Robert Brylewski
TEKST: Rafał Księżyk
—
W tym numerze PLAYBOYA mamy też wywiad z Bogusławem Lindą i on trochę się żali, że sporo kobiet uważa go za chama i buca. A co ty o nim sądzisz?
Strasznie lubię gościa. Uważam, że dostał się w szpony stereotypu. A skoro ruszają go takie rzeczy, to znaczy, że jest wrażliwy. Spotkałem go przez chwilę. Pracowałem nad muzyką do filmu Słodko-gorzki w łódzkiej filmówce. Całą noc miksowałem, do piątej i zasnąłem trochę nieświeży w tamtejszym barze, gdzieś w kącie pośród kaset, kabelków i ubrań, które miałem ze sobą. Obudził mnie gwar i okazało się, że tam są wszyscy: pan Machalica, pan Linda, pan Kondrat. Ale to ludzie sztuki, nie takie rzeczy widzieli i wykazują duże poczucie humoru, szczególnie pan Kondrat. Wypiliśmy razem kawę. Bardzo ich pozdrawiam.
A jakie stereotypy o Brylewskim wkurzają cię najbardziej?
Denerwuje mnie, kiedy ludzie myślą, że muszę być człowiekiem totalnie chaotycznym w każdej dziedzinie. Skoro zajmuję się muzyką, sam sobie wyznaczam pracę i czas odpoczynku. Owszem często się spóźniam i w moim domu panuje bałagan. Ale przecież ja nic bym w życiu nie osiągnął, gdybym nie miał pewnych płaszczyzn, na których jestem perfekcyjny. Komputer, nagrywanie, miksy – to są dziedziny, w których dbam o bezwzględny porządek. A ten chaos, który mnie w życiu otacza jest konsekwencją takich wyborów. Dawno już zrozumiałem, że jeśli chcę np. pochłonąć wiedzę komputerową, to są dziedziny, które muszę odpuścić.
Są jakieś dziedziny, które chciałbyś ogarnąć równie perfekcyjnie, ale zabrakło czasu?
Uuuu! Mógłbym całą listę zrobić. Nowoczesna nauka. Przede wszystkim wszystko, co wywodzi się z teorii Einsteina. Od teorii względności po nanotechnolgię. Jakim prawem mrówka spada z 12 piętra i się nie zabija? A druga rzecz, to wiedza historyczna. Bo z historii bierze się przyszłość. Ta wiedza potrafi gasić ignorantów, wodzić za nos neofitów i pocieszać. Ja od wielu ludzi słyszę, że na świecie jest coraz gorzej. I zadaję im pytanie: wolałbyś żyć w średniowieczu?
Skoro już od z górą ćwierć wieku żyjesz z muzyki i sam kształtujesz rytm swego życia, to czy czujesz się wolnym człowiekiem?
Nie do końca. Wolność nie jest czymś, co można posiąść na stałe, czym można dysponować. To raczej energia, paliwo. Trzeba codziennie kontrolować, czy ono jest. Tak samo z niezależnością. Nigdy do końca ich nie osiągniesz. Bo np. co to za wolność i niezależność, jeśli nie potrafisz ich dla dziecka poświęcić. Inaczej zostajesz smutnym, ponurym egoistą. To bardzo życiowe pojęcia, inaczej wyglądają u filozofów, którzy rozważają je odcięci od świata. Dlatego nie zostałem księdzem.
Miałeś zostać księdzem?
Tak powiedział stary lekarz, który przyjmował mnie na ten świat. Kiedy się urodziłem powiedział do matki: “Od razu widać po czaszce, to będzie ksiądz!”.
Może dlatego rodzice posłali Cię do katolickiego liceum dla chłopców?
„Słuchajcie bydlaczki, najlepsza szkoła w Polsce” – tak nam ksiądz mówił. To było liceum PAX-u. Faktycznie, mieli basen, aparaturę do nauki języków, sale lekcyjne z tarasami. Ale przede wszystkim przewrażliwienie na własnym punkcie. I trzeba było mundurki nosić. Mogły być dżinsowe. Ja znalazłem sobie kurtkę i spodnie z czarnego dżinsu, a do tego nosiłem bandanę. I się zaczęło. Wychowawca wali do mnie tekst: „A ty się musisz zawsze odróżniać Brylewski i tak się dziwnie ubierasz, zupełnie jak twoja matka.” No to ja w tym momencie dostałem takiej piany, że się na gościa rzuciłem i przestałem chodzić do szkoły. Ale dobrze się skończyło, bo poszedłem później do liceum Reja. A tam już czekała na mnie ekipa. Cały poczet polskich freaków.
Jako chłopak skory biłeś do awantur?
Chyba, że dla żartu, albo jeśli trzeba było się popisać. Generalnie, nie. Zawsze wolałem najpierw przyjrzeć się sytuacji. Kiedyś, jak miałem 15 lat jeden gość, starszy ode mnie, długo prowokował, aż wypaliłem mu z grzywki i jak już leżał, dwaj moi koledzy wzięli go na kopy. Przeżyłem chwilę grozy: “Czy on się podniesie, czy nie?” Łatwo sobie spieprzyć życie przez takie historie. Ale prawdziwej samokontroli nauczyły mnie koncerty. Tam są różne akcje, skini, pijani goście. A to ty jesteś gospodarzem i za wszystko odpowiadasz. Jak tak się przynajmniej czuję. Wtedy możesz udawać Rambo, geja albo Ghandiego, byle nikt nie dostał kosy.
Wspominasz, że liceum PAX-u było dziwne, ale ty przecież wychowywałeś się w takiej zupełnie osobliwej enklawie w rzeczywistości PRL-u, na łonie Państwowego Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk.
Zasmakowałem prawdziwego, niezrealizowanego komunizmu. Wyobraź sobie, że w całej Polsce przesłuchano 50 tysięcy ludzi i wybrano kilkuset najzdolniejszych ludzi. Wśród nich byli moi przyszli rodzice. Powstał zespół, który zamieszkał wspólnie, jakby jedna ogromna rodzina. Panowały zasady jak w tym wyśnionym komunistycznym pięknym państwie. Miałem 200 wujków i cioć. W Koszęcinie w starym pałacu na wsi odbywały się próby, a obok stały dwa bloki mieszkalne dla zespołu i jego rodzin. Nie dość, że to była niesamowita mieszanka kulturowa, to jeszcze ci ludzie jeździli po świecie więcej, niż dyplomaci. Jedna z pierwszych rzeczy jaką pamiętam z dzieciństwa, to jak rodzice po występach w Związku Radzieckim przywieźli mi miniaturę samochodu Moskwicz, na pedały. Cały zespół dostał takie Moskwicze od zaprzyjaźnionej fabryki. Innym razem przywieźli lodówki. Taki świat komunistycznych bonusów. Ale z Zachodu przywozili też płyty. I dzięki nim poznałem np. czarną muzykę z wytwórni Motown. Wszystko to było zorganizowane przez Stanisława Hadynę, pasjonata, który jeździł po wsiach spisując ludową muzykę i szukając talentów, ale też doskonale odnalazł się w tej rzeczywistości, choć nie był komuchem. Efekty były powalające, bo do końca lat 60. zespół Śląsk miał szokujący poziom. Polecam książki Hadyny o zespole, czyta się je jak beletrystykę. Jest tam też o moich rodzicach. A, że wywiad jest do PLAYBOYA, dodam jeszcze, że ta sytuacja miała też niezwykły aspekt damsko-męski. Wyobraź sobie tych 200 pięknych cioć. Ja jeździłem do Koszęcina jeszcze jak miałem 20 lat. Trudno to streścić. Żeby zamknąć temat, jak byłem młody na pewno nie miałem brzydkich narzeczonych.
Czy te to doświadczenia ze Śląskiem miały wpływ na to, że zacząłeś zakładać własne zespoły?
Doszedłem do wniosku, że ja w ogóle zostałem wyselekcjonowany genetycznie do tego, co mam w życiu robić. I na to pracowali nie tylko rodzice, ale wszyscy przodkowie, którzy patrzą teraz na mnie z gwiazd. Moi rodzice wychowali mnie w totalnej wolności, dając mi wszystko, czego oni sami nie mieli. Bez tego nie mógłbym sobie pozwolić, żeby w wieku lat 18 zdecydować, że zostaję muzykiem i odtąd żyję bez bossa. A to była konkretna decyzja, ja już wtedy nie zostawiłem sobie żadnej furteczki, bo wiedziałem, że jeśli tak zrobię, to będę tylko ślizgał się po życiu. No i wyobraź sobie dzieciaka, który wyrasta w atmosferze ciągły prób, wciąż słyszy chór zawodzący „Ondraszku, Ondraaaszkuuu!”. Muzykę dostawałem codziennie na śniadanie.
A jacy twoi przodkowie mogli mieć największy wpływ na twoją osobę?
Pradziadek był Węgrem i prowadził w Warszawie cyrk. Dziadek pracował w hucie, ale był też malarzem. To ze strony ojca, który jak miał 16 lat pracował w kopalni, a potem przez całe życie był tancerzem. Drugi dziadek zginął zasztyletowany przez zazdrosnego ubeka. Rodzina ze strony matki miała szlacheckie inklinacje. Totalny tygiel. Moi rodzice mieli po kilka lat, kiedy zaczęła się wojna. I teraz, skoro wiadomo, że życie ma wpływ na geny, to jakie geny oni wykształcili? Do czego chcieli mnie przygotować? Wiadomo: do perfekcji opanowana konspiracja, bardzo wyważone podejście do kwestii kompromisu. I to była specjalizacja, która przydała mi się na czas komuny.
Jesteś kojarzony z Warszawą, a tymczasem masz chyba wiele z takiego twardego chłopa ze Śląska.
Zgadza się. Gdzieś w środku muszę być strasznie zacięty, jak ci z filmów Kutza. No i mam takich w rodzinie. Pod koniec lat 80. niespodziewanie odwiedził mnie w Warszawie wujek, hutnik z Chorzowa. Zrobił się wieczór i wujo zdążył dać lekką banieczkę. A tu dzwonek do drzwi i wchodzą dwaj milicjanci: „Mamy doniesienie na pana, że pan w windzie maluje”. Rozmowa głupia, oni młodzi, wystraszeni. Wujek siedział do nich tyłem, śmiał się i cały czas do mnie mówi: „Rrrobercik! Wystawiamy?”. W końcu pytam; „Co wystawiamy?”. A on pokazuje głową na nich i na balkon.
Skoro o milicji mowa, jak Ci się spodobał pomysł naszego fotografa, abyś przebrał się za ZOMO-wca?
Pomysł rewelacyjny. Nigdy nie miałem niczego takiego na sobie. Najważniejszy jest kask. Zawsze widziałem go tylko vis a vis. Jak się zaczął Stan Wojenny, zaraz na drugi dzień poszliśmy z kolegami na Mazowiecką pod siedzibę „Solidarności”. Spodziewaliśmy się co najmniej 30 tysięcy ludzi. Przyszło 300 – 400 osób. A przed nimi kordon ZOMO. Ja wtedy nie wiedziałem jeszcze o co chodzi i próbowałem nawiązać kontakt. Podszedłem do tego szpaleru. Stali w tych kaskach z tarczami. I zacząłem do nich mówić: „Halo kolego! Słyszysz mnie? Stary chcę Ci coś powiedzieć!” Zero reakcji. Widziałem tylko wpatrzone we mnie twarze, ale bez wyrazu.
Zaraz później miałeś już ostre akcje…
To było komendzie na Jezuickiej, w tym samym miejscu, gdzie potem wykończyli Przemyka. Tylko, że ja się nie stawiałem. Zwinęli mnie 20 grudnia 81 roku. Grozili śmiercią. Za to, że powiedziałem „Kurwa z orzełkiem” do pijanego ZOMO’wca, który na ulicy potrącił jakąś starowinkę. Na komendzie, jak mogłem pierwszy raz głos zabrać, to zacząłem: “Panowie, ja chciałem powiedzieć, ze mój tata wysoki funkcjonariusz Ministerstwa Spraw Wewnętrznych…” I jeeeb! Taka petara prosto w ryj. „To jeszcze bardziej wpierdol dostaniesz!”. No i wiadomo, że ta taktyka na pewno nie przejdzie. Skończyło się na tym, że zacząłem symulować schizofrenię i padaczkę z wydzielaniem ślino-piany z ust. Przy takich stresach i adrenalinie, gdzie chodzi nie tylko o życie, ale też honor, bo ZOMO’wcy chcą cię ruchać pałką w dupę, no to kurczę, możesz wydzielić nawet Cyklon B ustami, jak się sprężysz. To trauma. Nie lubię o tym rozmawiać. Pamiętam tylko, że starsi mieli łapy wielkie, jak ja uda, a młodsi byli naspidowani jakimś środkiem bojowym.
Z czasem opracowałeś szereg taktyk wobec milicji.
Znaleźliśmy metody. Najważniejsze: nie gromadzić w sobie złej energii, bo to zaciemnia obraz. Dwa: brak paniki. Trzeba wyrównać oddech i uzyskać choćby moment na myślenie. Fizycznie nic nie zdziałasz. Przewagę możesz zdobyć tylko na psychicznej płaszczyźnie. Potem miałem specjalne dokumenty, głoszące, że jestem pacjentem poradni zdrowia psychicznego, w rubryce “do kiedy”, było napisane „nadal” i to „nadal” było najlepsze.
Zespół Izrael mógł wtedy sprawiać wrażenie sekty religijnej.
No dokładnie. Przypuszczam, że aparat kontroli tak nas postrzegał. Musieli się zastanawiać kto to są ci rastafarianie. Ja nawet widziałem, jak koledzy w kartach powołania do wojska pisali: “wyznanie – rastafarianizm”, byli też tacy, którzy wpisywali “yedi”. Jeśli chodzi o rasta, to myśmy nie musieli nawet udawać. Punk i reggae od początku były razem i już wcześniej zainteresowaliśmy się dlaczego zespoły reggae’owe śpiewają tak dużo psalmów. Zabraliśmy się za temat poważnie. Czytaliśmy Biblię od deski do deski. I sypałem cytatami, żeby wywołać skonfudowanie wśród funkcjonariuszy. Trzeba pamiętać, że Izrael powstał w 1983 roku, kiedy Stan Wojenny był już ugruntowany, scementowany. Czas totalnie dziki. Ja mieszkałem w samym centrum Warszawy, na Pańskiej i żeby dotrzeć do klubu „Hybrydy” musiałem przejść paręset metrów pod Pałacem Kultury. Za każdy prawie razem była kontrola dokumentów, a parę razy zdarzyła się suka. W taki sposób, że łapali za kłaki: „Ty to już masz wpierdol!” i wrzucali cię do środka. A tam gość zakłada sobie takie cienkie skórzane rękawiczki. Ale zanim zaczną bić zaglądają w dokumenty. „A dlaczego wojsku nie byłeś?”. A ja na to: „A Matka Boska nie pozwoliła”. I tak dalej. „A co to za koraliki?” „A Matka Boska przyszyła.” Jeszcze przez chwile jakaś agresja. Ale potem reakcje stawały się różne.
Miałeś wtedy na głowie okazałe dready.
Kiedyś paliliśmy dżointa pod fontanna z delfinami koło klubu “Akwarium”. Radiowóz podjechał. Wyskakuje do mnie taki napakowany tatusiek: „Kurrrwa! Co Ty masz za włosy!”. „Proszę Pana, przykro mi, że Pan mi tak dokucza ponieważ ja mam i tak masę przykrości związanych z tymi włosami. To jest nic przyjemnego mieć grzybicę włosa.” I ten palant, kretyn, burak kupuje taki tekst. Odchodzi z obrzydzeniem. Ale Darkowi Malejonkowi sugerowali na jakiejś komendzie, że z jego dreadlocków wyciory do kałaszy powstaną.
Przydaję Ci się jeszcze te doświadczenia?
W kłopotach z drogówką obowiązują te same metody. Najważniejsze to nawiązać kontakt. Jeśli ktoś wypisuje mandat i nic go nie obchodzi poza twoim nazwiskiem i numerem, to wiadomo, że jesteś przegrany. Ale jeśli zainteresuje się twoim samochodem, dzieckiem, twoim ubraniem, co w moim przypadku często się zdarza, no to masz go już w kieszeni na 90%. Wszystko zależy od tego, jak dalej poprowadzisz sprawę.
Jak z Izraelem zaczęliście śpiewać psalmy zainteresował się też wami Kościół Katolicki.
Ten moment jest nawet uchwycony na filmie Fala, gdzie wśród zespołów, które przyjechały na festiwal w Jarocinie pojawia się dwóch księży. Był wśród nich Sławek Tomaszewski, z którym się zaprzyjaźniłem. Zaczęło się tak, że podszedł do mnie i mówi: „Powiedz mi Robercie kto to jest ten Wasz Bóg Jah?”. Ja mu na to: „Słuchaj stary, albo będziemy rozmawiać poważnie, albo w ogóle nie będziemy rozmawiać.” No i potraktował mnie poważnie. Zaimponowała mu moja kieszonkowa Biblia. „O jej. – powiedział – Wiesz, ja tyle lat miałem do czynienia z takimi czyściutkimi Bibliami. A ta widać, że czytana.” Już był powód do rozmowy. Ścięliśmy się po tym, jak go zapytałem: co wam daje, tę bezczelną pewność siebie, że wszystko wiecie i macie klucze do nieba? Odpowiedź brzmiała: To są wieczne tajemnice wiary. Ja nigdy nie uważałem się za wroga czy sędziego kościoła, ale po prostu chciałbym mieć do czynienia do ludźmi, którzy potrafią rozmawiać, a nie tylko mówić swoje.
Było już o policjantach, księdzu, czas na bandytów. Podobno kiedyś, gdy grałeś w duecie Max i Kelner trafiliście na koncert do bardzo dziwnego miejsca.
Był taki klub, gdzie dziewczyny tańczyły pod sceną, a wszyscy faceci toczyli poważne rozmowy przy stolikach. I kiedy Kelner zaczął śpiewać: “Idą gangi, gangi na balangi” wyraźnie się ożywili. A dalej w tej piosence idzie: „Każdy chłopak z mafii wiele dziś potrafi. Nie za każdym razem obronisz się gazem”. I już wzbudził się entuzjazm. Okazało się, że to chłopaki, które w szatni zostawiają broń. Podobno pijali tam razem i policjanci i gangsterzy. Ale to było w Zgorzelcu, mieście przemytników.
A w Poznaniu spotkałeś fana z mafii.
Po koncercie siedziałem sobie w knajpie i podszedł do mnie taki gruby bez karku, żeby zaprosić do stolika swego szefa. Tam siedział facet z noga w gipsie aż po pachwinę i trzymał tę nogę na stole. Przedstawił się uczciwie: wiesz ja jestem taki a taki, wszyscy mnie tu znają, robię w mieście – nie potrafię dokładnie powtórzyć. No i okazało się, że to fan.
Wolał Armię czy Izraela?
Nie wnikałem. Pogadaliśmy trochę o życiu. Co u ciebie i tak dalej…
A jaki twój koncert najbardziej utkwił ci w głowie, na plus i na minus?
Na plus to nie dałoby się wyliczyć. Na minus też trudno powiedzieć. Nawet taki żenujący wyczyn jak numer z playbacku dla komercyjnego kanału telewizji japońskiej, w sumie zabawny było. Zdarzyło nam się to w Londynie, kiedy pojechaliśmy z Izraelem nagrywać album 1991. Bardziej pamiętam koncerty trudne, choćby ze względu na problemy z nagłośnieniem i walkę, żeby być słyszalnym.
Do legendy przeszedł koncert z Republiką. Brygada Kryzys zaprosiła ich na pierwszy występ w Warszawie i położyli koncert po tym, jak poczęstowaliście ich ciasteczkami…
To nie do końca tak. Z zespołu ciastko nadziewane haszyszem zjadł tylko Ciechowski, ale na nieszczęście takie ciasteczko skonsumował też akustyk. Zamiast nagłaśniać, leżał pod głośnikiem z lutownicą, a jak się przyjrzałeś dokładniej, to on wcale nie lutował, tylko zafascynowany kontemplował smużkę dymu, który się z tej lutownicy unosił. Nic dziwnego, że odsłuchy nie działały. Stałem z Tomkiem Lipińskim obok sceny, a Grzegorz nadawał: “Tu nic nie słychać, co się dzieje.” A ja na to, tak dla żartu: “Prowokacja”. No to on powtórzył: “Prowokacja” i zakończył występ.
A propos ziela. Jak udało się Izraelowi wydać w czasach komuny płytę pod tytułem Nabij faję z wieńcami konopi na okładce?
To było w ramach poszukiwania granic: jak daleko można się posunąć. Tę płytę nagraliśmy w 1987 roku dla wytwórni PolJazz. To była agencja Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego, która postanowiła zarobić na Izraelu, żeby potem wydawać dziwnych jazzamanów. Postanowiłem wykorzystać ten nietypowy układ i było tam kilka rzeczy trudnych do przewalczenia z cenzurą. Przede wszystkim utwór Solidarity Dub. I jeszcze postać na okładce z dwoma palcami ułożonymi w „V”. Teraz są cztery palce, bo dwa zostały domalowane. Był to zresztą świadomy kompromis. Ja szybko pokumałem, że zawsze trzeba było coś mieć do targowania się, bo cenzor musi się wykazać i coś zmienić. No więc poprawiliśmy te dwa palce, a Solidarity Dub i wieńce marihuany zostały.
Ale z opozycją też nie było wam wtedy po drodze. Brygada Kryzys odmówiła kiedyś występu na imprezie Solidarności w Hali Oliwii.
Nas nie dopuszczono do występu, po tym, jak Tomek Lipiński, pobił się z facetem, który rządził nagłośnieniem. Chcieliśmy dać czadu, a ten, że starsi luzie przyjdą. Szkoda, bo to było gorące lato ’81 i zabraliśmy na koncert pożyczony z teatru karabin maszynowy oraz syrenę przeciwlotniczą. Odmówiliśmy tylko dlatego, że nie było odpowiedniego nagłośnienia. Ale dziś myślę sobie, że może to i lepiej się stało, że nie zbliżyliśmy się do opozycji politycznej. Teraz byle gówno się pod ten etos podczepia.
Co robił na koncertach Brygady Kryzys słynny z Trójki Piotr Kaczkowski?
Był wtedy konferansjerem. Pierwszy raz spotkaliśmy go w Lublinie. Na koncert przyjechaliśmy PKS-em. A na miejscu nikt nie chciał nam pożyczyć wzmacniaczy. I Kaczkowski do nas: „To a capella chłopaki. Za moich czasów nikt by nie odmówił. Możecie mieć tu swoje parę minut”. Wyobrażasz sobie Centralę wykonaną a capella? Drugi raz, w Warszawie, przed koncertem w Sali Kongresowej otrzymał od nas informację o zespole Deuter. A szła mniej wiecej tak: „Zespół Deuter. Debiutował w PGR Trybały na międzygminnym przeglądzie muzyki młodych żniwiarzy”. Coś w tym rodzaju. Skład pamiętam do dziś: Wowodo Czombe , Hans Kelner, Hans Gas Cichy. Ja byłem Mechanik Tarasow. Czytałem akurat o takim statku radzieckim, który gdzieś zabłądził. I na koniec coś takiego: „Prosimy o rozwiązanie krawatów”. Tekst był długi i ostry. Kaczkowski go odczytał śmiertelnie poważnym głosem.
A mówił tak, jak to później w radiu bywało, z natchnieniem: „Proszę Państwa Wielka Muzyka. Muzyka przez duże M.”?
Przeczytał profesjonalnie. To co miał na kartce. Bez emocji.
Spotykałeś agentów, którzy próbowali infiltrować środowisko muzyczne?
Oczywiście. Tylko, że te akcje były szyte tak grubymi nićmi, że trudno się było nabrać. Jeszcze za czasów mojego pierwszego zespołu Kryzys miałem takie spotkanie. Gazeta „Na przełaj” ufundowała zespołowi wyjazd na “Wczasy z graniem”. Na miejscu okazało się, że to obóz Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej i liczyli na to, że zespół na apelu do hymnu będzie przygrywał. My w ryk ze śmiechu… Więcej na apel nie poszliśmy. Za to na okolicznym cmentarzu znaleźliśmy krzaczki marihuany, co nas pochłonęło do końca obozu. Odwiedził nas wtedy jeden sympatyczny pan. Facet po cywilu, wysportowany, inteligentny, zagajał o muzyce, że Santanę lubi. Nawet mi zaimponował, bo był taki trochę jak kapitan Żbik. “Żbik żyje jednak.” – pomyślałem – “Chuj, że jest ubekiem, ale istnieje naprawdę.” On się chciał po prostu zorientować z kim ma do czynienia. Generalnie nie mam z takich rozmów traumatycznych wspomnień. Natomiast jestem zbulwersowany tym co się teraz dzieje wokół Tajnych Współpracowników. Bo zdaję sobie sprawę, że w tamtych czasach ktoś mógł coś podpisać, bo chciał np. paszport dostać. I teraz mu wyciągają, że był TW, a on jest porządnym człowiekiem. Niszczyć życie takim ludziom to zgroza. A były też prawdziwe gnidy, o których nic nie usłyszysz.
Robiłeś kiedyś masę prac plastycznych, graffiti i kolaży z generałem Jaruzelskim. A teraz inspirują Cię jakieś postacie polityczne?
Oczywiście. Ta technika wciąż się sprawdza. Wycinasz z gazety zdjęcie Wojciecha, naklejasz na kartonik, odcinasz główkę i montujesz ją na szpileczkę, żeby się kiwała w obie strony. Idealne, żeby postawić na telewizor. Ostatnio zrobiłem takiego Buscha, a teraz pracują na posłem Wierzejskim, który będzie sobie zdejmował główkę i prezentował ją osobno w rączce. A tu , na futerale gitary, ta twarz bardzo przypomina Kaczyńskiego. Tak, że cały czas lecę tym tropem. Jest też stare archiwum z kolażami tytułów gazetowych, wciąż mam parę kartonów tego. Mnie takie rzeczy relaksują, jak niektórych szycie czy zmywanie. To odjazd w inną stronę, niż muzyka.
Kiedy parę miesięcy temu reaktywowaliście Izrael, widziałem na waszych koncertach tłumy 20-latków. Ci ludzie potrafią śpiewać Płonie Babilon, czyli piosenkę nagraną w czasach, gdy nie było ich jeszcze na świecie. Jak sądzisz, co ich pociąga legenda zespołu, czy aktualność przekazu?
Ja po koncertach z tymi ludźmi rozmawiam i jestem pewien, że liczy się przekaz. Zdarzają się też tacy, co mówią: “Stary ty zawsze byłeś na scenie tylko sobą.” Ja nie jestem w stanie tego przyjąć i nie zgadzam się z tym. Jeśli nie potrafisz osiągnąć empatii, zaśpiewać o swoim zmarłym koledze, co z ciebie za artysta, powtarzasz tylko swoją piosenkę: “Ja, ja, ja, patrzcie oto ja.” Muzyka to komunikowanie się z innymi. Wolę być skazany na samotność w życiu, niż w muzyce. Tak samo ze sprawą niezależności. Mówią: “Zawsze byłeś niezależny.” Od czego? Gdzie? Ja rozumiem te wszystkie mity, ale się nimi nie przejmuję. Jak pouczał Einstein, wszystko zależy od tego, gdzie stoi obserwator.