Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Piotr Pytlakowski

PLAYBOY nr 03, 2017 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Marcin Klaban / Studio MMP

Zawdzięczam wam moją książkę…

Bardzo nam miło. Ale chyba przesadzasz.

Nie miałbym nigdy śmiałości, żeby wystąpić z ideą pisania powieści z elementami autobiograficznymi. Ale Marta Stremecka z wydawnictwa Czerwone i Czarne rzuciła taki pomysł po lekturze naszej rozmowy w PLAYBOYU sprzed 12 lat. Chciała, żebym opisał swoją pracę w wagonach sypialnych, pikanterię tamtych chwil. Zgodziłem się, ale oczywiście wyszedłem poza ramy kolejowe. Uznałem, że to dobry pretekst, żeby wyrzucić z siebie powieść, która od dawna chodziła mi po głowie. I taka jest właśnie geneza „Wspomnień konduktora wagonów sypialnych”. Późny debiut, ale co zrobić. Niektórzy tak mają. A wy macie swój udział w tym wydarzeniu. Doprowadziliście Pytlakowskiego do publicznej ekspiacji.

Jeszcze trochę i staniesz się celebrytą.

Już nim byłem! W Tyliczu miesiąc po naszym wywiadzie. Grałem w darta w knajpie „Pokusa”. Nagle wpadają tam młode chłopaczki. Po chwili komentują: „To ten! To ten!”. Oczywiście wiedzieli, że ja to słyszę. To byli młodociani czytelnicy PLAYBOYA na feriach zimowych w Tyliczu. Przez tę krótką chwilę byłem celebrytą. Również dzięki wam.

A my tobie zawdzięczamy, że od 12 lat pracujemy razem. Tamta rozmowa była naszym pierwszym wspólnym wywiadem.

Wniosek jest prosty – trzymajmy się siebie, bo dobrze na tym wychodzimy (śmiech). Umówmy się za kolejnych 12 lat. Jeżeli będę jeszcze chodził po tym padole, znajdę was i przeprowadzę z wami wywiad na 24-lecie znajomości.

Trzymamy za słowo. W trakcie ostatniej rozmowy wypaliłeś 11 papierosów…

Od samego początku musicie tak człowieka rozliczać? Palę machinalnie. Głównie kiedy piszę. Często dwa się dymią jeszcze w popielniczce, a ja palę już trzeciego. Czyli tak naprawdę spalam połowę tego, co ubywa z paczki.

Kończysz właśnie pierwszego, czyli zapisujemy w pamięci – pół. Odliczanie się zaczęło.

Ruszajmy, bo odpalam drugiego.

W tym roku mija 20 lat, odkąd jesteś w „Polityce”.

Nie przypominajcie mi o nieuchronnie zbliżającej się emeryturze. Na razie nie mam na nią pomysłu. Utrzymuję się tylko z dziennikarstwa. Ostatnio przestawiłem zwrotnicę na większe formy i piszę książki. Ale nie wynika to z moich ambicji literackich – nie chcę być grafomanem – tylko z koniecznej dywersyfikacji dochodów. Prasa wymiera. Dziś moja redakcja jest biedniejsza niż 20 lat temu. Zarabiam trzy razy gorzej, pracując tyle samo albo i więcej, dlatego od czasu do czasu rozglądam się za innymi formami zarobkowania. Ale ta powieść to rzecz osobista i powstała z innych powodów. Nie dla kasy.

Wychodzisz w niej na całkiem niezłego playboya.

Co to za playboy, który upija kolegów, żeby przejechać się ich małym fiatem (śmiech). To raczej nie pasuje do wizerunku. Ta powieść nie jest o playboyu, ale o grupie outsiderów z winkla u zbiegu ulicy Dąbrowskiego i Alei Niepodległości na warszawskim Mokotowie. O grupie przyjaciół, którzy znaleźli się na marginesie i uznali, że to miejsce jest dla nich właściwe w tamtym czasie i w tamtym otoczeniu. Oczywiście pewne skojarzenia z playboyem nie są nieuprawnione, bo jeśli wziąć pod uwagę moje chwilowe bogactwo i nocne szaleństwa z przyjaciółmi na tle ówczesnej Polski, to faktycznie coś w tym jest. Jako konduktor wagonów sypialnych handlowałem na lewo pustymi butelkami po piwie, zarabiając często za jeden kurs więcej, niż wynosiła moja miesięczna pensja. Relatywnie byłem więc najbogatszy na winklu. Koledzy tak się przyzwyczaili do tego dobrodziejstwa, że często wyczekiwali na mnie już na peronie.

Czyli byłeś królem życia.

Co najwyżej nieuświadomionym. Czerpaliśmy z rzeczywistości garściami, ale w miarę możliwości, które wtedy były. Radość z nocnej Warszawy, radość z młodości po prostu. Ponure czasy, że tylko się utopić albo powiesić, a nam to zbytnio nie przeszkadzało w zabawie. Radości trzeba było szukać po prostu z konieczności.

Kobiet nie musiałeś szukać, same cię znajdowały i to tłumnie.

Takie podejście w duchu playboya spłyca tę sprawę. Naprawdę. Nie chodziło o nieograniczone podboje, ale raczej o niesłychaną łatwość nawiązywania kontaktów z płcią przeciwną w warunkach wagonu sypialnego, który – jak mój starszy kolega słusznie zauważył – dla kobiet jest afrodyzjakiem.

Zosia i Basia, Irina, Zdenka, Natalia, druga Zosia, Krysia, Majka, Iwona… Można jeszcze długo wymieniać. Ta lista się prawie nie kończy.

Ale mam usprawiedliwienie! To się rozkłada w czasie, bo trwało prawie pięć lat! I zwykle chodziło o podróże w jedną stronę (śmiech). Opisałem wszystko delikatnie i nie wchodziłem w szczegóły.

Czy wagony sypialne nadal są przesycone seksem?

Nie wiem, bo nie jeżdżę. Czasem przy okazji wizyt na dworcach kolejowych obserwuję konduktorów wagonów sypialnych i zauważam dwie rzeczy. Po pierwsze są w białych koszulach, bardzo eleganccy. A po drugie są trzeźwi. W moich czasach nie była to norma. Staraliśmy się raczej udawać trzeźwych.

Wiele przygód, które opisujesz w książce, ma podteksty alkoholowe. Nawet to, że pewnego razu zatrudniłeś się w szpitalu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

Tę robotę miałem właściwie pod domem i to był podtekst numer jeden. Wielką przesadą jest to, że wraz z kolegami poszliśmy do pracy w szpitalu, żeby mieć dostęp do spirytusu skażonego naftą. Prawdziwą motywacją były oczywiście pielęgniarki. A także obiady, które dawali tam za darmo. Czyli w kolejności: bliskość zakładu pracy, kobiety, alkohol i zakąska. Komplet (śmiech).

Komplet, który zaprowadził cię prosto na Listę Wildsteina.

W świadectwie pracy moje stanowisko jest opisane jako „salowa”. Okazało się, że już sam fakt zatrudnienia w placówce podlegającej MSW powodował, że teczka personalna pracownika lądowała w archiwach Służby Bezpieczeństwa. Instytut Pamięci Narodowej wydał mi zaświadczenie, że nie byłem żadnym funkcjonariuszem ani tajnym współpracownikiem, czyli że nie byłem kreaturą. Ponadto stwierdzili, że SB nie wytworzyło mojej teczki pracy, a w związku z tym nie ma powodów do jej udostępniania. Od dłuższego czasu domagam się więc jej wycofania. Jednak – jak twierdzą w IPN – ze względu na to, że teczki pracowników szpitali przechowywano w tzw. Biurze C, podlegającym SB, tworzą one w myśl ustawy zasób IPN. To zupełne kuriozum, co zresztą pracownicy IPN sami przyznają. Walczymy więc z moim adwokatem w Naczelnym Sądzie Administracyjnym. Jeśli wyczerpiemy i tę drogę, to nie wykluczam, że pójdziemy do Strasburga. Przecież to nonsens, żeby IPN udostępniał praktycznie puste teczki salowych, sprzątaczek i pracowników technicznych.

Rozmawiałeś o tym z Bronisławem Wildsteinem?

Nie mam do niego żadnych pretensji. Uważam, że dziennikarsko zachował się OK. Bronek zresztą parę razy powtarzał, że nie ujawnił listy agentów, tylko zasoby IPN-u. Sprawy potoczyły się jednak w taki sposób, że początkowo odczytano to jako listę kapusiów, a potem także jako listę funkcjonariuszy. Dopiero na końcu się okazało, że była to także lista ofiar.

Dotknęło to ciebie jakoś osobiście?

Pisał do mnie taki szwarccharakter z jednego z moich reportaży, że zawsze wiedział, że jestem ubekiem. Ale były też i jaśniejsze chwile, dzięki którym zarobiłem parę złotych. Powstały dwie książki, których autorzy mnie oczernili, a ich wydawnictwa potem musiały płacić odszkodowania. Jedna pozycja to „Media wobec bezpieki” Leszka Sz. – oszczędzam go i nie podaję pełnego nazwiska, bo mi faceta żal. Już po rozprawie zaprosił mnie na kawę i tłumaczył, że osobiście mnie bardzo szanuje, ale to wydawca dopisał mu do książki te kalumnie (śmiech). Występowałem tam jako funkcjonariusz zarządu ochrony funkcjonariuszy, wysłany do Torunia na proces zabójców ks. Jerzego Popiełuszki. Zupełny nonsens. Z kolei Kania, Targalski i Marosz w „Resortowych dzieciach” napisali, że pracowałem w szpitalu MSW, bo w tamtych czasach dzieci wybrańców władzy mogły sobie zamienić służbę wojskową na pracę „w oddziałach szpitalnych resortowych lecznic”. Kolejny nonsens. Tym bardziej, że w mojej teczce jest adnotacja, że z wojska byłem zwolniony – kategoria E. Te tuzy dziennikarstwa poszły jednak jeszcze dalej, próbując z mojego ojca AK-owca zrobić agenta Gestapo. Nie mogłem im tego odpuścić i napisałem pozew. Sprawa nawet nie trafiła do sądu. Ich wydawca był od razu gotowy do ugody. Miałem dzięki temu najlepszy sezon narciarski w życiu, a do tego wzbogacił się nieco ośrodek dla ociemniałych w Laskach.

Czy Wiesław Pastuszka to twoje alter ego?

Nie. Potrzebowałem literackiego kontrapunktu. Wymyśliłem zatem Wiesława Pastuszkę, obdarzając go cechami innego – prawdziwego pisarza. Na winklu był ktoś taki jak Andrzej Wiśniewski, zwany „Wiśnią” albo „Owocem”. Potem dodał sobie „Milik” przed nazwiskiem, żeby – jak na pisarza przystało – troszkę się wyróżniać od całej reszty Wiśniewskich. Był twórcą niespełnionym, zawsze sfrustrowanym z tego powodu. Dodatkowo przyjaźnił się z Andrzejem Pastuszkiem – wtedy moim ulubionym pisarzem, a do tego outsiderem i abnegatem, jeżdżącym w nocy po mieście bez prawa jazdy starą Warszawą.

Ty również szalałeś w nocy na mieście. Z mlekiem pod pachą.

W stanie wojennym uznaliśmy z kolegą Jankiem, że najlepszym sposobem, żeby nie zmieniać stylu życia, będzie zatrudnienie się w roli roznosicieli mleka. Tym sposobem mogliśmy ignorować godzinę policyjną. Rejon mieliśmy na Wawrzyszewie, w mojej okolicy. Potrafiliśmy jednak w środku nocy wracać na Wawrzyszew nawet z Mokotowa (śmiech). Milicjanci nie dawali specjalnie wiary, że idziemy roznosić mleko, ale zawsze nas puszczali, bo ludzie musieli mieć rano mleko pod drzwiami. To był wówczas priorytet.

W książce opisujesz też przezabawną sytuację, kiedy nocą pod Hotelem Polonia dziewczyny lekkich obyczajów rzuciły w twoim i twojego kolegi kierunku: „Z Arabami nie idziemy”. Jak często ktoś ci wypominał semicką urodę?

Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek sekowano mnie z powodów antysemickich. Ale była pewna zabawna sytuacja, kiedy jechałem na narty ze swoim zmarłym niedawno przyjacielem Marcinem (Trzcińskim – byłym doradcą i rzecznikiem ministra spraw wewnętrznych i administracji oraz ministra ochrony środowiska – przy. red.) Podjechaliśmy do jego mamy do Rawy Mazowieckiej, żeby zabrać narty. Kiedy pierwszy raz zobaczyła mnie na oczy, powiedziała synowi na osobności: „Ty się nie boisz z tym terrorystą palestyńskim jechać?”. (Śmiech).

Jak to się stało, że nie wyjechaliście z Polski w 1968 roku?

Nigdy nie było takiego pomysłu. Atmosfera była bardzo duszna, ale mama zawsze czuła się polską patriotką. Poza tym nie padła ofiarą silnej nagonki w swoim miejscu pracy, czyli w redakcji dzienników Polskiego Radia. Widziałem słynne antysemickie przemówienia Gomułki. Ale nigdy nie brałem tego do siebie. Zacząłem się przejmować dopiero, kiedy żegnałem moich przyjaciół na Dworcu Gdańskim. To były pożegnania jak w filmie Marcowe migdały Radosława Piwowarskiego. Takie na zawsze, bardzo dramatyczne. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, że i my wyjedziemy. Tak naprawdę nie sądzę, żeby mama w ogóle brała taką opcję pod uwagę. W domu tego tematu nie było.

Twoja mama podczas okupacji miała aryjskie papiery, które załatwił jej twój tata.

Niestety nigdy nie dopytałem rodziców o tę historię. Sam jej tego z pewnością nie załatwił, musiał działać jakiś łańcuch powiązań. Zresztą siostra mamy, Irena Szymańska – późniejsza pisarka i tłumaczka, redaktorka w Czytelniku – także miała aryjskie papiery. Przypuszczam, że obydwie skorzystały z pomocy taty.

Przez mieszkanie, które w czasie wojny wynajmowała w Warszawie twoja mama, przeszło kilkunastu lub kilkudziesięciu uciekinierów z getta. Wiesz coś więcej na ten temat? Czy mamie nie należy się drzewko w Yad Vashem?

Pewnie się należy, ale nie będę się o to starał, bo nie jestem w stanie niczego udokumentować. Niestety nie dopytałem w porę. Tłumaczy mnie tylko to, że dla mamy to była trauma. Nie chciała do tego wracać. Tak jak mama Etgara Kereta, który podczas kręcenia filmu W poszukiwaniu utraconych lat, błagał nas, żebyśmy nie zadawali jej pytań o wojnę. Z mojej mamy trzeba było wymuszać wojenne wspomnienia. Było bardzo ciężko. Często odpuszczałem. Mówiąc kolokwialnie, nie kumałem też całej tej komplikacji i zagrożeń, jakie istniały w trakcie wojny. Przemawiały do mnie tylko proste fakty. Jeżeli matka opowiadała, że musiała opuścić mieszkanie z powodu szmalcownika Goszczyńskiego, to od razu przypominałem sobie, że z jakimś Goszczyńskim chodzę do klasy. Potem pojawił się prokurator Goszczyński, do którego również nie czułem sympatii – emocja całkowicie irracjonalna. Dzisiaj cierpię, bo nie mogę i nie potrafię spiąć wszystkich historii rodzinnych. A ciężko jest żyć, kiedy ma się wykreślone losy połowy rodziny.

Losy, które mogłyby być kanwą niejednego filmu.

Z pewnością. Niestety nie uda się już ich odtworzyć.

Ale zawsze można zekranizować Wspomnienia….

Dobrze mi życzycie. Dzięki. Mam nadzieję, że jak zwykle będziecie mieli dobrą rękę i ktoś się zainteresuje.

Kto w roli głównej?

Nie stawiajcie mnie w takiej sytuacji. Jak odpowiem, to wyjdę na zadufanego w sobie dupka.

12 lat temu powiedziałeś nam: „Jeżeli już udzielam wywiadów, to znaczy, że nie jest dobrze”. Jak to skomentujesz w kontekście dzisiejszego spotkania?

Jest jeszcze gorzej! Wywiady przychodzą falami. Fala wzbiera, kiedy wzrasta zainteresowanie mafią. Mam etykietę fachowca od mafii.

Kiedyś miałeś też etykietę zabijaki.

Trzeba koniecznie dodać, że szkolnego zabijaki. Co gorsza była to etykieta całkowicie fałszywa i niezasłużona. Natomiast na fachowca od mafii nie mogę narzekać, bo to kiedyś całkowicie nie zagospodarowane pole przydzieliłem sobie sam. Wypełniłem, wraz z kilkorgiem koleżanek i kolegów, pewną niszę. Dzisiaj wielu dziennikarzy ma nieporównywalnie większą wiedzę ode mnie w tej materii. Wówczas temat był uważany za trudny, a do tego można się było narazić. Tak się przynajmniej wydawało. Ale ja nigdy nie czułem się jakoś specjalnie zagrożony. Na spotkaniach autorskich jednak zawsze pierwsze pytanie dotyczyło tego, czy ktoś chciał mi zrobić coś niedobrego. Najpierw odpowiadałem zgodnie z prawdą, że nie. A potem uznałem, że to zbyt trywialne i mówiłem: „Umówmy się, że na to pytanie nie będę odpowiadał”. Od razu było lepsze wrażenie (śmiech).

Dzięki tobie pojawiliśmy się na facebooku „Masy”. Udostępnił naszą rozmowę.

To musiało być dawno temu. Bo kiedy wydałem o nim książkę, śmiertelnie się obraził (Rozmowa została udostępniona 5 maja 2015 roku, a więc pół roku przed premierą książki Mój agent Masa – przyp. aut.). Do dziś nie mam z nim kontaktu. Przyglądam się jednak jego działalności, głównie z powodu ewentualnego procesu. Jak mnie obrazi na tyle, że uznam, że warto iść do sądu, to pójdę. Na przykład regularnie nazywa mnie alkoholikiem, choć w życiu nie wypiłem z nim nawet kieliszka. Jestem blisko momentu, żeby złożyć pozew, ale na razie jeszcze mi się nie chce. Czekam.

Tematy związane ze środowiskiem przestępczym zbliżyły cię do Sylwestra Latkowskiego. Jak taki z pozoru nie pasujący do siebie duet może w ogóle funkcjonować?

Wiele osób mówiło mi, że kompletnie tego nie rozumie. Nie jesteście pierwsi. Sylwester to chłopak po przejściach, nieco znerwicowany, mający dobre i złe okresy. Nasza współpraca układa się nadzwyczaj dobrze. Rozstaliśmy się tylko raz, kiedy został naczelnym „Wprostu”. Patrzyłem bardzo krytycznie na to, co on tam wyrabiał. Nie gadaliśmy ze sobą, bo nie było potrzeby. Spotkaliśmy się dopiero na pogrzebie Marcina Trzcińskiego. I znowu będziemy razem pisać…

To przyjaciel?

Ktoś w tym rodzaju. Zawsze uważałem go za osobę bardzo szczerą, uczciwą, walczącą o te dwa przymioty. Często aż za bardzo. Sylwek jest bezkompromisowy, zaperzony – zawsze bałem się jego występów w telewizji. Tego, co za chwilę palnie.

Mówiłeś nam, że „przyjaźń facetów polega na piciu piwka i mówieniu otwartym tekstem”.

Piwko nam nie wychodzi, ale otwarty, czasem zbyt otwarty tekst jak najbardziej.

W 2005 roku twierdziłeś, że wśród rządzących są politycy umoczeni w kontakty z gangsterami. A dziś?

Szczerze mówiąc, straciłem orientację. Nie wiem ilu polityków z dzisiejszego obozu rządzącego miało kontakty z gangsterami. Świat jest mały. Często nie wie się, z kim się rozmawia. 12 lat temu, za rządów SLD, takie kontakty były faktem. Funkcjonowały jeszcze schematy przeniesione z lat 90. Trzeba jednak pamiętać, że rzecz nie dotyczyła tylko SLD, ale także polityków z prawej strony. To sprawy dziś powszechnie znane. Teraz jest już inaczej. Odeszła moda na kontakty z ludźmi z półświatka. Jeżeli dochodzi do takich sytuacji, to tylko w zaciszu gabinetów.

Zawsze niepochlebnie wypowiadałaś się o Andrzeju Lepperze. Żałujesz go dzisiaj?

Tak. Brakuje takiej postaci. To kontrapunkt, a kontrapunkty w polityce zawsze są potrzebne. Śledziłem go przez parę ładnych lat, dokumentowałem jego oszustwa, wyciąganie kasy, byłem nawet zwolennikiem delegalizacji Samoobrony, bo uważałem, że jest to partia wodzowska, co dziś brzmi zabawnie. Myślałem o nim jako o strasznym szkodniku, politycznym oszuście, którym na pewno po trosze był. Dzisiaj jestem pewien, że facet szukał swojej drogi, często zachowując się przez to niegodnie. Po latach można to wybaczyć, a nawet pomyśleć, że mogło mu też chodzić o coś dobrego. W wersję jego śmierci z filmu Patryka Vegi Służby specjalne nie wierzę.

Kiedy Andrzej Lepper stwierdził, że w parlamencie Wersal się skończył…

To miał rację. Nie mylił się. Dziś jest o wiele gorzej.

A może powiesz coś optymistycznego?

Nie potrafię. Chodziłem na wszystkie marsze KOD-u, ale przestałem. Stwierdziłem, że to nie ma sensu. Kiedy Petru krzyczał: „Obroniliśmy Trybunał!”, odchodził właśnie Rzepliński. Doszedłem do wniosku, że to jakaś operetka i usunąłem się w cień. Moje sympatie przeniosłem na ruch społeczny Obywatele RP. Dyżurowałem z nimi pod sejmem. Siarczysty mróz, czapa, walonki, rękawice – jak w stanie wojennym. Uznałem, że nie ściemniają i są autentyczni, kładąc nacisk w swoich działaniach na prawa obywatelskie. Poza tym nie lubią wuwuzeli, więc jestem za (śmiech). Sam się sobie dziwię, jakim jestem dzisiaj aktywnym obywatelem. Nigdy nie miałem takich ambicji, chęci…

Czyli Jarosław Kaczyński zaktywizował cię społecznie. Chwała mu!

Tak, ale miewam wątpliwości, czy dziennikarz powinien się w ogóle w takie akcje angażować. Z drugiej strony to tylko zawód, a człowieka określa jego stosunek do rzeczywistości. Czuję się obywatelem RP i mam prawo do manifestowania swojej wolności, do publicznego istnienia w przestrzeni społecznej i nie chcę, żeby mój zawód w jakikolwiek sposób miał mi to ograniczać. Nie jestem policjantem ani żołnierzem, a nawet dziennikarzem informacyjnym, prowadzącym programy publicystyczne. Tomasz Lis na przykład według mnie nie powinien przemawiać na wiecach. Podobnie jak politycy opozycji. Ja jestem zwykłym reporterem i mogę być cichym zwolennikiem bądź przeciwnikiem jakiejś opcji.

Wiemy, że kiedyś byłeś zwykłym zwolennikiem skąposzczetów. Powiedz nam… jak smakują dżdżownice kalifornijskie?

(Śmiech). To smak ciężkiej pracy. Dawno temu ktoś mi powiedział, że hodowla Red Hybrid of California to świetny biznes. Że na początku kupuje się dwa łoża, a po krótkim czasie ma się już cztery. Postęp geometryczny! A potem dzięki dżdżownicom wytwarza się humus i biohumus, a na to zbyt jest nieprawdopodobny. Kupiłem więc łoża i zacząłem bawić się w hodowlę na swoim siedlisku za Sulejówkiem. Kolega z „Przeglądu Tygodniowego” wymyślił mi hasło reklamowe: „Obywatelu Działkowcu, wstań z amerykanki i kup Kalifornijkę”. Niestety okazało się mało chwytliwe i nie zarobiliśmy nawet na paliwo. Próbowałem handlować tymi dżdżownicami ze słynnym wtedy na rynku wędkarskim macherem – Kaziem Kulawką. Facet miał swój kramik na giełdzie i miał mi zapewniać bezustanny zbyt. Zatrudniłem więc babki ze wsi do pakowania robaków. 50 sztuk w jednym pudełku po margarynie. Po trzech dniach powiedziały, że nie mogą tego robić, bo te wijce są obrzydliwe. W ten sposób robota przeszła na chłopaków z winkla. W pewnym momencie miałem pół stodoły dżdżownic! A Kazio co dwa tygodnie zabierał ode mnie… 50 pudełeczek. I tak utopiłem się w Kalifornijkach (śmiech). Na szczęście temat już dawno zamknięty.

A gała? Haratasz jeszcze?

Niestety nie. Żałuję. Drużyna się rozpadła. Co pewien czas powraca myśl, żeby się skrzyknąć, ale zorganizować wszystko, czyli wydzwaniać po ludziach, wynajmować sale i ustalać godziny musiałbym ja. Myślałem, że młodsi koledzy się tym zajmą, ale oni chcieliby tylko grać, a nie organizować. A mi się już nie chce. Donoszę jednak, że nadal gram w rzutki i cały czas namiętnie oglądam biathlon. Ostatnio Grzegorz Guzik był 78…

Według naszych obliczeń wypaliłeś dwanaście papierosów, ale rozmawialiśmy zdecydowanie dłużej niż ostatnio. Regres czyli progres.

Według mnie – po gruntownym przeliczeniu kiepów w popielniczce – dziesięć sztuk. I to tylko do połowy dopalonych – jak zawsze. Czyli pięć. Wprowadzacie czytelników w błąd. To mój zdecydowany progres.