Robert Więckiewicz
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Od naszego ostatniego spotkania zagrałeś w ponad 20 filmach.
To nieprawda. Nie, nie, nie. Udowodnijcie to.
Przez ostatnie siedem lat zagrałeś dokładnie w 21 filmach. Łącznie z etiudami.
Ale to się nie liczy. Chyba jest różnica między dużym filmem, który robię przez parę miesięcy, a etiudą studencką, która zabiera mi dwa dni? Chcecie udowodnić, że pracuję non stop. A jest przeciwnie. Ja właściwie cały czas nie pracuję. Od 2007 r. zagrałem chyba w siedmiu pełnometrażowych filmach. Może w ośmiu…
W szesnastu.
Ja to wszystko sprawdzę, panowie. Nie będziecie tak ze mną pogrywać (śmiech).
W 2007 r. mówiłeś nam: „W Polsce nie jest tak, że po dwóch, trzech dużych rolach dostanę kolejnych siedem”. A jednak jest.
No rzeczywiście, pomyliłem się. Może to znaczy, że reżyserzy chcą ze mną pracować. Cieszę się. Staram się zawsze dać z siebie maksimum.
Wielu aktorów daje maksimum…
Pewnie tak. Ale co chcecie ode mnie usłyszeć? Że mam szczęście? Tak, mam.
Większość najlepszych scenariuszy w Polsce trafia do ciebie…
Zaraz, zaraz… Moment! Przegięliście. Koniec tego wywiadu.
Spokojnie… Grasz dużo trudnych ról, wcielasz się w skomplikowane, wielowymiarowe postacie. Na przykład w Sochę w filmie Agnieszki Holland. Zostawia to w tobie jakiś ślad?
Jakiś na pewno. Ale ja tego nie dostrzegam. To jest długi proces. Zmieniam się, mogę powiedzieć nawet, że dojrzewam – choć nie lubię tego słowa. Po prostu uczestniczę w życiu. I w byciu. Siedem lat temu było inaczej. Ale na szczęście z dużym powodzeniem udało mi się być konsekwentnym. Dziś robię to, co zawsze chciałem robić i nie muszę iść na daleko idące kompromisy z samym sobą. To komfortowa sytuacja. Mogłem na przykład zadecydować, że zrobię sobie rok przerwy.
Przez cały 2011 r. odpoczywałeś. Dlaczego?
Bo inaczej się nie da. Miałem za sobą trzy trudne filmy: W ciemności, Wymyk i Baby... Poświęciłem im ponad rok życia. Dlatego potem potrzebowałem kolejnego roku, żeby się zregenerować i pobyć z rodziną. Dla mnie to było niezbędne. Nie muszę zarabiać kokosów, bo nie potrzebuję willi z basenem. Nie odkładam też na ferrari.
Za siedem lat spotkamy się znowu i wtedy pokażesz nam swoje ferrari.
Najpierw to trzeba mieć garaż! Przecież nie będę takiej bryki trzymał byle gdzie. Najchętniej wybrałbym garaż w Brentwood, czyli w jednej z najlepszych dzielnic Los Angeles. Przylecicie wtedy na wywiad i dam wam się „karnąć” moim najnowszym fioletowym ferrari (śmiech).
Bardzo wielkodusznie. Doceniamy. Pamiętasz, jak zaczynał się nasz wywiad sprzed siedmiu lat?
Nie. Pamiętam tylko, że opowiedziałem wam historię z szybą i potem na zdjęciu trzymałem pękniętą przednią szybę samochodową (zainteresowanych odsyłamy do poprzedniego wywiadu).
Zapytaliśmy wtedy, czy żeby z tobą porozmawiać, trzeba się napić. Odpowiedziałeś, że czasem fajnie się gada po dwóch szybkich. Wydaje się to nam bardzo a propos dzisiejszego spotkania.
Faktycznie. Ale dzisiaj odpowiadam, że ja nie muszę. Ale wy możecie się napić… Rozumiem, że widzieliście już Pod mocnym aniołem?
Widzieliśmy i jesteśmy ciekawi, czy zawsze nalewasz wódkę lewą ręką, a pijesz z prawej.
Może faktycznie tak robię, bo lewą miałem zawsze szybszą i mocniejszą. Mimo, że jestem praworęczny. Jednak w tak zwanych „sytuacjach” zawsze wyprowadzałem decydujący cios z lewej. Prawa to u mnie tylko asekuracja, a lewa to precyzja i skuteczność.
Fałszywy mańkut.
Jest w boksie takie określenie. Ale nie wiem, czy znaczy to, co myślicie, że znaczy… A z tym nalewaniem to mnie nieźle złapaliście. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Być może chodzi o szybkość dostarczenia płynu do ust. Bo nalewać z prawej i pić z prawej to ewidentna strata czasu. A tak jest lepsza ergonomia – pach, pach. Jeszcze nie zdążysz odstawić butelki, a już połykasz. Chodzi o płynność – nomen omen. Poza tym specjalnie robię wiele rzeczy lewą ręką, żeby uaktywnić prawą półkulę.
Nasze półkule chyba nie nadążają.
Prawa połowa mózgu odpowiada za rozumienie metaforycznego i symbolicznego znaczenia słów, za rozumienie dowcipów, za sprawność w komunikowaniu się z innymi, za logiczną poprawność wypowiedzi. Chodzi o to, żeby ją pobudzać. A ponieważ prawa półkula porusza lewą stroną ciała, to już chyba wszystko rozumiecie… Chodzi o równowagę. Lewa półkula nie może przejąć za dużo funkcji od prawej, bo się zrobi cięższa i głowa zacznie mi się przechylać na lewą stronę. Dlatego dzięki ćwiczeniu lewej ręki, będę bardziej wyprostowany na starość. Wszystko jasne (śmiech).
Oglądałeś przed laty program Halszki Wasilewskiej?
Jasne. Kto nie oglądał Wódko, pozwól żyć? Klasyka. Z zaciekawieniem na to patrzyłem, mimo że wtedy nie za bardzo łapałem o co chodzi. Nie rozumiałem, dlaczego wódka ma pozwalać mi żyć. Pamiętam, że prowadząca miała niesamowite, finezyjne fryzury – takie klosze. Konkurować z nią mogła jedynie pani Jaworowicz. Podobny styl i klasa. Pani Wasilewska wydaje mi się jednak bardziej empatyczna, bliżej ludzi.
Jerzy Pilch był jednym z jej gości.
Tam w ogóle pojawiała się masa ciekawych osób. Trzeba przyznać, że pani Halszka przygarnęła całkiem pokaźne stadko.
Czy przed zdjęciami pobierałeś nauki u mistrza? Potrzebowałeś rady?
Niespecjalnie. Przed rozpoczęciem zdjęć mieliśmy krótką rozmowę telefoniczną. Zapytałem go, czy wie, że będzie film. Mistrz potwierdził. Spytałem więc, czy wie, kto gra. Na co on: „No, a kto ma grać…”. Potraktowałem to jak błogosławieństwo. A w momencie odkładania słuchawki od razu podskoczyła mi adrenalina. Poczułem ciężar odpowiedzialności. Do tego dołożyła się jeszcze inna sprawa. Ten projekt ma dwanaście lat i pierwotnie do mojej roli był przymierzany Andrzej Grabowski, który sam mi o tym powiedział. Pomyślałem sobie: „Tu Pilch, tam Grabowski… Chłopie, ale ci wysoko zawiesili poprzeczkę”.
Miałeś taki moment w życiu, że mocno trenowałeś sport narodowy?
Picie wódki? Pewnie. Każdy miał taki moment. Wy też. Fajnie było. Nie chodzi jednak o to, żeby coś komuś udowadniać. Poza tym nigdy nie przeżyłem takich kaców, jakie widać w tym filmie. Bohater Pod mocnym aniołem jest profesjonalistą – i to wysokiej rangi. W porównaniu z nim, nie otarłem się nawet o zawodowstwo. Można powiedzieć, że ćwiczyłem solidnie, ale jednak amatorsko.
W internecie pod twoimi wywiadami często pojawiają się komentarze w rodzaju: „Fajnie gada, chyba jest trochę dziabnięty…”.
(Śmiech). Widocznie nawet na trzeźwo tak wyglądam. Nie wiem, co o tym powiedzieć. Kiedyś w internecie przeczytałem inny komentarz na swój temat: „Fajnie gada. Szkoda, że gej”.
Chodziło nam o to, że bardzo pasujesz do roli. Widzowie cię kupią momentalnie.
Dzięki. Warto jednak podkreślić, że na planie zawsze byłem trzeźwy. Podobnie jak reżyser i koledzy aktorzy.
Ponoć nie da się dobrze grać pijanego, będąc pijanym.
Niedawno miałem na ten temat rozmowę z Agnieszką Holland, która powiedziała, że to nieprawda. Była świadkiem sytuacji, kiedy aktorzy w scenie z alkoholem pili naprawdę. Wszystko szło idealnie… do czasu. Agnieszka reżyserowała wtedy teatr telewizji i po kilku dublach jeden z aktorów po prostu stracił panowanie nad ciałem. Ogólnie jednak ujęcie się udało. Tyle, że w ten sposób można zrobić jedną scenę, a nie cały film. My mieliśmy 40 dni zdjęciowych. A mój bohater jest przecież w różnych fazach upojenia. Od trzeźwości, przez wstępne wstawienie, aż po rzyganie, czołganie i delirium. Rola wymagała więc szalonej precyzji. Chodziło o to, aby kontrolować te wszystkie fazy. Gdybym był pod wpływem, o żadnej precyzji nie byłoby mowy. „Wspomaganie” przez 40 dni mogłoby mnie zabić. Zresztą i tak ciężko ten film odchorowałem. Praca na planie była demolująca psychicznie. Zryła mi mózg. To chyba moja najcięższa rola w życiu.
Interesuje cię, co Jerzy Pilch powie po premierze?
Nawet bardzo. Ale niczego się nie spodziewam. Po prostu jestem ciekaw. Tym bardziej, że film nie jest dosłowną ekranizacją książki. Powstał na jej motywach. Ci, którzy spodziewają się oddania treści jeden do jednego będą zdziwieni. Jest tam dużo Pilcha, ale też dużo Smarzowskiego. Dużo nas – aktorów. Kilka historii dodaliśmy od siebie. Każdy dorzucał jakąś opowieść.
Kto dorzucił tę o wchłanianiu wódki przez skórę – gołymi stopami z gumofilców?
Nie pamiętam. Może Arek Jakubik, bo on gra tę postać.
W jednej ze scen prowadzi tira, słuchając kultowego utworu zespołu Siekiera. Lubiłeś ich?
Jasne! Misiowie puszyści. Mam nawet winyla.
Byłeś punkiem? Czego słuchałeś w młodości?
Tam gdzie się wychowywałem – w Nowej Rudzie – założenie zwykłej flanelowej koszuli było wielkim wydarzeniem. Od razu czułeś się punkiem (śmiech). W latach 80. słuchałem sporo badziewia. Może nie takiej rzepy jak Modern Talking, ale w sumie to niewiele lepszej. Chodziłem, jak wszyscy, na dyskoteki. Leciały tam różne hity. C.C. Catch, Sandra i podobne „kaszany”. Samo gęste z lat 80. Pamiętam, że na każdej dyskotece była przerwa na regenerację dla „normalsów”. Wtedy miejscowi metalowcy puszczali swoją muzę i przy Metallice, AC/DC i Voivodzie zamiatali grzywami wszystkie powierzchnie na parkiecie. Patrzyliśmy na nich z podziwem. To była prawdziwa energia. A potem, po kwadransie, powrót do rzeczywistości: You’re my heart, you’re my soul…
Czyli byłeś „normalsem”?
Tak. Ale w domu na radiu Ślązak słuchałem listy przebojów w Trójce i Wieczorów Płytowych w Dwójce. „Romantycy muzyki rockowej”, Szachowski, Beksiński… Lubiłem Depeszów, Ultravox, Talk Talk, Tears for Fears i O eM De (śmiech). Wszystko nagrywałem na kaseciaku. To w ogóle były czasy, w których pismo „Bravo” jawiło się jako poważna prasa muzyczna z genialnymi plakatami, które wieszałem sobie nad łóżkiem. Chyba przez rok zbierałem fragmenty wielkoformatowego plakatu Kiss. Z czasem nad drzwiami pojawili się też Led Zeppelin, a potem, dzięki mojemu kumplowi punkowcowi: Dead Kennedys, Exploited, Sex Pistols i UK Subs. Najlepsze było jednak to, że obok Kissów powiesiłem równie duży plakat zespołu… Village People.
„Fajnie gada. Szkoda, że gej”.
(Śmiech). Wiadomo, że chodziło o same plakaty. A szczególnie o ich skalę. Im większy, tym lepszy. Miałem wtedy kolegę, który od swojej rodziny w Niemczech dostawał świeże winyle. Często siedzieliśmy u niego z kumplami i słuchaliśmy. Któregoś razu puszczał płytę Kissów. W pewnym momencie przyciszonym głosem pytam go: „Słuchaj, a co to właściwie znaczy Kiss?”. On zrobił poważną minę i głębokim głosem oświadczył: „Kiss… to znaczy ŚMIERĆ”.
(Ogólny wybuch śmiechu, przechodzący w donośny rechot).
Przeszył nas dreszcz.
I słusznie. Mnie wtedy włosy na rękach stanęły dęba. Wszystko zrozumiałem w jednej chwili: przebieranki, jęzory, kolory, makijaże, zawodzące gitary. Prawdziwy satan!
Podobno tylko do 7. roku życia byłeś ładnym dzieckiem…
Wyobraźcie sobie jasnego blondynka z niebieskimi oczkami i ładną, gładką buzią. Taki byłem – zdjęcia nie kłamią. A potem… hrrr, grrr, drrr… i po buźce. Jakbym się spotkał sam na sam z koparką.
Kiedyś obiecałeś nam, że opowiesz o swojej bliźnie na czole.
A co? Myślicie, że trafiłem czołem na hokejówkę kolegi?
Bardziej, że kolega trampkarz z Piasta Nowa Ruda zawadził cię korkami.
Moja mama czasami przysyła mi tygodnik „Noworudzianin”. Dzięki temu jestem na bieżąco w rozgrywkach V ligi. Piast w tej chwili jest na pierwszym miejscu. Zgadza się?
Niezły jesteś. A wiedziałeś, że w ostatnim meczu rundy pokonaliście solidny Zamek Kamieniec Ząbkowicki 3:0?
Widzę, że też nie jesteście źli. Młode chłopaki dają radę. Cieszę się. Gdyby nie kręgosłup, to pewnie i ja byłbym piłkarzem.
Daje o sobie jeszcze znać?
Nie, bo się codziennie rozciągam. Wtedy nie miałem na to czasu. Dziś jestem very flexible. Rozciąganie to klucz do młodości. Dzięki niemu nie będziecie się kurczyć (śmiech).
Czy twoje pierwsze randki były rozciągnięte nad Włodzicą?
Mieszkałem w dzielnicy Słupiec, w której płynie rzeka Dzik. Ale ja nie chodziłem na randki. Byłem bardzo nieśmiałym chłopcem, co mi zresztą zostało do dziś.
To widać. Szczególnie w wywiadach. Biedne dziennikarki boją się ciebie śmiertelnie…
Naprawdę? Może dlatego, że im bardziej jestem nieśmiały, tym bardziej jestem śmiały. Taki mechanizm obronny. Moja nieśmiałość jest tak ekstremalna, że automatycznie zmienia się w śmiałość, która ją przekracza. Ciągnie się to za mną od dzieciństwa.
Tak jak ksywka „Więcol”?
Tak. Czasem tylko ewoluuje w kierunku „Więcek”. W podstawówce pojawił się przez krótki czas także „Wieniec”. Nie cierpiałem tej ksywki. Źle się kojarzyła. Mam zresztą dla was dobrą historię, ale nie wiem, czy ją przepuszczę w autoryzacji…
I co my mamy teraz powiedzieć? Chyba tylko to, że jesteś rozpieszczony przez magazyny dla pań, w których świat jest gładki i wszystko można upiększyć w autoryzacji.
Gdyby nie było autoryzacji, to w ogóle byśmy nie gadali. Ale dobra… W podstawówce nie byłem orłem, więc respekt musiałem sobie wyrobić w inny sposób. Byłem dość ostrym zawodnikiem i trochę terroryzowałem kolegów. Kiedy pojawiła się ksywka „Wieniec”, zakazałem jej używania. Konsekwencje były bardzo poważne (śmiech). Któregoś razu, na lekcji przyrody, nauczycielka kazała koledze z pierwszej ławki czytać na głos z podręcznika opis tasiemca. Kolega czyta i nagle się zacina w zdaniu: „Tasiemiec uzbrojony jest w…”. Nauczycielka go ponagla. Wtedy on odwraca się w moją stronę i błagalnym spojrzeniem pyta: „Mogę?”. A ja robię minę w stylu „Ojca chrzestnego” i kiwam głową z przyzwoleniem. Z kolegi uchodzi powietrze: „Tasiemiec uzbrojony jest w… WIENIEC haczyków”.
Byłeś kiedyś uzbrojony w prawdziwe wąsy?
Jak zaczęły się te pierwsze pypcie pojawiać, to próbowałem zapuszczać. Chłopakom wydaje się wtedy, że robią się męscy i podobają się koleżankom. Ale to babie lato nigdy nie wygląda dobrze. Kryminał tango. Mieliśmy nauczyciela, który nas ścigał za ten meszek. Kazał go golić. Nasze wąchy nazywał zarostem atmosferycznym.
Pytamy, bo ostatnio sporo grałeś z wąsami.
Nic przyjemnego. Wciąż masz klej na górnej wardze. Po dłuższym czasie skóra się buntuje.
Jakie to uczucie, siedzieć w kinie obok osoby, którą się gra w wyświetlanym właśnie filmie?
Bardzo dziwne. Na pokazie filmu w Wenecji siedzieliśmy w tym samym rzędzie w następującej kolejności: ja, Agnieszka Grochowska, Danuta Wałęsa, Lech Wałęsa. Ciężko mi opisać tamte emocje. Sytuacja była tak bardzo niecodzienna, że daleko wykraczała poza doświadczenia aktorskie. Podobnie, choć jednak inaczej, poczułem się w Berlinie dwie godziny przed premierą W ciemności Agnieszki Holland. Zjechałem hotelową windą na dół, żeby wyjść i zapalić. W hallu nagle usłyszałem krzyk: „Socha!”. We foyer zebrały się rodziny ocalonych, o których opowiada film. W jednej chwili zostałem otoczony. Ci ludzie chcieli być jak najbliżej mnie. Dotykali, opowiadali, pokazywali rodzinne albumy. W tamtym momencie nie byłem już aktorem, tylko lwowiakiem Leopoldem Sochą – postacią historyczną. Szokujące przeżycie. Niezapomniane i bardzo wzruszające.
Jak długo „wychodzi” się z takiej roli jak Socha?
Trzeba odpocząć i zresetować się, żeby móc przymierzyć się do kolejnej pracy. Ale nie jest tak, że po zdjęciach muszę jechać do SPA. Bez przesady. Raczej chodzi o domykanie w sobie pewnych klapek, które otworzyło się do konkretnego zadania. Uważam, że potencjalnie każdy z nas ma w sobie wszystkich ludzi. Dam sobie rękę uciąć, że w pewnych okolicznościach bylibyście w stanie zabić człowieka. Ale przecież nie uruchamiacie w sobie tej dyspozycji. Prawdopodobnie nigdy jej nie użyjecie. Ja jednak na potrzeby roli muszę umieć w sobie takie zachowanie wywołać. I to dotyczy wszystkiego. Czy wymiotuję, czy zabijam, czy przytulam. Do wszystkiego muszę się dokopać. Gdybym po zakończeniu zdjęć nie potrafił pozamykać tych otwartych szuflad, to groziłaby mi schizofrenia. Wiecie jaki jest mój ideał? Żeby ten ktoś na ekranie, był tylko tam. Ja sam chciałbym się rozpłynąć w tłumie.
To raczej niemożliwe. Twoją twarz znają w Polsce wszyscy.
Na szczęście nie wszyscy. Kiedyś moja żona, która nosi podwójne nazwisko, umówiła się z doradcą bankowym, ale nie mogła przyjść. Poprosiła mnie, żebym poszedł za nią. Wchodzę do kawiarni, podchodzę do faceta z aktówką i tłumaczę, że miała być żona, ale coś jej w ostatniej chwili wypadło. Na co on: „Aaa… pan Adaszyński? Proszę usiąść”. A potem normalna bankowa gadka. Wspaniały moment. Cudownie odświeżający. Poczułem się fantastycznie.
Jak myślisz, ciężko byłoby zagrać… Więckiewicza?
Jacek Braciak mnie świetnie naśladuje. Zaczyna od szycia nogą, a potem już idzie na całość. Jest w tym bardzo zabawny. Ale co to w ogóle za pomysł, by grać zwykłego mieszkańca Saskiej Kępy? Zadanie to jest piekielnie ciężkie, wręcz niewykonalne. Bo on ma w sobie tyle psychologicznych niuansów… (śmiech).