Olaf Lubaszenko
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
fot. Andrzej Georgiew
—
Z góry ostrzegam. Cierpię na konieczność dygresji.
Kiedyś słynął pan raczej z krótkich i dosadnych wypowiedzi.
Niestety w moim przekonaniu były nie tylko krótkie i dosadne, ale także błyskotliwe. Na szczęście zupełnie z tego zrezygnowałem. Teraz zwykle czuję przemożną potrzebę odejścia od tematu. Wniosek jest taki, że albo wtedy nie byłem sobą, albo nie jestem sobą dzisiaj.
Którego siebie pan woli?
Zachowałbym fizyczność sprzed lat, ale osobowość wolę dzisiejszą. Z takiego połączenia prawdopodobnie powstałby Frankenstein. A tak na poważnie, to dziś jestem kompletnie innym człowiekiem. Siebie młodego postrzegam jako zupełnie obcą osobę.
Pańska ulubiona powieść to Idiota Dostojewskiego. Z którym bohaterem utożsamiał się pan, czytając ją jako zupełnie inna osoba, a z którą utożsamia się teraz?
Ciekawe pytanie. Myślę jednak, że genialność tej książki polega na tym, że książę Myszkin i Rogożyn to dwie połówki tego samego człowieka. Każdy z nas nosi ich w sobie. Każdy jest czasem bardziej jednym, a kiedy indziej bardziej drugim. Z pozoru oczywiście lepiej być Myszkinem, ale to wcale nie jest łatwy wybór. Istotą wielkiej literatury jest to, że ona nie daje odpowiedzi, tylko stawia pytania.
Marzył pan o nakręceniu Idioty. Stawiamy więc pytanie – kiedy?
Trzeba mieć nie lada mózg i być pewnym swojej mądrości, żeby podjąć się takiego wyzwania. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę na tyle pewny siebie. Na razie na głowie mam Sztos 2.
Do zagrania w nim epizodu zatrudnił pan naszego naczelnego. Jakim jest aktorem?
Zaskakująco sprawnym. Oczywiście między umiejętnościami waszego naczelnego a zawodowym aktorstwem jest przepaść. Niemniej jednak jego kapitałem jest intelekt i pewne dziedzictwo kulturowe. W aktorstwie to sprawy nie bez znaczenia.
Zaskoczył nas pan. Marcin wydaje się nam co nieco drewniany.
Zawsze ceniłem w aktorach osobowość, nawet jeśli jest trochę drewniana (śmiech). Kamera ma to do siebie, że bezlitośnie odsłania pustkę w oczach. A Marcin nie ma tam pustki. Dlatego, moim zdaniem, dobrze wywiązał się z zadania. Także z zadania castingowego, które mu powierzyłem. Dobrał sobie za kompanów – więźniów politycznych – redaktorów: Andrzeja Morozowskiego i Jana Wróbla. Przyznam, że bardzo trafnie.
Czy epizodyczną rolę gra też jakiś mafioso (w Sztosie pojawia się na chwilę, nieżyjący już, gangster Nikoś – przyp. red.)?
To dla mnie bolesny temat. Miałem później trudne rozmowy z samym sobą. Na swoje usprawiedliwienie mogę mieć tylko to, że w tamtych czasach nie mieliśmy takiej świadomości jak dzisiaj, umiejętności oceny, co jest dobre, a co złe. Nie chcę się jednak tanio tłumaczyć. To było głupie. Mój błąd, chociaż pomysł nie mój.
Pierwszy Sztos w zamyśle był nostalgiczną opowieścią o latach 70., a wyszła komedia. Czym jest drugi Sztos w zamyśle, a czym się okaże?
Trudno z nostalgią wracać do stanu wojennego. A to właśnie w tych latach rozgrywa się akcja. Oczywiście przed komediowością nie chciałbym uciec, mam jednak nadzieję, że udało się także ocalić poważny ton opowiadania o tamtych czasach. Chciałbym, żeby ten film był dla młodych ludzi swego rodzaju obrazem historycznym.
W „dwójce” podobno mniej przeklinacie. Niektórzy będą zawiedzeni.
To prawda, z ekranu nie leci już takie mięcho. A propos tego tematu, muszę wam coś opowiedzieć. W jednej z pierwszych scen Sztosu jest długie ujęcie, kiedy kamera przejeżdża przez bar, panoramuje cały lokal, pokazuje parkiet – dziś powiedziałoby się dancefloor – i wreszcie dojeżdża do stolika, przy którym siedzi Janek Nowicki. Robiliśmy to w takiej technologii, że nie miałem odsłuchu, a jedynie podgląd – co jest istotne dla tej opowieści. Jeden z występujących w tej scenie kolegów miał przy barze stać z kobietą i przed ujęciem zapytał mnie, co ma właściwie robić. Na co ja odparłem, że może być na nią lekko zdenerwowany, ale generalnie mają prowadzić neutralną, partnerską rozmowę. Po dwóch miesiącach, na pierwszej projekcji z dźwiękiem, oglądam przejazd kamery przez lokal i słyszę, jak kolega prowadzi neutralną rozmowę z kobietą, wrzeszcząc na całe gardło: „Wyjebać ci w kły?!”. Skamieniałem. Było już zdecydowanie za późno, żeby cokolwiek z tym zrobić. Ten tekst ustawił odbiór filmu (śmiech).
Myśli pan już o „trójce”?
Nie nazywam tego w ten sposób, ale uważam, że taki film jest potrzebny… (Nagle dzwoni komórka jednego z gości w restauracji. Sygnałem jest motyw muzyczny z Ojca chrzestnego) Właśnie o tym chciałbym opowiedzieć.
O prawdziwej polskiej mafii?
Nie wiem, czy u nas taka w ogóle była. Czy prawdziwa mafia miała szansę zaistnieć. Pominęliśmy kilka etapów historycznych. W Ameryce mafia kształtowała się przez dziesięciolecia. U nas amerykańskie lata 20. i 30. odbyły się w ekspresowym tempie – dwóch, może trzech lat. I właśnie o tym czasie chciałbym nakręcić film. „Jedynka” opowiadała o latach 70., „dwójka” jest o stanie wojennym, a „trójka” powinna być o przełomie ustrojowym, czyli mniej więcej o latach 1989-1991. W ten sposób powstałaby trylogia. Mam poczucie, że zrobienie takiego filmu jest dziejową koniecznością. Perspektywa 20 lat to dobry dystans, żeby obiektywnie spojrzeć na tamte czasy.
Chłopcy z ferajny?
Ale po naszemu i jak najdalej od stylistyki tamtego filmu. Bo Chłopcy z ferajny nie sprawdzą się w przaśnym świecie podwarszawskich miejscowości. Robiąc Ojca Chrzestnego w Milanówku, Grodzisku czy Brwinowie można się tylko wygłupić. Trzeba stosować odpowiednie narzędzia, pasujące do miejsca i epoki.
Czytał pan już recenzje „trójki”?
Na razie tylko „dwójki”. Żyjemy w Polsce, więc jeszcze przed premierą wiadomo, że film jest do niczego (rozmawialiśmy prawie dwa miesiące przed premierą – przyp. aut.). Myślę, że po naszej rozmowie pojawią się i recenzje „trójki”. Tradycyjnie nie należy się spodziewać niczego dobrego.
Już się pan uodpornił?
Można tak powiedzieć. Najbardziej jednak żałuję, że nie ma u nas recenzji na poziomie merytorycznym, w stylu „New York Times’a”. Pisanych przez fachowców, którzy zgłaszają konkretne zastrzeżenia. W Polsce recenzje filmowe sprowadzają się do dwóch modeli. Albo jest to niczym nieuzasadniona pochwała, zostawiająca cień podejrzenia, że stoi za tym umowa między korporacją medialną a dystrybutorami filmu, albo jest to pełna pogardy dezaprobata, bez żadnych wyjaśnień. Na zasadzie „chujowe, bo chujowe” albo jeszcze lepiej – „chujowe, bo to chuj reżyserował”. To boli, bo wkładamy w naszą pracę tyle samo serca i wysiłku, co twórcy ambitnego kina festiwalowego.
Za pańskim filmem nie stoi żadna telewizja.
W ten sposób dotykamy zagadnienia wąskiego kręgu celebrytów i ich powiązań korporacyjnych. Każda korporacja medialna ma dzisiaj swoje gwiazdy i zajmuje się wyłącznie ich promocją. W ten sposób powstaje zamknięty układ pokarmowy. Dlaczego o tym głośno mówię? Bo jestem outsiderem. Wybrałem trudną drogę – drogę samuraja. Nigdy nie potrafiłem zadbać o odpowiednie nagłośnienie własnych sukcesów. Było to dla mnie czymś zawstydzającym. A mówienie o tym uważałem za absolutnie niedopuszczalne, sprzeczne z prywatnym kodeksem postępowania. Taka postawa z pewnością nie pomaga w tak zwanej karierze. Jednak nie byłem i nie będę własnym PR-owcem. Nie pociąga mnie bycie na pierwszym planie, w świetle fleszy. Myślę, że jestem stuprocentową antygwiazdą.
A może jest pan po prostu za dobrze wychowany?
A można tak? Nie wiedziałem (śmiech). Ale faktycznie chyba jestem za grzeczny. W myśleniu, tworzeniu, we wszystkim. Jakoś zawsze bliżej mi było do klasyki niż do koloru i krzyku. Ale przede wszystkim najbardziej cenię sobie niezależność. Warto zaapelować do widzów, którzy to szanują. Jestem dumny ze swojej niezależności, choć to niełatwe i nie przysparza materialnych korzyści.
Porozmawiajmy więc o korzyściach duchowych. Pamięta pan swojego pierwszego PLAYBOYA?
Oczywiście. Na rozkładówce była Erika Eleniak (amerykańska aktorka znana m. in. ze Słonecznego patrolu – przyp. red.). O dziwo, znalazłem ten numer w mieszkaniu moich dziadków. Co tam robił, nie mam pojęcia. Pamiętam, że spędziliśmy z Eriką kilka miłych wieczorów. Nie wiem jednak, co dzisiaj u niej słychać. Nie dzwoni, nie pisze. Straciliśmy kontakt.
Jak by pan zareagował, gdybyśmy zaproponowali sesję pańskiej córce?
Robi się coraz ciekawiej… (odchrząknięcie, potem dłuższa pauza, po której następuje trawestacja cytatu z Misia). Rozkładówka w PLAYBOYU może i ma swoje plusy. Ale chodzi zasadniczo o to, żeby te plusy nie przysłoniły nam minusów (śmiech). Marianna jest już pełnoletnia i podejmuje decyzje samodzielnie. Gdybym jednak mógł jej coś doradzić, to powiedziałbym, że to nie jest rzecz dla bardzo, bardzo młodych kobiet. Warto najpierw nieco okrzepnąć w życiu, w swoim zawodzie, w miłości. Chodzi mi o to, że mając lat dwadzieścia parę, a nie naście, można taką decyzję podjąć bardziej świadomie.
Czy Marianna będzie aktorką?
Zobaczymy. Nie mam zamiaru zachęcać jej do wykonywania tego zawodu. Cena za uprawianie aktorstwa jest ogromna – możecie mi wierzyć na słowo. Trudno ją opisać. To są koszty psychiczne, których nie da się zmierzyć.
Pańskie pobyty w klasztorze w Tyńcu związane są właśnie z tymi kosztami?
Można tak powiedzieć. Moje życie bywa bardzo chaotyczne. W celi klasztornej intensywnie poszukiwałem porządku. Bo bez porządku nie da się osiągnąć harmonii. Z mojego punktu widzenia siłą najbardziej destrukcyjną w życiu jest chaos. On zabija powoli, niezauważalnie, ale bardzo skutecznie. Z chaosem trzeba walczyć. Ja tę walkę kilka razy podjąłem w klasztornym rygorze: pobudka zawsze o piątej rano, kolacja zawsze o 17.45. W tym rytmie opactwo żyje od 800 lat. Już sama świadomość tego wpływa na człowieka kojąco. Te same godziny posiłków i nabożeństw. A do tego praca fizyczna.
Co panu przypada w udziale?
Na ogół kuchnia, np. rozlewanie konfitur do słoików. Bardzo przyjemna praca.
W coraz popularniejszym miejscu. Wielu aktorów odwiedza Tyniec.
I to jest pewien problem. Życzę ojcom Benedyktynom, żeby znaleźli właściwe proporcje między uzasadnioną komercją a spokojem.
Pan nie miał spokoju od dziecka. Jakim cudem, mając 13 lat, znalazł się pan w obsadzie Życia Kamila Kuranta?
Byłem zwycięzcą jednego z konkursów recytatorskich. Dzięki temu dostałem się na casting, który wygrałem. Mama była raczej niechętna, a ojciec dowiedział się o moim debiucie, dopiero gdy zobaczył mnie w telewizji. Wbrew obiegowym opiniom, mój aktorski start był przypadkowy i nie miał związku ze środowiskowymi koneksjami. Mam mieszane uczucia w tej sprawie. Powstał piękny serial, ale i tak wspominam to jako smutną decyzję, która za bardzo wpłynęła na moje przyszłe życie. Pewnie gdybym wtedy nie zagrał, nie zostałbym aktorem.
I nikt nie mówiłby o panu – „chłopiec o pięknym, niskim głosie”.
Walczyłem z tym zajadle. Uczyłem się mówić wyżej, ponieważ wydawało mi się, że niski głos jest manieryczny i narcystyczny, po prostu zbyt aktorski. Wykonałem dużą pracę, żeby wydawać wyższe dźwięki.
Chłopiec z rodziny aktorskiej nie miał żadnych, mówiących teatralnym basem, autorytetów?
Aktorskich żadnych. Wychowałem się wśród aktorów i nikt nie robił na mnie wrażenia. Wolałem Marka Knopflera, Darka Dziekanowskiego i piłkarską reprezentację Danii z czasów ich Mistrzostwa Europy.
Skoro pan zaczął… Kto wygra „nasze” Mistrzostwa?
Czuję, że Niemcy. Z radością zdobędą tytuł Mistrza Europy na polskiej ziemi.
Cztery lata – między rokiem 1983 a 1987 – grał pan w piłkę w juniorach Legii. Co się stało z tą karierą?
Grałem to za dużo powiedziane. Raczej kopałem się w czoło. Mam legitymację klubową, więc jest i dowód. Z tamtego młodzieżowego składu nikt się nie przebił do seniorów. Ja również. Byłem zawsze na środku napaści albo na mózgu, czyli w środku pomocy. Niestety miałem „słabe widzenie pola” i marne predyspozycje fizyczne: ani wydolności, ani szybkości. Nogi nawet były w porządku, ale nic poza tym. I jeszcze czegoś nie miałem – sportowej inteligencji. To naprawdę wyjątkowa umiejętność, której nie da się nauczyć.
Ale trenerki już można. To ponoć jedno z pańskich marzeń – zostać trenerem piłkarskim.
Całe życie mam wrażenie, że jestem w niewłaściwym miejscu. A na stadionie, treningu, czy w studiu pomeczowym, generalnie w środowisku piłkarskim, czuję się znakomicie, pewnie i spokojnie. Szczęśliwie mam maturę, więc mogę podjąć naukę na kierunku trenerskim. I naprawdę zamierzam to zrobić. Dwa lata pasjonujących studiów, a potem ile radości. Myślę, że wezmę się za to po Mistrzostwach Europy.
Polski Mourinho?
Mam te same, zresztą niezmiernie rzadkie, inicjały co Orest Lenczyk. Mourinho to doskonały trener, ale irytuje mnie jego dbałość o wizerunek. Nie lubię takiego podejścia, choć chciałbym dobitnie zaznaczyć, że do Walerego Łobanowskiego również jest mi niezmiernie daleko. Najbardziej chyba cenię Guusa Hiddinka.
Kogo pan chciałby trenować?
Młodzież w Legii, a jak Bóg da, to potem pewnie Zagłębie Sosnowiec, albo Pogoń Szczecin. Inne kluby z racji tego, że nie przyjaźnią się specjalnie z Legią, raczej nie wchodzą w grę. To tak na początek mojej wielkiej kariery trenerskiej (śmiech).
A co z pana wielką karierą komentatorską?
Musicie to przypominać? To był koszmar. Jakieś 15 lat temu w TVP 2 komentowałem mecz Amica Wronki – Legia Warszawa. Miałem być sam, ale gdy wyczułem, że wszystko zaczyna się wymykać z rąk, poprosiłem o pomoc Jacka Laskowskiego. Bycie odpowiedzialnym za to, żeby w trakcie meczu nie było ciszy w komentarzu, jest bardzo stresujące. Trzeba mieć wielką odporność psychiczną, żeby nie wpaść w panikę. Ja w nią wpadłem i natychmiast zacząłem się plątać. Dodatkowo moją ambicją było to, żeby nie komentować, tak jak Szpakowski, bo ten rodzaj komentarza wydawał mi się okropny. Po pięciu minutach zacząłem mówić tak jak on, używałem tych samych zdań i formułek, tyle, że trzy razy gorzej, wolniej i nie wtedy, kiedy trzeba. Nabrałem trwałej pokory i szacunku dla tej profesji.
Pamięta pan swój pierwszy kontakt z piłką?
To obrazek z Mistrzostw Świata w Argentynie: świętej pamięci Kazimierz Deyna nie strzela gospodarzom rzutu karnego. To mnie naznaczyło na resztę życia. Kiedy sam mam strzelać karnego, to jestem zlany zimnym potem. Kiedy oglądam karnego drużyny narodowej, jestem pełen jak najgorszych obaw. Nie potrafię się tego pozbyć. A Kazimierza Deynę wielbię do dziś. To jedna z najciekawszych postaci futbolu. Z opowieści ludzi, którzy go dobrze znali, wynika, że Deyna był naturalnym liderem, całkowicie jednak pozbawionym klasycznych cech przywódczych. Czyli musiał mieć jakieś inne cechy, które przyciągały do niego ludzi. Andrzej Strejlau opowiadał mi, jak grę Deyny obserwowało się z ławki. Często trenerzy wściekali się na niego i dopiero kiedy zagrywał piłkę, rozumieli, jaki był jego pierwotny zamysł i dostrzegali ten geniusz. Deyna postępował zupełnie nieszablonowo. W jego tragicznej historii jest ogromny potencjał, może z tego powstać naprawdę duży film.
Pan powinien być jego reżyserem.
Z wielką chęcią. Proszę ogłosić, że czekam na scenariusze. Problemem może być tylko termin realizacji. Sam się dziwię, ile rzeczy zrobiłem w trakcie swojego krótkiego życia, bo dobrze znam siebie i wiem, jak trudno mi się przełamać, żeby zacząć coś nowego. Ciężko się zbieram, długo się rozpędzam. Popatrzcie na mnie. Jestem Jumbo Jetem i potrzebuję dłuższego pasa startowego niż mały samolocik.
No właśnie, a jeszcze parę lat temu nie był pan nawet Embraerem.
Więcej się nas zrobiło, Polaków. Nie da się ukryć. Stało się to nagle, z dnia na dzień. Położyłem się spać szczupły, a wstałem otłuszczony.
Prawie jak u Kafki.
To dobre porównanie, choć komentarze a propos mojej sylwetki powodują, że czuję się raczej jak bohater Procesu, a nie Przemiany. Uważam, że wypowiadanie się na temat czyjejś tuszy, wagi lub urody jest nietaktowne i chamskie. W Wielkiej Brytanii, na której w paru kwestiach powinniśmy się wzorować, jest to nie do pomyślenia.
Z czego wynikają takie komentarze?
Z braku refleksji, który jest bliskim krewnym braku empatii. Innymi słowy z niewrażliwości, a tego nie poważam i nie lubię.
A swoje imiona – Olaf i Sergiusz pan lubi?
Przyzwyczaiłem się. Ale nadal uważam, że są wydumane. Dla dziecka były obciążające. Z Olafa na przykład dzieciaki się śmiały. Byłem obiektem drwin i szyderstw. Ale tylko do 1982 roku, kiedy Olaf Ludwig wygrał Wyścig Pokoju. Wstyd się przyznać, ale przez pewien czas musiałem kibicować enerdowskiemu kolarzowi.
Nie miał pan żadnych ksywek?
Olaf brzmiał jak ksywka. Czasem pojawiał się Lubaszka. A już w późniejszych czasach powstał Olo.
Urodził się pan we Wrocławiu…
Mieszkaliśmy tam sześć lat. Ale jedyne, co pamiętam to szpital. Byłem tak zwanym chorowitym dzieckiem. Następnie mieszkaliśmy pół roku w Jeleniej Górze i rok w Białymstoku. Potem była już Warszawa. I tak jest do dziś.
Czyli poważne randki zaliczył pan dopiero w stolicy.
Pierwszy raz trzymałem za cycki na Targówku. Piersi na pewno były piękniejsze od dzielnicy, w której mi się ukazały. Biust ładny, tyle że alkohol podły – półsłodkie winko patykiem pisane. Słuchaliśmy Perfectu, a dokładnie utworu o wiele znaczącym i determinującym stosunki damsko-męskie tytule: Niewiele ci mogę dać. Moje pierwsze doświadczenia seksualne upływały pod auspicjami tego nagrania. Jeszcze raz chciałbym jednak dobitnie zaznaczyć – mimo kryzysu i komuny PIERSI BYŁY NAPRAWDĘ WIĘCEJ NIŻ W PORZĄDKU.
Damy tę sentencję kapitalikami.
Bardzo dziękuję. Te czasy pod kątem estetyczno-dietetycznym nie były ciekawe. Miałem wtedy najwięcej zdrowia i zapału do picia wódki. Szkoda tylko, że ta wódka była najgorsza w dziejach Polski. Bałtycka, Vistula… aż mi się cofa. Hardcorowe doświadczenia dla żołądka. Znacie ten smutny, desperacki żart z tamtych czasów? Jeden facet mówi do drugiego: „Piję tylko Vistulę”. „Dlaczego?”. „Bo ma, kurwa, dużo mikroelementów”. Jest mi bardzo przykro, że teraz kiedy są tak wspaniałe alkohole i tak wspaniałe lokale, zdrowie już nie pozwala na ucztowanie jak kiedyś. To trochę jak w tej słynnej anegdocie Jana Nowickiego, jednego z moich mistrzów: „Zobaczcie, teraz kiedy jestem w takim momencie mojej kariery aktorskiej, kiedy mam wszystko poukładane w głowie, mam taką technikę i wiedzę, że mogę zagrać każdą rolę bez przygotowania, po prostu z kartek, …to już nie te oczy”. Ja tak mam z piciem wódki. Wiem, jak to się robi, wiem co należy jeść i w jakiej kolejności. Co z tego, kiedy zdrowie już nie to. Za komuny królowała niestety ciepła wódka z ciepłą cytronetą, a w sytuacjach ekskluzywnych zamiast cytronety pojawiał się Ptyś. Do tego ciepłe piwo. Wszystko musiało być ciepłe. Poza tym nieświeże jedzenie. Ohyda.
Czasami jednak można było zaszaleć w Peweksie.
Szaleliśmy. Kupowaliśmy brandy Napoleon za dolara i trzydzieści pięć centów. Nie byliśmy specjalnie wyedukowani, więc piliśmy go wymieszanego z… cytronetą. Chryste Panie, aż mi się słabo zrobiło… Ale za to ludzie byli bliżej siebie. Coś za coś. Sposób integracji, sposób skupienia się na rozmowie był zupełnie inny niż dzisiaj. Dziś ludzie już nawet nie biegają, tylko latają. Nie mają czasu na rozmowy.
Aktorzy balangowali mocniej niż lud pracujący?
Zwykle to była jazda po bandzie z częstymi wizytami na komisariatach. Pozowaliśmy na szaloną bohemę. Po każdym dniu zdjęciowym rozpoczynaliśmy balangi. Od 5 do 6 rano drzemka i znowu do pracy. Albo i bez drzemki. W tych „złotych” czasach przez trzy lata mieszkałem w łódzkich hotelach. W wieku 18 lat miałem nawet oficjalny zakaz meldowania się w hotelu Światowit. Byłem najmłodszym w historii Łodzi facetem z takim zakazem.
Rekordzista!
Jam tu nie winien. Pewien wybitny operator przyszedł do mnie do pokoju w odwiedziny. Mieliśmy tylko butelkę czerwonego wina. Bez korkociągu. Wybitny operator, trochę jąkała, zacinając się, powiedział: „Kukukurwa, stary, jaaaa to zarrraz oootworzę”. Wziął ręcznik, owinął nim butelkę i zaczął walić w ścianę. Korek nie puścił, puściło denko. Żółty pokój stał się żółtym pokojem w czerwone kropeczki. Operator stwierdził: „No widzisz, stastary, nienie zawsze się uuudaje”. I wyszedł. Dwa dni później zaczynały się targi Interfashion, sztandarowa impreza łódzkiego przemysłu dziewiarskiego. Jak się okazało hotel Światowit był na tę okazję świeżo wyremontowany. Rano wyszedłem na zdjęcia, a wieczorem czekały na mnie bagaże w recepcji oraz pismo dyrektora hotelu w stylu „temu panu już dziękujemy”.
Kiedy zaczął pan żyć nieco stateczniej?
Jakoś dopiero w 1994 r. Po komunie długo krzepłem. Miałem swoje przyzwyczajenia, z których ciężko było zrezygnować. Dobrze, że nie wpadłem wtedy w narkotyki. Byłem wierny klasycznym zbożowo-ziemniaczanym aktom słowiańskiej produkcji fermentacyjnej i na szczęście nie korzystałem z dobrej polskiej heroiny ze wspólnego kociołka. Po kilku latach wolności doszedłem do wniosku, że nie umiem nic i w zawodzie aktora nic jeszcze nie osiągnąłem. To przekonanie było dla mnie ozdrowieńcze. Znalazłem motywację do pracy, z którą wcześniej miałem duże problemy. A wszystko przez zbyt wczesny start w zawodzie.
Czy pan w ogóle pracował nieartystycznie?
W 1989 r. przez parę miesięcy byłem sekretarką w Fundacji Batorego. Prowadziłem biuro, a raczej próbowałem to robić. W tej komicznej sytuacji jest też coś tragicznego. Otóż przez dwa tygodnie uczyłem się obsługi teleksu. A jak już się nauczyłem, to wycofano teleksy i zostałem z tą wiedzą, jak ten chuj z angielskim, by zacytować mistrza Himilsbacha. Tyle, że angielski do czegoś może się jeszcze przydać. Mam poczucie bezpowrotnie straconego czasu.
Jakim cudem, jako znany już aktor, został pan sekretarką?
Zwyczajnie. Przez znajomych znajomych. Nie miałem wtedy co robić, a w kinie nie działo się nic. Na swoim koncie jako pracownik Fundacji mam na przykład zjazd ekologów w Serocku. Pamiętam, że z kolegą przez całą noc wycinaliśmy dla pięciuset uczestników tego zjazdu paski z papieru, na których było imię i nazwisko. Paski wkładało się potem do identyfikatorów. Położyłem się spać o 5 rano, a o 5.15 wpadł mój szef i oświadczył, że muszę jechać na dworzec po jakichś ekologów z Pragi. W ten sposób moje drogi z Fundacją się rozeszły. Nie wytrzymałem nerwowo i wróciłem do łóżka – jak na człowieka honoru przystało (śmiech). Potem byłem jeszcze kaowcem w solidarnościowej kawiarni Niespodzianka. Zdążyłem nawet zorganizować spotkanie z Januszem Szpotańskim (poeta, krytyk, prześmiewca PRL, autor m. in. poematu Cisi i gęgacze, pamfletu przeciwko rządom Gomułki – przyp. red.). Pewnego dnia do kawiarni przypadkowo wpadł Boguś Linda. Można powiedzieć, że porwał mnie do teatru na próby do musicalu Metro. W ten sposób zakończyła się krótka historia prac nieartystycznych, a rozpoczęła dziesięcioletnia historia pracy z Januszem Józefowiczem.
Bogusław Linda spełnił więc w pańskim życiu rolę – nomen omen – brzemiennego w skutki przypadku.
Skoro jesteśmy przy Przypadku, to posłuchajcie tego… Mając 20 lat zostałem asystentem Krzysztofa Kieślowskiego przy Dekalogu. Skończyłem właśnie grać w Krótkim filmie o miłości. Zadzwonił do mnie z głupia frant drugi reżyser Darek Jabłoński z pytaniem, czy nie znam kogoś, kto chciałby być asystentem reżysera. Powiedziałem, że znam. Siebie. Nigdy potem nie byłem już tak zarozumiały i butny.
Nie ma się czego wstydzić. Załatwił pan sobie świetną robotę.
Chciałoby się też powiedzieć, że dobrze płatną, ale pół etatu w Studiu Filmowym TOR na stanowisku „asystent reżysera drugiej kategorii” nie należało do dobrze opłacanych. Zarabiałem wtedy równowartość czternastu dolarów. Kwota jednak nie miała dla mnie żadnego znaczenia. Były inne, niewymierne korzyści. Poza tym czułem się dumny. Brałem udział w czymś, co nazywa się – dziedzictwo kulturalne. Potem już nigdy nie miałem takiego poczucia.
Przecież asystował pan jeszcze Andrzejowi Wajdzie.
Żałuję, że nie wykorzystałem tego, jak należy. Nie byłem odpowiednio skoncentrowany na tym, co się wokół mnie działo. Interesowały mnie inne rzeczy. Panowie, ale kto w wieku dwudziestu lat nie jest idiotą?
Nie ma takich. Ale nie ma też ludzi, którzy przed 20-tką ogrzewali się w cieple Beaty Późniak, Joanny Pacuły, Grażyny Szapołowskiej, Grażyny Treli czy Anny Majcher. Panie Olafie, litości…
Wy zazdrościcie, a ja muszę z tym żyć. Chyba nie do końca zdawałem sobie sprawę, z kim gram i co ja tam w ogóle robię. Dziękować Bogu, że wtedy nie istniały takie wolnościowe wydzieliny, jak dzisiejsze media. Zjadłyby mnie żywcem. Dziś staram się funkcjonować poza światem Pudelka. Czasem mnie zahaczają, że jestem za gruby albo wziąłem ślub, ale na tyle rzadko, że mam to gdzieś. Żałuję tylko, że czas mojej największej popularności aktorskiej nie wiązał się z sukcesem finansowym.
Jak pan radził sobie wtedy z aktorską intensywnością? Naokoło sami dojrzali aktorzy, o dojrzałości aktorek nie wspominając, a pan taki trochę naturszczyk z mlekiem pod nosem.
Nie radziłem sobie. Wiem to dopiero dzisiaj. Żałuję, bo człowiek, który w młodości żyje tak intensywnie, potem ma dużo problemów, wynikających z przekonania, że już się wszystko widziało i wszystko się przeżyło. To przekonanie jest pochodną życia towarzyskiego oraz wielu eksperymentów dietetyczno-alkoholowych.
Mieliśmy teorię, że dzięki pięknym aktorkom nie mógł się pan skupić na nauce.
Walczyłem z przeznaczeniem, próbując studiować wszystko, tylko nie aktorstwo. Moje braki w wykształceniu to zresztą nie powód do przechwałek. To raczej bolesna, krwawiąca rana w życiorysie. Trzy miesiące studiowałem socjologię na uniwerku, byłem też przyjęty na filologię słowiańską i bohemistykę w Krakowie. Nawet pojechałem tam po indeks, ale potem już nie dotarłem na żadne zajęcia. Studiowałem też przez chwilkę na Wydziale Teologii Prawosławnej w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej.
Który z tych kierunków wynikał z ciekawości, a który był podyktowany strachem przed wojskiem?
Żaden nie wynikał z moich zainteresowań, wszystkie miały związek z unikaniem kamaszy. Byłem skazany na edukacyjne niepowodzenie. Dodatkowo irytowała mnie instytucjonalność uczelni, ich sztywny gorset terminarzy i regulaminów. Do dziś mam problem z formalnymi etykietami. Nie przepadam za nimi. Poza tym moje edukacyjne przygody były też spowodowane młodzieńczym buntem.
Przeciwko rodzicom aktorom?
Pewnie tak, choć z ojcem nie mieliśmy bliskich kontaktów. Dzieliły nas miejsca zamieszkania. Ale dzisiaj paradoksalnie trochę żałuję, że nie studiowałem aktorstwa. Od czasu do czasu próbuję to nadrabiać w teatrze. To miejsce niezbędne do tego, żeby poczuć się prawdziwym aktorem. Owszem aktorstwo filmowe na najwyższym poziomie jest bardzo trudne. Ale na średnim poziomie prawie każdy może być aktorem. Młodzi wykonawcy serialowi też zwą się aktorami. Teoretycznie należą do tej samej grupy co Holoubek czy Łomnicki. Fascynujące, prawda?
Skoro jesteśmy przy serialach, to proszę nam powiedzieć, dlaczego pańska śmierć nie wywołała medialnej burzy, tak jak śmierć Hanki Mostowiak?
Bo ja odchodzę po cichu, taktownie, nie robiąc szumu. Za moją śmiercią nie stoi sztab PR-owców (śmiech). Proszę jednak mnie źle nie zrozumieć. Czas w serialu (Barwy szczęścia – przyp. red.) wspominam bardzo miło. Jednak, gdy moja rola poszła w kierunku zdrad małżeńskich, to jakoś przestała mnie kręcić. Kiedy mój bohater przestał być bohaterem pozytywnym, poprosiłem Ilonę Łepkowską o najwyższy wymiar kary i uzyskałem go. W ładnych okolicznościach i z przytupem, za co dziękuję.
Parę lat wcześniej mówił pan, że zagra w serialu, tylko wtedy, kiedy znajdzie się w „trudnej sytuacji”.
I tak właśnie było. Wziąłem tę rolę, bo chciałem coś robić. Jestem dumny z mojej odpowiedzi. Mogłem przecież powiedzieć, że nigdy w życiu. Teraz moglibyście mi to wypominać.
Możemy się tylko dopytać, czy nadal cieszy się pan „zasłużenie fatalną opinią”.
Wśród kobiet?
Tego nie wiemy. Nie doprecyzował pan.
To rzecz na poważną dysertację. Myślę, że chodziło o kobiety i ich rodziny. Tylko, że to było tak dawno temu, że aż trudno mi się dziś do tego odnieść. Jak już mówiłem, jestem kompletnie innym człowiekiem niż dwadzieścia parę lat temu. Trochę jak Dr. Jekyll i Mr. Hyde. Albo Zbigniew Boniek i Jan Tomaszewski (śmiech).
Na zdjęciu do naszego wywiadu Jan Tomaszewski strzelał do piłki z pistoletu. Trzeba uważać.
Dziękuję za radę. Kiedyś w klubie Scena przystawiono mi prawdziwy pistolet do głowy. W tym samym lokalu, tydzień później, przystawiono mi nóż do gardła. Niby taka zabawa. Nie wiadomo do końca, o co chodziło. Dlatego przestałem chodzić do klubów. Pomogło. Mam dziś święty spokój.
I nawet za geja pana nie biorą?
Niestety nigdy się to nie zdarzyło. Przykro mi z tego powodu. Może winna jest temu moja postura? Czuję się zepchnięty na boczny tor. Znowu poza mainstreamem (śmiech). Proszę mnie podejrzewać, bo jestem otwarty i chętnie się z tym podejrzeniem zmierzę.
A jest pan chociaż z kimś mylony?
Z Kazikiem Staszewskim. Bardzo mnie to dziwi, ale rzecz powtórzyła się parę razy. Nawet kiedyś policjant z drogówki powiedział, że mnie puści, bo zaśpiewałem Wałęsie, żeby oddał sto milionów. Nie sprostowałem. Podziękowałem i zadowolony szybko oddaliłem się z miejsca zdarzenia. Zresztą z wami muszę zrobić to samo. Nie jestem przyzwyczajony do tak długich rozmów z dziennikarzami. Mocno żeście mnie przeorali. Mam siły na 90 minut plus to, co doliczy arbiter. A my tu chyba zagraliśmy cały turniej.
—
Na skróty:
Ministrantem byłem nielegalnie. Jestem ochrzczony w cerkwi, a służyłem do mszy w kościele katolickim.
Jestem rozkminiaczem-talmudystą. Takie postępowanie spowalnia marsz, ale za to znacznie poprawia jego jakość.
Zachodni aktorzy są bardzo sympatyczni. Zauważyłem, że stopień ich sympatii jest wprost proporcjonalny do wysokości honorariów. Jak występowałem w reklamie też byłem sympatyczny.
Kiedyś jeden z decydentów telewizyjnych powiedział mi, żebym się tak nie starał, żebym nie próbował reżyserować za dobrze, bo widz może tego nie łyknąć. Myślałem, że to żart, ale niestety facet mówił śmiertelnie poważnie.
Bycie gejem w szatni piłkarskiej musi graniczyć z heroizmem.
Kiedyś spacerowałem z babcią po Starym Mieście. Nagle dostrzegłem Mirosława Hermaszewskiego i jego kosmicznego partnera Piotra Klimuka. Jak to dziś brzmi – kosmiczny partner (śmiech). Siedzieli sobie w ogródku jakiejś restauracji, pijąc kawę. Podszedłem do nich stremowany i dostałem dwa autografy.