Robert Więckiewicz
PLAYBOY nr 2, 2007
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Dajcie mi szansę chłopaki, co? Jakieś 10 minut na rozruch.
(Po tych słowach Roberta rozpoczęła się 10-minutowa rozmowa o niczym, której treść i tak nie zainteresowałaby Czytelników. Rozmawiało się przede wszystkim o pogodzie, ale także o komisariacie milicji na Saskiej Kępie, o maglu, o popielniczce, herbacie jaśminowej w dzbanku i zielonej w małym worku, jak również o półtorej dużej bańki, życiu w mongolskim kraju i sąsiedzie rockandrollowcu z basem podłączonym do wzmacniacza).
Czy żeby z tobą porozmawiać, trzeba się napić?
Oj, czasami tak. Fajnie się rozmawia, jak się wypije ze dwa szybkie. Ale dzisiaj nie mogę za bardzo, bo mam próbę w teatrze.
My próby w teatrze nie mamy, napić byśmy się mogli, ale pijemy do czego innego…
To pijcie.
Dziennikarz Marcin Kruk (w tej roli Paweł Małaszyński – przyp. aut.), żeby przeprowadzić wywiad z „Blachą” (w tej roli Robert Więckiewicz – przyp. aut.) w Świadku koronnym, napić się musiał. Bo się bał. Tak jak my.
Ale to ja się boję (śmiech). Nie wiem, co mam mówić. Właściwie wszystko widać, więc po co gadać?
Bo zadamy ci parę pytań, jakich do tej pory nie słyszałeś.
Czekam, czekam! Kiedyś na festiwalu w Gdyni podeszła do mnie bardzo urocza dama – dziennikarka. Najpierw ja zadałem jej pytanie: „Czy pani jest doświadczoną dziennikarką?”. Ona się obruszyła i ofuknęła mnie: „Oczywiście, rozmawiałam z Anthonym Hopkinsem, Shazzą i wieloma innymi gwiazdami”. Ja na to, że to właśnie chciałem wiedzieć. Kobieta włącza dyktafon i pyta: „Panie Robercie, jakie jest pana hobby?”.
My aż takiego doświadczenia nie mamy i nie przygotowaliśmy pytania o hobby.
A szkoda, bo się trochę przygotowałem (śmiech).
Mamy inne. Na przykład, czy te okularki to te same co w Świadku koronnym?
Bez przesady. Wystarczy, że jest tam moja twarz. To prywatne okulary.
Skoro wspomniałeś o twarzy… Czy dostałeś kiedyś w realu taki łomot jak w filmie?
Raz, w Karczmie Słupskiej. Ale nie chcę o tym mówić. Krwawa jatka.
A czy tak samo jak „Blacha” spoglądasz na dziewczynę i od razu wiesz, „czy się dobrze puka”?
Odpowiem tak: na dziesięć osiem trafiam.
Czyli masz 80 procent skuteczności.
Ale później oczywiście pytam kolegów. Bo sam, jak wiadomo, nie tego. Nie sprawdzam (śmiech).
No dobrze, a jaką dziewczynę chciałbyś sprawdzić w roli naszej playmate?
Generalnie lubię kobiety, które mają jakiś lekki feler. Mały zezik, dwójka lekko uszczerbiona, trochę galaretki – nie za dużo, tak w sam raz, żeby nie był kościotrup. Ale u was to chciałbym zobaczyć jakiś większy hardcore. Taką Renatę Beger na przykład (przyjmuje wyzywającą pozę na fotelu, wystawiając filuternie biodro do przodu i odrzucając głowę do tyłu). To byłoby coś!
Aż nam się gorąco zrobiło. A co sądzisz o feministkach?
Nic. Chociaż może… chciałbym zobaczyć jakąś feministkę na rozkładówce. Którąkolwiek (śmiech). Szczerze mówiąc, ta wasza rozkładówka to jest problem. W kobiecie musi być jakaś skaza. Bo inaczej patrzenie na nią przypomina spojrzenie bazyliszka w lustro. Ja szukam czegoś ludzkiego. Mój wzrok po prostu odbija się od tych waszych playmate, bo nie znajduje nierówności, na których mógłby się zaczepić. Jestem piewcą hasła: zwyczajne dziewczyny na rozkładówki. Spójrzcie na mnie! Jak ja wyglądam? Czy z taką twarzą mogę lubić idealne kształty?
Czekaj… Chyba żaden dziennikarz nie zadał ci jeszcze pytania, skąd masz tę bliznę na czole. Jesteśmy pierwsi?
Jasne. Widać jesteście mniej delikatni od reszty (śmiech). Nie powiem. Traumatyczna i jednocześnie banalna historia.
Rąbka tajemnicy mógłbyś jednak uchylić…
Nie powiem wam nic więcej ponad to, że było źle. Kość na wierzchu, dziura w czaszce… Dwie godziny później i koniec. Nie ma żartów.
Jesteśmy mniej delikatni od bulwarówek, które cię oszczędzają i nie wypisują głupot na twój temat. Raz się tylko uczepiły, kiedy wyciąłeś sobie pryszcza na twarzy…
Jak to raz?! Chyba się nie przygotowaliście dokładnie. Nie wiecie, że byłem kochankiem Joanny Brodzik?!
Spokojnie, żeby nie wyjść na „słabiaków”, ten fragment wytniemy i dopiszemy po prostu pytanie: „Czy nadal jesteś kochankiem Joanny Brodzik?”. Może być?
Super. No więc, zrobili nam zdjęcie, jak rozmawiamy podczas festiwalu w Gdyni. I wystarczyło. O naszym rzekomym romansie ukazała się notatka w jednym z lepszych pism plotkarskich plus link do strony internetowej: „Na Onecie dowiecie się więcej”. No to wszedłem i patrzę, pod tym zdjęciem 1500 komentarzy, w tym oczywiście 1498 dotyczących Brodzik i dwa dotyczące mnie. Jeden w stylu: „Znam Więckiewicza, ma fajną żonę i dziecko, ten romans to na pewno nieprawda”. Podbudowałem się, ale tylko do czasu przeczytania drugiego.
Ktoś cię jednak nakrył z Brodzikówną?
(Śmiech). Nie. Szło to dokładnie tak: „Robert Więckiewicz: dno, dno, dno. Jako kochanek też dno” (wybuch śmiechu). Brylant po prostu. Ale nie wiem, czy to puścimy… Może lepiej wyciąć w autoryzacji, co?
Stanowczo oponujemy. A co z pryszczem?
Nic. Wyciąłem.
Przechodzisz kryzys wieku średniego?
Przechodzę. Od 20. roku życia i pewnie będzie to trwało jeszcze z 15 lat.
Ale właśnie teraz, w wieku 39 lat, zaczynasz grać duże role!
Nie podnieca mnie to, bo w Polsce nie jest tak, że po dwóch, trzech dużych rolach dostanę kolejnych siedem. Nie dzielę swojego życia na okresy gorsze i lepsze. Kiedyś kolega powiedział mi, że jak się ma 7 lat chudych, to potem przychodzi 7 tłustych dni. Staram się to wykorzystać. I tyle. Niebawem ktoś zatańczy z gwiazdami i o nim będzie głośno. Tak się to kręci.
Słyszeliśmy, że jesteś mocno nakręcony kolejnym swoim filmem – Wszystko będzie dobrze (w reżyserii Tomasza Wiszniewskiego – przyp. red.).
Myślę, że będzie to dobry film. Młody chłopak postanawia pobiec do Częstochowy, żeby pomodlić się o zdrowie dla matki. Pomaga mu jego trener, były wuefista z problemem alkoholowym. Film drogi. Podróż, w której każdy coś dla siebie odkrywa. Nie używam tam w ogóle środków przynależnych do tak zwanego kina gangsterskiego, z którym zaczęto mnie utożsamiać.
Jak zapatrujesz się na porównania twojej urody do Billa Murraya i Roberta De Niro?
Oj, dużo tych porównań jest. Kiedyś Filip Bajon powiedział mi: „Jesteś jak młody Gabin”.
Nam przypominasz Jacka Zielińskiego.
(Śmiech). Proszę bardzo! Byłem już Keitelem i Bono. Bierze się to też z tego, że często zmieniam „size”. Po świętach jestem trochę większy. Ale wszelkie porównania raczej mi pochlebiają.
Nadal marzysz o pracy w Hucie Warszawa?
(Śmiech). Są takie momenty, że tak. Chciałbym obudzić się o piątej rano, wsiąść w tramwaj, zjeść kanapki, spędzić przy martenowskim piecu osiem godzin, wrócić o 16.00 do domu. Często marzę o regularności.
I o nicnierobieniu.
Dokładnie. Zazdroszczę niedźwiedziom, które przesypiają całą zimę.
W tym roku mają przerąbane. Jeden zatrzymał w grudniu autobus do Zakopanego.
Współczuję. Ale w normalnych warunkach zero problemów, wszystko mają gdzieś.
W hucie jednak nie pracujesz. Próbowałeś sił w czymś innym niż aktorstwo?
Skończyłem technikum budowlane i jestem teoretycznie fachowcem od parkietów i glazury (śmiech). Mogę na przykład ocenić, że tutejsza podłoga to lekka padaczka. Rozumiem, że ta nieregularność jest odzwierciedleniem osobowości właściciela (spotkaliśmy się w knajpie Piotra Najsztuba – przyp. aut), ale widzę tu spory problem wykonawczy. Miałem miesięczne praktyki na budowie szpitala wojewódzkiego w Legnicy, który powstawał 25 lat. Być może dlatego, że pracowali tam uczniowie szkół budowlanych. Doświadczenia z budowy są gigantyczne i bardzo kolorowe.
Podobnie jak z boiska piłkarskiego.
O tak. Chodząc do klasycznej budowlanej zawodówki, miałem sporo czasu na treningi. Grałem w trzeciej lidze w Piaście Nowa Ruda.
Pozycja?
Środek ataku. Szybszy od piłki. Miałem dobre przyjęcie na klatę, dobry wolej – było parę elementów, których się nie wstydziłem. Klasycznym łowcą bramek nie byłem, bo lubiłem się cofnąć…
Jak Żurawski.
Byłem skuteczniejszy. 30 bramek w sezonie! Choć trzeba przyznać, że graliśmy z leszczami. Bramki miały normalny wymiar, a bramkarze mieli po metr czterdzieści wzrostu (śmiech). Niestety kontuzja kręgosłupa zrujnowała dobrze zapowiadającą się karierę. I zostałem aktorem (śmiech). Degradacja. Upadek. Mogę co najwyżej zagrać piłkarza.
Albo grać w reprezentacji „Polityki”. Twoja kariera piłkarska ponownie rozpoczęła się od fachowego kopnięcia na scenie podczas przedstawienia w teatrze.
Grałem wtedy w Shopping and Fucking Ravenhilla. W pewnym momencie jednemu z bohaterów wypadła na podłogę puszka po piwie. Nie zastanawiając się wiele, pięknie przymierzyłem i poooszło za scenę! Po przedstawieniu czekają na mnie znajomi, gratulują, oceniają jak wypadłem, a wśród nich stoi Jerzy Pilch. „Ty chyba dobrze grasz w piłkę? Fenomenalnie żeś to kopnął!” (śmiech). Tak ocenił mój występ. I w ten sposób zacząłem grać z redakcją „Polityki”. Co 10 minut panowie robili przerwę na fajkę, ale formę mieli, że hej. Szacunek.
Pilch twierdzi, że do Reprezentacji Artystów Polskich jesteś za dobry.
Byłem kiedyś na jednym treningu. Nikogo nie znałem, a co gorsza – nikt nie znał mnie. Nie miałem nominacji do „najpiękniejszych VIVY!”, do „złotej róży GALI”. Byłem nikim. Siedziałem i tyle. Nawet nie wszedłem na murawę. Pomyślałem sobie „idź ty lepiej koziołeczku szukać swego Pacanowa”. Źle się czuję wśród „gwiazd”. Ale na tamtym treningu ich gra nie wyglądała najlepiej. Ewidentny brak myśli taktycznej. Poza tym galaretka na brzuchach przeszkadza w operowaniu piłką (śmiech).
Piłkarzem nie zostałeś, glazurnikiem też nie, miałeś jeszcze jakieś dobre pomysły na zarabianie?
Jeszcze w trakcie szkoły teatralnej jeździłem na saksy do Niemiec. Z tym wiąże się komiczna historia. Po pierwszym roku studiów poznałem kumpla. Kompletny odjazdowiec. Nawiasem mówiąc – szkoda, że nie mam już z nim kontaktu, bardzo go lubiłem. Powiedział, że ma nagraną w Niemczech świetną robotę u znajomych. Był tam podobno trzy razy. Mówi: „Wielka kasa, na bank”. Oczywiście wszedłem w to, podjechałem do niego pod Wrocław, a on wita mnie w maluchu. „Po przeglądzie, sprawdzony, prawie nówka. Nic się nie bój”. Pytam go: „Jakby coś się działo z samochodem, znasz się?”. „Stary, ja o samochodach wiem wszystko”. Dobra, jedziemy. Czwarta rano, wsiadamy do załadowanego po dach malucha i za granicę! Przed Zgorzelcem coś zaczyna rzęzić. No i stoimy. Machamy, machamy, w końcu zatrzymał się jakiś facet. Postukał, pogrzebał, odkręcił gaźnik, a w nim włos! Wyjął go, a my odzyskaliśmy samochód. Jedziemy dalej. Na autostradzie niemieckiej grzejemy 110 km/h (śmiech).
Poboczem?
A jak! Wszyscy nas mijają. Ale jest super, 30 stopni na zewnątrz, okna pootwierane, łokcie na drzwiach, sielanka aż tu nagle – puk i mleko.
Jakie mleko?!
Pękła przednia szyba! W drobną pajęczynkę. Nic nie widać. Nic, dosłownie. Wywaliliśmy szybę, koszulkami obwiązaliśmy gęby i jedziemy dalej. Mamy muszki w oczach, uszach, nosach, i jeszcze innych otworach – masakra. Pytam: „jak już tam dojedziemy, to co zrobimy”. „Spoko, będzie zajebiście”. OK. Wieczorem przyjeżdżamy na miejsce, a tam cisza, pusto, nikogo. Kumpel mówi: „Spoko, mam tu przyjaciela. Jedziemy do niego na chatę”. Dobra. Wylądowaliśmy przed bramą z domofonem. Pytam: „Znasz niemiecki?”. Twarz pokerzysty: „Staaary, na luzie”. Mówię: „Dzwoń, nawijaj”. A on: „A ty znasz niemiecki?”. „Kurwa, to ty podobno znasz!”. „No, ale ty po angielsku trochę gadasz” (śmiech). Pytam: „A ty w ogóle znasz tego kolesia?”. „No wiesz, widzieliśmy się kilka razy na bilardzie”. Ręce mi opadły. Ale co było robić? Dryń, dryń. „Hi, we are friends of Marcus. And we came from Poland…”. „OK” i furtka się otwiera. Wchodzimy, Marcusa nie ma, są za to jego rodzice. Zrobili nam kolację i cisza. Po trzech godzinach przyszedł „kumpel”. Nawet wpadli sobie w objęcia! Spędziliśmy tam z pięć dni. Bardzo mili ludzie, ale w końcu zaczęli się pytać, ile jeszcze będziemy. Stanęło na tym, że pojechaliśmy na północ Niemiec, bo oczywiście ta nagrana robota nie wypaliła.
A co z szybą?
Znaleźliśmy jakąś na szrocie. Przez następne dwa miesiące w międzynarodowym towarzystwie zbieraliśmy ogóry. A potem zrobiliśmy sobie wycieczkę Amsterdam–Rotterdam–Bruksela–Londyn. W sumie cała ta przygoda trwała parę miesięcy. Niezły film można by nakręcić.
Ty w ogóle ponoć wolisz kino niż teatr. „W teatrze nie wytrzymuję za długo, nie chce mi się chodzić do teatru. Jeśli spektakl trwa dłużej niż półtorej godziny, nie jestem w stanie go znieść”. W kinie tego nie odczuwasz?
Nie. Filmy mogę oglądać godzinami. Nigdy nie wyszedłem z kina. Jeśli nie mogę obejrzeć filmu w całości, to znaczy od czołówki po tyłówkę z nazwiskami, rezygnuję. W teatrze półtorej godziny, to górna granica wytrzymałości. Dlatego na ogół nie chodzę na premiery. Zresztą ze wszystkim tak mam. Nigdy nie sięgam po książkę, kiedy jest bestsellerem, nie idę do kina w pierwszych dwóch tygodniach wyświetlania nowego filmu. Wszystko musi się ułożyć, samo do mnie przyjść. Lubię to, co obowiązkowe w danej chwili, odłożyć zwyczajnie na półkę, żeby się uleżało i poczekało na swój moment.
My również czekaliśmy na pewien moment. Możesz dla nas narysować traktor?
A skąd wy to wiecie?! Jasne, że mogę. Dawajcie kartkę. Ale tylko z profilu, w tym jestem mocny. Zaczynamy od dużego koła… Ciaaaach. A teraz detale opony…
(Przez następne 10 minut Robert rysuje traktor, szczególną wagę przykładając do wiernego oddania szczegółów. Jest dobry. Powiedzmy: wystarczająco dobry, żeby zaimponować synowi Kostkowi)
Ile już takich traktorów przerobiłeś?
Setki, tysiące, nie wiem. Ale nie tylko same traktory, bo też traktory z przyczepą, lokomotywy, autobusy, koparki… Ale najtrudniejsza jest asfalciarka, mówię wam. Za dużo detali, zbyt skomplikowana konstrukcja. Sentencja w stylu: „Tato, narysuj mi asfalciarkę” zapowiada poważne tarapaty (śmiech).
To już chyba nie musimy cię pytać o hobby?
Nie przepuszczam żadnej budowie. Jak się trafi, to zatrzymuję się i patrzę, patrzę, patrzę… Ale asfalciarki do tej pory nie umiem narysować z pamięci.