ogólnonarodowego wymiaru wolności, a czym innym opowiadanie o wolności indywidualnej. My trafialiśmy do jednostek, a nie do społeczeństwa jako takiego.

Jakie są różnice między młodzieżą z tamtych lat a tą współczesną?

Za komuny dzieciaki mniej piły, dzięki czemu zabawa trwała dłużej. Badały granice, były mniej powściągliwe, improwizowały, a jak wiadomo improwizacja to podstawa. Wtedy erotyka słowa zaczyna dotykać piersi i ud. Czasami wystarczyła jedna impreza, żeby mieć dziewczynę do końca życia albo przynajmniej na parę sezonów (śmiech). Dziś niechcący jestem w takim wieku, że młodzi ludzie nie zapraszają mnie na wspólne imprezki. Wstydzą się albo są przekonani, że jestem za sztywny. Za pośrednictwem PLAYBOYA chciałbym oświadczyć, że nie jest ze mną tak źle. Ostatnio na przykład w hotelu urządziłem chłopakom z zespołu kocówę. Biegałem z poduszką po pokojach i ich tłukłem. Na pewnym etapie mojego rajdu, usłyszałem obcy głos: „Przepraszam, czy mógłby pan zostawić mnie w spokoju?”. Wpadłem z poduchą nie do tego pokoju, co trzeba (śmiech). Musiało to wyglądać przekomicznie – starszy pan z poduszką w rękach skrada się do nieznanego sobie faceta, żeby urządzić mu kocówę. Nie wiedziałem, jak mam gościa przepraszać. Z podkulonym ogonem wróciłem do wyra.

Czy wśród groupies Kata zdarzały się anioły?

Oczywiście zdarzały się dziewczyny, które przebywały wśród chmur. Zresztą był to mój główny powód bycia muzykiem – dziewczyny.

Biustonosze nadal lądują na scenie?

Cały czas. Powiem więcej, czasami dziewczyny pokazują cycule.

Kiedy?

W trakcie występu. Po oczywiście też. Na metalowych koncertach nigdy nie było problemów ze swobodą. Sporo dziewczyn wykazuje dużą otwartość obyczajową, która świadczy o potencjale tej muzyki. Gdyby nie było w niej erotycznych pokładów, nie byłaby w ogóle interesująca.

A gdyby raptem cycule zniknęły?

Zdziwiłbym się. To by znaczyło, że ktoś nam je skrycie „wyjął”.

Dla niektórych głównym powodem oglądania was na żywo także były cycule. Wynajmowaliście striptizerki czy robiliście castingi wśród fanek?

Castingi były po sztuce, w koncertach brały udział tylko profesjonalistki. Nie mogliśmy sobie pozwolić na taką frywolność, żeby ich nie zatrudniać. Ograbić sztukę metali z czegoś takiego byłoby nadzwyczajnym zubożeniem. W końcu wszyscy byliśmy wychowani na dansingach (śmiech). Panie striptizerki były na ogół przerażone naszymi występami. Różnica między lokalem hotelowym a Spodkiem była ogromna. Szatan, hałas, światła, a do tego prosta choreografia ich występu często były nie do przeskoczenia. Najważniejsze dla nich było jednak to, że byliśmy wypłacalni…

Zawsze cali i zdrowi?

Na ogół tak. Mnie popieściło tylko raz, w sali prób. Miglanc elektryk doprowadził nam trzy fazy, co spowodowało, że instrumenty różniły się ilością strun i napięciem. Ustami dotknąłem mikrofonu tak, że odfrunąłem i upadłem na solidną skrzynię. Ona wytrzymała, moje żebra nie. Ale zrosły się, nie narzekam.

Ile zagranicznych koncertów za komuny zagrałeś?

Jeden – w Czechosłowacji. Większość chłopaków z zespołu miała nieuregulowany stosunek do służby wojskowej, co skutecznie eliminowało nas z takich przygód. Nie mieliśmy układów z ówczesną władzą, więc odpadały wyjazdy do tak zwanych krajów zaprzyjaźnionych. Poza tym, jak wiadomo, była bariera kulturalna i finansowa. Nie mieliśmy więc czego szukać także na Zachodzie.

Zastanawiałeś się kiedyś, ile kaset sprzedaliście?

Nie miało to specjalnego znaczenia, bo nie wzrastaliśmy w takim świecie jak dzisiaj. W sztuce interesowało mnie przede wszystkim to, gdzie są granice i jak daleko można pójść. Wielu mówiło: „to jest muzyka satanistyczna”. Gówno, a nie muzyka satanistyczna! Chodziło mi o sztukę, w której istnieje pełna dowolność opowiadania. To mnie interesowało, a nie ilość sprzedanych kaset. Tym bardziej, że na tych kasetach zarabiali inni.

Widziałeś w internecie swój taniec, do którego ktoś podłożył dźwięk z Jesteś szalona zespołu Boys?

Ten filmik jest niebywale śmieszny. Jestem urzeczony zdolnościami autora. Połączyć ze sobą tak bardzo rożne rodzaje sztuki, to dopiero wielka sztuka!

Twoja sceniczna choreografia znacząco odbiega od metalowych standardów.

Nigdy się nie stylizowałem na kogoś innego. Nie trenowałem min przed lustrem. Taki po prostu jestem. Ale przeżyłem kilka sytuacji, kiedy zarzucano mi odejście od „metalowej czystości”. Zwykle robiły to osoby, które nie rozumieją, że metal jest konwencją, a nie ideologią. Żadna konwencja nie będzie mnie powstrzymywała przed zakładaniem różowych slipek, kiedy mam akurat taką fantazję. Nie wzbraniam się także przed odwiedzaniem kościołów. Często są to bardzo ciekawe zabytki.

Myślałeś kiedyś o akcie apostazji?

Taki akt wyraziłem wyraźnie. Kiedy moja była żona – nie prosząc mnie rzecz jasna o ślub kościelny – sama chciała złożyć ślubowanie przed Bogiem, wystosowała odpowiedni wniosek. Po rozpatrzeniu sprawy na szczeblu biskupim, dostała odpowiedź, że kościół nie zezwoli jej na to, ze względu na mnie (śmiech). Kiedy bez mojej wiedzy próbowała ochrzcić potem nasze dziecko, sytuacja się powtórzyła. Chrzest się nie dokonał. Nie potrzebuję kwitka, że wypisałem się z kościoła. Przede wszystkim ja się tam nie zapisywałem. Religia narzuca swoją konwencję, determinuje postawy społeczne i wbrew pozorom wcale nie odwołuje się bezpośrednio do duszy. Tę rolę spełnia o wiele lepiej sztuka. Dlatego ja wolę uprawiać tę drugą. A żeby to robić, nie potrzebuję oficjalnego skreślenia z listy wiernych.

Masz troje dzieci. Ale samotnie wychowujesz jedno…

Natalię, która ma teraz 15 lat. Trwa to już długo i radzę sobie chyba nieźle. Utrzymuję kontakt z mamą Natalii, więc córka zawsze ma gdzie pójść, kiedy ruszam w trasę. Prawo w Polsce w przypadku rozpadu rodziny zwykle jest po stronie matki. My jednak byliśmy na tyle praktyczni, że potrafiliśmy rozsądnie to wszystko ułożyć bez drogich usług Temidy. Moja starsza córka Carmen jest już mężatką i mieszka w Liverpoolu. Syn Natan jest dokładnie w wieku Carmen, bo w tamtym czasie do dziewcząt puszczałem lewe i prawe oko. Oczywiście boli mnie, że kontakt z nimi nie był za częsty…

A czy ludzie czasami dają ci odczuć, że boli ich twoja twórczość?

Nie, bo nie można mieć mi za złe, że robię to, co robię. Metal nie jest muzyką dotowaną ze środków publicznych. Nikogo w ten sposób nie zubażam. Wręcz odwrotnie – wzbogacam duchowo tych, którzy mają na to ochotę.

My mamy ochotę spytać cię o twoje propozycje na nasze rozkładówki.

Zawsze lubiłem i do dziś lubię spikerki. Wydaje mi się, że warto by było wyeksponować tak piękną kobietę jak Grażyna Torbicka. Innym, starszym spikerkom, darujmy, co nie oznacza, że wciąż nie są wspaniałe. Fajnie by było też popatrzeć na kilka sportsmenek, na przykład gimnastyczek. Moglibyście też spróbować uchwycić urodę pań nie związanych z show biznesem. Jeśli chodzi o nazwiska – dajcie mi się przespać z tym tematem (śmiech).

A znasz już nazwisko Beckham?

Tak. To piłkarz. Kiedyś zapytano mnie, kto to jest i faktycznie nie wiedziałem. Nie jestem wielkim fanem piłki nożnej, ale bardzo lubię sport. Amatorsko trenowałem biegi długodystansowe. Intensywnie grałem też w tenisa. Sukcesy Fibaka bardzo mnie wtedy uskrzydlały. Nawet zbudowałem w szkole kort. Wykopaliśmy dół, zasypaliśmy żwirkiem, ubiliśmy na skałę i było naprawdę dużo radości do czasu, gdy kością ogonową walnąłem w słupek. Później zainteresowały mnie sporty walki. Byłem judoką w Czarnych Bytom. Wszystko to jednak przegrało z muzyką. Ale do dziś mam dobrą wytrzymałość, co widać na scenie.

Słyszeliśmy, że kiedyś miałeś dziewczynę sportsmenkę.

Kulturystkę! Była młodą osobą, bardzo zaangażowaną w to, co robi. Mistrzynią Polski i zawodniczką osiągającą sukcesy międzynarodowe. To był hardcore! Kobiety zaangażowane sportowo są po prostu totalne.

My znamy twoją totalną wypowiedź: „Mój stosunek do seksu analnego jest przyzwoity, poczciwy, a nawet ludzki”. Czyli jaki?

Humanistyczny (śmiech).

Zastanawiamy się, czy zgodziłbyś się na udział w reality show a la Ozzy Osbourne?

Wykazałbym się podobną ignorancją w dziedzinie dzisiejszej popkultury. Nie miałbym pojęcia, kim jest Justin Bieber i kompletnie bym się skompromitował. A moja córka, jak i miliony innych nastolatek, kocha się w tym chłopcu! Bardzo ją zresztą rozbawił odcinek Rodziny Osbourne’ów, w którym gościnnie wystąpił ten cały Bieber. Ozzy naprawdę nie wiedział, kogo mu sprowadzili (śmiech). A mówiąc poważniej, myślę, że nie nadawałbym się do takiego show. Wystąpiłem raz u Kuby Wojewódzkiego, co było dziwnym doświadczeniem. Nie pasowałem tam zupełnie. Nie nadaję się do świata, który ma tak cholernie dużo szminy.

Czy po tak długim życiu w świecie trzech szóstek, wiesz już, że nie taki diabeł straszny?

Szatan przez te wszystkie lata okazywał się wielkim dżentelmenem.

Na skróty:

Brzmienie gramofonu Bambino można porównać tylko do brzmienia kołchoźników.

Pierwszy mój koncert to Skaldowie.

Mam wielki szacunek dla Maryli Rodowicz.

Mentalność ludzi za czasów PRL-u odpowiadała mi zdecydowanie bardziej. Wszyscy byli
bliżej siebie. Czuło się, że jest w nas więcej głębi.

Mój Dom Dziecka był w Dobrodzieniu, zawsze kojarzonym z meblami. Dzisiaj produkuje się tam meble Kler.

Kopalnia jest jak ulica – wszystko się może zdarzyć. Tylko na ulicy to my musimy płacić, a w kopalni to nam płacą.

Mój radykalizm na pewno wziął się z moich przeżyć. Koledzy z dawnego zespołu mieli troskliwych rodziców, nigdy nie pracowali, nikt nie przystawiał im giwery do skroni…

Zawsze dbamy o dobrą formę akustyka. Dopingujemy go wszelkimi możliwymi środkami (śmiech).

Mimo, że nie żyję rutynowo, mój life nie musi mi dostarczać zbyt wielu szaleństw. Scena i muzyka całkowicie wystarczają.