Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Paweł Nastula

PLAYBOY nr 7, 2006 rok

TEKST: Alex Kłoś

fot. Tomek Bergmann


Jak to jest, kiedy dostaje się kopnięcie kolanem w głowę?

Chodzi o ból? Nie czuje się bólu. Wszystko załatwia adrenalina. Potem owszem, ale w czasie walki nie ma na to czasu.

Dlaczego szanowany powszechnie mistrz olimpijski w judo pakuje się w taką bijatykę jak mma (mixed martial arts – mieszane sztuki walki, w których walczy także przy pomocy uderzeń i kopnięć –przyp red.)?

Lubię wyzwania. Po 25 latach walk judo poczułem znużenie. Osiągnąłem wszystko, co było do osiągnięcia. Nie chciało mi się już tak ciężko pracować. Potrzebowałem świeżego bodźca. A mma to przyszłość sportów walki. Czysta esencja zbliżona do realnej walki tak blisko jak to tylko możliwe. Ale doskonale rozumiem, że nie wszystkim może się to podobać.

Skąd taka skłonność do przemocy?

Przemocy? Jestem spokojnym człowiekiem. Nigdy tylko nie dawałem sobie w kaszę dmuchać. Na podwórku tłukliśmy się równo. Na boksy lub przewracanki. Ja preferowałem chwyty. Ale jak ktoś chciał się bić koniecznie na pięści, to zgodnie z zasadami nie można było odmawiać. Przyznam się, że dostałem kilka razy ostre baty. No, ale nie mogłem się powstrzymać, kiedy np. graliśmy w piłkę na szkolnym boisku, a przychodziła banda starszych chłopaków i nas przeganiała. Wszyscy schodzili, ja zostawałem. Biłem się z tym, kto chciał mi to wyperswadować.

Jak trafił pan do sportu?

Mama zabrała mnie na spacer na AWF. Tam jest cudowny park. Przechodziliśmy obok pawilonu judo, przez okna widać było trenujące dzieci. Zaciągnąłem ją do środka i wybłagałem, żeby przekonała trenera, że mogę już zacząć ćwiczyć. Miałem dziesięć lat, a przyjmowali dzieci od 13. roku życia. Mama prała kimono, farbowała pas. Kibicowała, ale na zawody nie przychodziła, bo się przez to strasznie denerwowałem.

Kto był pana idolem?

Piłkarze: Lubański i Deyna, potem może też trochę Bruce Lee. Po Wejściu Smoka nosiłem do szkoły rękawice bokserskie. Sparingowaliśmy z kolegami w ubikacji.

A jak było z dziewczynami?

Proszę pana, jak tylko trochę podrosłem, to trenowałem już dwa razy dziennie. Nie piłem, nie paliłem. Do kina za często nie chodziłem, nie interesowałem się muzyką, nie siedziałem w książkach. No, ale Złego Tyrmanda i Pięć lat kacetu Grzesiuka przeczytałem po kilka razy. Chciałem mieć jak najwięcej czasu na sport i poszedłem do zawodówki. Uczyliśmy się obsługi maszyn metra, które miało powstać w przyszłości. Gdzie ja niby miałem dziewczyny podrywać? No może potem trochę w Parku, mojej ulubionej dyskotece.

Kiedy objawił się pana talent?

Już po dwóch, trzech latach treningów nie miałem sobie w klubie równych. Po dziesięciu zaczęła się gra na światowym poziomie. Zacząłem odnosić sukcesy. To dało mi motywację. Przyznam się szczerze, że nie potrafiłbym chyba trenować bez nagrody, jaką jest sukces.

Czy zdarzało się panu wykorzystywać swoje umiejętności na ulicy?

Tak, ale tylko na czyjeś wyraźne życzenie. Judo jest bezkonkurencyjne w samoobronie. Kiedyś pewien chłopak na osiedlu postanowił udowodnić, że jest numerem jeden. Strasznie chciał bić się z Nastulą. W końcu się spotkaliśmy. Wszystko potoczyło się tak jak w podręczniku. Sprowadziłem go do parteru i założyłem dźwignię. Bardzo przepraszał. Muszę się przyznać, że sam kiedyś niepotrzebnie sprowokowałem niepozornego gościa, który okazał się tak dobry, że naprawdę długo musiałem dochodzić do siebie. To była lekcja pokory.

Ambicja. Czy to ona jest pana główną siłą?

Bez niej nie ma sukcesu. Po kilku tytułach mistrza Polski poczułem, że stać mnie na więcej. Ile razy można być najlepszym w kraju? Trzeba mierzyć w najwyższe cele. Ale ambicja może też być złym doradcą. Cztery miesiące przed olimpiadą w Sydney zerwałem przyczepy w barku. Byłem po kontuzji bez olimpijskiej formy. Ambicja kazała mi jechać i walczyć, i w efekcie przegrałem w eliminacjach.

Jaki smak ma porażka?

Koszmarny. Szczególnie gdy ludzie, którzy noszą cię na rękach, odwracają się do ciebie plecami. Dużo łatwiej jest wejść na szczyt niż z niego spaść. Po tym jak przestałem wygrywać, ludzie wzruszali ramionami i pytali, po co jeszcze walczę. Nie mogli zrozumieć, że po prostu to kocham.

Przez cztery lata nie miał pan na świecie w swojej wadze konkurencji, jak pan to wspomina?

Kiedy patrzę za siebie na tamte lata, to sam nie bardzo wiem, co mam o tym myśleć. Jeździłem na kilka turniejów rocznie, walczyłem z najlepszymi. A w judo o wyniku decydują często ostatnie sekundy. Myślę, że to wszystko dlatego, że podchodziłem do startów na luzie. Nie robiłem słupków z wygranymi tak jak bokserzy. Potem zrobili to za mnie dziennikarze. Można powiedzieć, że trochę się tym wszystkim bawiłem.

Jakie znaczenie ma dla pana rodzina?

Jest najważniejsza. Mam dwie wspaniałe córki. W ogromnej mierze to zasługa żony, która w pewnym momencie zajęła się praktycznie prowadzeniem domu. Przez kilka lat nie było mnie w domu po trzysta dni w roku. Straciłem kilka lat życia swoich dzieci. To duża cena.

Ma pan piękny klub, zbudował pan pod Warszawą dom. To wszystko ze sportu?

Tytuł mistrza świata jest satysfakcjonujący, ale nie przekłada się na sukces finansowy. Byłem najlepszy, ale absolutnie nie było z tego kokosów. Wszystko zmieniło się po tym, jak zdobyłem złoto w Atlancie. Szybko zgłosił się sponsor. Mogłem się w końcu ożenić i założyć rodzinę. Przez cztery lata startowałem z naszywką producenta napojów gazowanych inie musiałem zawracać sobie głowy kasą. Dom i klub powstały dzięki temu.

Złośliwcy twierdzą, że startuje pan w pride, bo ma pan długi. Ile pan dostaje za walki w pride?

Tego nie powiem. To moja tajemnica handlowa. Płacą tyle, że opłaca się bić i ryzykować. Bardzo chciałbym się dowiedzieć, kto rozpuszcza o mnie takie plotki. Dla ścisłości, nie mam długów.

Pomiędzy szlachetnym judo stworzonym z myślą o samoobronie, a brutalnym mma jest prawdziwa przepaść. Jak przekroczył pan ten rubikon?

Kilka lat temu oglądałem amerykański turniej UFC. Bili się na gołe pięści i byłem naprawdę w szoku. Ani przez sekundę nie pomyślałem, że sam będę brał kiedyś udział w czymś takim. Szybko okazało się, że mma to nie barowa bójka, a najtrudniejszy sport walki. W ogromnej mierze bazujący nachwytach i walce w parterze. A to była moja ulubiona działka w judo. Pomyślałem, dlaczego się nie sprawdzić? Czekałem na konkretną propozycję finansową. Zgłosili się Japończycy.

Jako judoka wielokrotnie bywał pan w Japonii, polubił pan to miejsce?

Tak. Ale przyznam szczerze, że nie mógłbym tam mieszkać. Tam wszystko jest inne. Panuje niesamowity ścisk, przestrzeń wykorzystana jest co do centymetra. Japończycy są bardzo grzeczni. Tak grzeczni, że czasami trudno jest się zorientować, co naprawdę myślą. No i ukłony. Po jakimś czasie wchodzą w krew i człowiek sam kłania się co chwila. Tak w ogóle, to miałem kilka propozycji wyjazdu na stałe zagranicę, ale mój dom to Warszawa. Mam klub na Bielanach, na których się wychowałem. Dobrze mi tutaj.

Jak się pan czuł wychodząc do walki nie w kimonie, a obcisłych slipkach?

Dziwnie. Na wejście na ring czekałem 40 minut. Mieli tam jakieś obsuwy techniczne. Truchtałem w miejscu, żeby nie ostygnąć. Wrażenia z wejścia na salę, w której ma się walczyć przed pięćdziesięciotysięczną publicznością, są powalające. Wytrzymać to wszystko psychicznie to już połowa sukcesu.

Dlaczego przegrał pan dwie walki w pride?

Mam oto do siebie żal, ale zabrakło mi doświadczenia. Mam mocne nawyki z judo. Na przykład ten, że kładę się na brzuchu. W mma to niewybaczalny błąd. Poza tym musiałem nauczyć się uderzać i kopać przeciwnika, kiedy to tylko możliwe. No i zabrakło mi kondycji. W judo walczy się dość krótko i przez cały czas na pełnym gazie. W mma trzeba rozłożyć siły na10 minut.

Wygra pan kiedyś walkę w pride?

Zobaczymy. Muszę się jeszcze dużo nauczyć. Walczę po to żeby wygrywać, a nie przegrywać w pięknym stylu. To zostawiam innym. Jestem uparty. Zerwałem kiedyś więzadła w kolanie. Lekarze powiedzieli, że mam zapomnieć o sporcie. Chcieli mnie operować. Uparłem się jednak, że będę walczył. Gdybym się poddał, to nie osiągnąłbym potem tego wszystkiego.

A nie szkoda panu zdrowia na taki hardcore?

Jestem zdrowy. Mam 36 lat. Na co mam czekać? Zamiast zadawać takie pytania lepiej trzymajcie za mnie kciuki!