Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Michał Urbaniak

PLAYBOY nr 10, 2011 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Szymon Szcześniak

Wiecie, że pod koniec lat 90. udzielałem wywiadu polskiemu PLAYBOYOWI?

Ciekawie się zaczyna.

Nigdy się nie ukazał z powodu wyjątkowej niezgodności charakterów… Spotkałem się z panią, która w szkole na pewno miała same piątki. Uważała, że za bardzo rzucam mięsem. Poza tym powiedziałem jej, że kocha się tylko raz, a miałem wtedy trzecią żonę. Próbowałem jej wytłumaczyć, że to jest cały czas ta sama miłość. Najwyraźniej odezwała się w niej jakaś feministyczna nuta, bo odmówiła spisania rozmowy.

My mięso lubimy, a do tego nie jesteśmy feministkami.

I już mi się podoba. Ja, jak się przed kimś „rozbieram”, to nie robię liftingu i make-upu.

Już nam się podoba. Może coś przekąsimy na dobry początek?

Jestem na diecie, nie powinienem… Ale skoro to ma być męska rozmowa, to raz kozie śmierć. Wezmę carbonarę! Nie jesteście kobietami, a to one mnie głównie motywują. Kiedyś dla takiej jednej schudłem 30 kilo. Przez tydzień piłem tylko wodę. Potem pozwalałem sobie na owocowy shake trzy razy dziennie – wszystko po to, żeby nie przekroczyć 400 kalorii dziennie. I tak przez 6-7 tygodni, z przerwą na parę dni z wielkimi kanapkami z pastrami! Po tej kuracji czułem się znakomicie. Robiłem nawet pompki na jednej ręce. Odkąd pamiętam, to zawsze miałem problemy z wagą. Już w szkole wołali na mnie Kierda. Gruby byłem jak skurwysyn, bo mamusia ciągle robiła pyszne mielone kotleciki, które wcinałem zanim były gotowe. Mama miała za to awantury, a przybrany brat dostawał wciry od mojego ojczyma. Dziś muszę znowu schudnąć z 20 kilogramów. Mój organizm jest teraz w okresie przejściowym. Ja mam tak, że dopóki nie zjem, mogę nie jeść cały dzień, ale jak zacznę, to nie mogę przestać.

Kiedyś mówiłeś tak o napojach wyskokowych.

Bo 15 lat piłem do oporu. Potem 17 lat nie piłem ani kropelki. Teraz sprawdzam, co jest dla mnie lepsze (śmiech). W młodości miałem ogromną tolerancję na alkohol i cholernie mocną głowę. Po tatusiu. Ludzie mówili, że talent też mam po nim, a po mamusi smykałkę organizacyjną.

To prawda, że widziałeś ojca tylko dwa razy w życiu?

Dwa razy go zapamiętałem. Zabierał mnie do szynkwasu. Knajpa nazywała się „U Denysa”. Sadzał mnie tam na barze i dawał piwko. Dzięki temu jako przedszkolak potrafiłem wypalić: „Chce zimne piwko, a nie mlecko”. Ojciec przed wojną był dużą figurą – przedstawicielem Forda na wschodnią Europę. W interesach kursował na linii Paryż-Berlin-Petersburg. Po wojnie zapił się na śmierć, miał podobno jakiś straszny wypadek, cały się połamał. Matka chroniła mnie przed tego typu informacjami. Nie chciała, żebym miał do czynienia z wiecznie pijanym ojcem. Jego marzeniem było, żeby syn mieszkał w Nowym Jorku. Mama powiedziała mi to, jak byłem już dorosły. Wcześniej bała się mnie stracić. W tamtym czasie jej podziemna fabryka rękawiczek szła pełną parą. Moim ojczymem został tkacz Marian Urbaniak, a jego syn Dzidek stał się moim bratem.

Podziemna fabryka?

Przecież to było za ciężkiej komuny. Mieszkaliśmy w dużym domu w Łodzi. W ogrodzie były pokopane tunele, którymi w razie kontroli uciekali pracownicy. Na towar i maszyny też były specjalne skrytki. Powodziło się nam aż za dobrze. Matka i ojczym zarabiali góry pieniędzy i właściwie nie wiadomo było, co z nimi robić. Kupowali między innymi złote 20-dolarówki. Pakowali je w słoiki i zakopywali. Pewnego razu z synem ojczyma wykopaliśmy słoik i złotymi 20-dolarówkami graliśmy w cymbergaja. Serio. Zresztą kiedyś wyciąłem jeszcze lepszy numer, bo podejrzałem, że ojczym chowa pięćsetki do grubej encyklopedii. To już była żywa polska waluta, za którą mogłem coś kupić, a nie tylko się bawić. W wieku czternastu lat byłem w szkole królem życia. Szastałem forsą na lewo i prawo.

Jak udało się utrzymać taki interes?

Ojczym w czasie wojny przeszedł przez Pawiak i to doświadczenie skołatało mu psychikę. Miał żółte papiery. Kiedy pod dom podjeżdżała kontrola, łapał za metalową rurę owiniętą w gazetę – to urządzenie zawsze stało w naszym domu na podorędziu – i wpadał w szał. Tłukł gdzie popadło, przypierdalał równo. Zanim udawało się go obezwładnić, maszyny i towar były pochowane. Funkcjonariusze, skarbówka, ORMO-wcy i inne mendy zyskiwali tylko tyle, że mogli go aresztować. Potem odwiedzaliśmy ojczyma za kratkami. Po kilku dniach albo tygodniach zawsze wracał. Po pierwsze, nie mogli skazać wariata. Po drugie, matka i tak przekupywała prokuratorów. A może też i sędziów. Kto ją tam wie…

Jakich idoli wtedy miałeś?

Pamiętam mój pierwszy plakat: Yehudi Menuhin. Jako młody talent, bardzo obiecujący skrzypek, zostałem nawet wprowadzony na jego koncert. Dostałem od guru autograf.

Mimo to guru na ciebie nie zadziałał. Byłeś świetnym skrzypkiem, ale i tak postanowiłeś zostać saksofonistą.

Jeszcze jako uczeń liceum muzycznego w Łodzi łączyłem z powodzeniem dwa tak odmienne instrumenty: koncerty klasyczne na skrzypcach i nocne granie w klubach jazzowych do białego rana. Piło się tęgo, a ja wtedy w ogóle nie wiedziałem, co to kac. Po prostu zarzynałem organizm. Tak też było potem w Warszawie, gdzie studiowałem klasykę u profesora Wrońskiego i jazz u genialnego Zbyszka Namysłowskiego w „Jazz Rockers”. Zapytany kiedyś przez jakiegoś dorosłego fana, co będzie na starość, odpowiedziałem: „Do czterdziechy radość, szczęście i zabawa, a potem czapa!”. Łatwo było wtedy tak gadać… Odwalałem naprawdę niezłe numery. Jako najmłodszy w zespole Krzyśka Komedy śmigałem po piwa przed koncertem. Kupowałem po dwa na głowę, zamykałem się w sraczu i po cichu przed kolegami do każdego dolewałem wódy. Bywało, że koncerty zakontraktowane na półtorej godziny, trwały po dwie i pół. Jeżeli ktoś by bardzo chciał mieć zawał w młodym wieku, to mam gotowy przepis.

Picie piciem, ale czy saksofon nie pomógł trochę w twoim zawale?

Oczywiście! Byłem samoukiem i nie potrafiłem grać idealnie technicznie. W Nowym Jorku usłyszał mnie bardzo znany saksofonista Phil Woods. Cholernie mu się spodobałem i na siłę dał mi numer do swojego nauczyciela, wybitnego eksperta. Nawet zapłacił za moją wizytę. Poszedłem i zagrałem przed tym specem, a w formie byłem jak skurwysyn. Facet wysłuchał, szczęka mu opadła i mówi: „W życiu czegoś takiego nie widziałem. Nie umiesz grać na saksofonie, a grasz przepięknie”. Pytam się, co jest źle. A on, że wszystko (śmiech). Okazało się, że nieprawidłowo wydobywałem dźwięki, a mimo to miałem znakomity ton, bo dostrajałem wysokie dźwięki ustami. Nie umiałem też porządnie oddychać. Ponieważ robiłem kardynalne błędy techniczne, granie kosztowało mnie ogromną ilość energii. Serce też pewnie pracowało mocniej niż powinno.

Po rozwiązaniu zespołu Komedy, wyjechaliście z Urszulą Dudziak do Skandynawii…

Mieliśmy tam być dwa lata, a byliśmy siedem. Zdecydowanie za długo. To była ślepa uliczka.

Ula opowiadała nam, że byliście gotowi wracać do Polski, nawet pakowaliście walizki, ale tego samego dnia ukradli wam samochód.

To był sportowy Opel. Odłożyłem na niego kupę szmalu. W Sztokholmie dwóch cwaniaków dmuchnęło go nam spod okna. Zobaczył ich Roman „Gucio” Dyląg, fantastyczny basista, facet znany z tego, że nie grał w klubach, w których było dużo dymu (śmiech). Krzyknął do nich: „Panowie! To nie wasze auto!”. Jak to usłyszałem, to myślałem, że się posikam ze śmiechu. Postanowiliśmy zostać i się odkuć. To były złote czasy klezmerstwa – wszędzie w knajpach grało się jazz. Ula śpiewała, ja akompaniowałem na fortepianie. Aż w końcu doczekaliśmy się na przyjazd Wojtka Karolaka i Andrzeja Dąbrowskiego (znani muzycy jazzowi – przyp. red.) i zaczęło się szaleństwo. A przecież Szwecja była najgorszym państwem na świecie, jeżeli chodzi o imprezowanie. Kto by pomyślał, że najwięcej wódki wypiję w kraju, w którym była ona najdroższa? Mieliśmy dużo zarobić, a tak naprawdę Ula pograła sobie ostro w ruletę, a resztę przepiliśmy. Jedyne co kupiliśmy, to wspaniałe organy dla Karolaka. Ważyły ze 250 kilo, a my, grając nieraz po trzy koncerty dziennie, wszędzie musieliśmy je sami nosić. Kocham te organy, jazz organowy i Karolaka do dziś, może dlatego, że w Szwecji takie coś kosztowało wtedy 15 tys. dolarów, a w Stanach 3 tys. Ale skąd mieliśmy o tym wiedzieć?

Widziałeś kiedyś Wojciecha Karolaka bez okularów?

Tylko wtedy, kiedy robiliśmy sobie nawzajem zimne prysznice, żeby doprowadzić się do jako takiego stanu. A znacie anegdotę o cycatej blondynce?

Zamieniamy się w słuch.

Wojtek grał z nami również w Niemczech i w Szwajcarii. Długo go namawialiśmy na przyjazd. Był w depresji, tuż po rozstaniu z żoną. I kiedy wreszcie się pojawił, wyglądał jak lord Cox: skórzany płaszcz, buty lux, okular ekstra. Wszystko po to, żeby pracować w jakichś zapchlonych klubach. Wstydziliśmy się za niego i dla draki chcieliśmy mu kupić na stacji benzynowej strój mechanika samochodowego. W każdym razie był wtedy bardzo smutny i samotny. Opiekowaliśmy się nim jak dzieckiem. Było to tym śmieszniejsze, że po każdym koncercie czekał na niego rząd dup. Lord Cox poza tym, że dobrze wyglądał, to jeszcze znakomicie grał, więc dziewczyny leciały jak pszczoły do miodu. Mówimy mu: „Wojtek, zobacz jakie masz powodzenie. Zapomnij o żonie, trudno, zdarza się”. A on na to: „Nienawidzę tych wszystkich cycatych blondynek”. Po kilku latach znaleźliśmy się w Nowym Jorku. Zaczęło się nam cudownie układać. Ale pewnego dnia Wojtek oświadczył: „Stary, jak tu jest pięknie, wszystko mi się podoba. Szkoda, że muszę wracać”. „Jak to? Co ty pierdolisz?” „No, zakochałem się”. „W kim?”. „W cycatej blondynce”. Maria Czubaszek „wyjęła mi” Karolaka z koncertów z Hancockiem i Weather Report. Straciłem go. Potem odpadł Czesio Bartkowski, bo miał „trasę w jeleniogórskim”. Nie wierzyłem własnym uszom. Zostałem z Ulą sam na dobre i na złe.

Wyskakujesz z Nowym Jorkiem, a my tymczasem mamy jeszcze do omówienia sprawy w Polsce… Jak w ogóle dostawałeś pozwolenia na wyjazdy? Armia nie ścigała?

Byłem w wojsku tylko raz, przez dwa tygodnie, w czasie studiów. Przyszedł dzień, że wywieziono nas na zadanie bojowe – zdobywanie wzgórza. Z kumplem poszliśmy w najbliższe krzaki i przesiedzieliśmy w nich całe manewry, pijąc gorzałę (śmiech). Później grzecznie wróciliśmy na swoje miejsce. I co? Kapitan każe nam wystąpić i na cały głos ryczy: „Oto jedyna para, która wykonała poprawnie zadanie. Schowali się, bo ogień nieprzyjacielski był tak silny, że wzgórza nie dało się zdobyć. Należało czekać na posiłki”. Jak Boga kocham…

A jak się wymigałeś?

Dzięki mamie, jak zwykle. Kiedy przeniosłem się do Warszawy, to mama wynajęła pokój obok i tam robiła rękawiczki… Ale chcę powiedzieć o czymś innym. Jakieś trzy razy w życiu przydarzyły mi się ataki padaczki. Dla komisji wojskowej zdecydowanie za mało. Wobec tego mama co jakiś czas wyciągała tak zwany padaczkowy garnitur i wysyłała mnie w miasto.

Jaki garnitur?!

Padaczkowy, czyli taki, który można było pobrudzić. Udawałem w nim ataki padaczki, tarzałem się po brudnej ulicy i czekałem na karetkę. Zabierali mnie do szpitala i dawali proszki. A ja oczywiście wszystko wypluwałem. Historia choroby pęczniała i byłem pewien, że to wystarczy. W 1964 roku miałem jechać z Krzysztofem Komedą w zagraniczną trasę koncertową, a tutaj przychodzi wezwanie na komisję, na której mówią mi, że zostanę skierowany do jednostki w Żaganiu, bo mają tam świetnych specjalistów: neurologów i psychiatrów. Dramat. Horror. Koniec świata. Co robić? Zakładam garnitur padaczkowy i razem z dwoma kumplami idziemy w miasto. Walę trzy sety, kładę się w kałużę i robię pod siebie. Przyjeżdża pogotowie, wiozą mnie na Hożą i zostawiają w poczekalni. Myślę sobie – niedobrze. Żadnej atencji. Na wszelki wypadek dorobiłem jeszcze siku w spodnie. Nadal zero atencji. No to wtedy jadę już na ostro i zaczepiam innych pacjentów: „Po co pani przyprowadziła tutaj psa?!”. Kobita się drze, że wariat (śmiech). Szybko zabierają mnie na górę, do czteroosobowej sali, w której leżą… sami symulanci. Wszyscy chcą pójść wcześniej na emeryturę. W dzień są obłożnie chorzy, a w nocy z latarkami rżną w karty. Leżę więc sobie spokojnie, pewny zwycięstwa, ale niestety przychodzi wezwanie na komisję wojewódzką. Nie ma wyjścia, trzeba iść. Myślałem, że tam umrę. Do dziś słyszę te głosy, jak przez mgłę: „W myśl artykułu takiego a takiego, obywatel Urbaniak Michał zostaje uznany… niezdolnym do służby wojskowej”. Kategoria D. Wyszedłem stamtąd i obleciałem wszystkie bary w okolicy. Za tydzień byłem już w Kopenhadze z Komedą. Tamto tournee – jak już wiecie – przeciągnęło się o parę ładnych lat.

Wróciłeś ze Szwecji do Polski, bo…

Chciałem ochłonąć i wytrzeźwieć przed startem do Ameryki. W Skandynawii zbyt mocno poddałem się słowom mojego guru, z którym wówczas występowałem. Stanisław „Chała Stasin” Zwierzchowski, bo o nim mowa, mawiał: „najważniejsza jest ciągła konserwacja sprzętu”. Jako że byłem za dobrze „zakonserwowany”, postanowiłem z tym zerwać. Ale się nie dało. Na przykład w 1969 roku grałem podobno na Jazz Jamboree. Podobno, bo nic na ten temat nie wiem. Widziałem tylko zdjęcia (śmiech). Szczerze wam powiem, że stałem się wrakiem: nie mogłem zrobić przysiadu, miałem tych kilka ataków padaczki. Chcieli mi nawet zrobić trepanację czaszki! Gdyby nie mama, pewnie by mnie pokroili. W końcu jeden profesor stwierdził, że mam nerwicę i muszę codziennie z rana walić koniaczek, a potem, przez resztę dnia, prowadzić zdrowy, dorosły tryb życia. Jak pierdolnąłem ten pierwszy poranny koniaczek, to wróciłem do domu po miesiącu. Serce nie wytrzymało. Zawał w wieku 29 lat. Wylądowałem w szpitalu. Tam obiecałem sobie, że jeśli z tego wyjdę, to już nigdy nie tknę alkoholu.

Dotrzymałeś słowa?

Na 17 lat. Nawet cukierka z likierem nie spróbowałem! Żeby przetrzymać „pierwszy głód” przez pół roku nie wychodziłem z łóżka. Spędzałem czas głównie z kolegą chorym na raka jelit. Słuchaliśmy razem jazzu i było cudownie. Zażywałem przepisane przez lekarzy środki uspokajające i przestałem tęsknić za alkoholem. Brakowało mi tylko bankietów i baletów. Wziąłem więc sprawy w swoje ręce i zacząłem je organizować u nas na kwadracie. Widocznie byłem bardziej uzależniony od imprez niż od alkoholu. Ale ja w ogóle jestem typem nałogowca.

Od czego jeszcze byłeś uzależniony?

Kiedyś mogłem spać tylko po „piątce” valium. Z relanium też byłem po imieniu. Do dziś nie mogę funkcjonować bez Coca-Coli. Ale mój największy nałóg to ciężka praca. Na wakacjach nie byłem od czasów szkolnych.

A używki chemiczne?

Zawsze wolałem „po polsku”, od chemii trzymałem się z daleka. Nawet maryśkę paliłem góra pięć razy. Takie używki mnie nie bawiły, tym bardziej, że po nich zawsze lubiłem sobie wypić.

Na emigracji w Stanach nie piłeś, ale i nie zrobiłeś błyskawicznej kariery…

Pierwsze pieniądze zarabiałem na przepisywaniu nut. Było ciężko jak cholera. Ula chciała wracać chyba ze sto razy, ale ja byłem zdeterminowany. I dobrze, bo już po trzech miesiącach największa wtedy wytwórnia – Columbia – podpisała z nami kontrakt. Dało nam to na lata super trasy, koncerty, wiele płyt i prawdziwe nowojorskie życie. „Manhattan Man” dożył swoich marzeń! Gdybym miał możliwość cofnięcia się w czasie, to zmieniłbym tylko nazwisko. Smith, Jones, whatever, żeby było prosto i wpadało w ucho. Choć Urbaniak nie brzmi źle, to na przykład Mike Urb wygląda dużo lepiej. Kocham czarną muzykę pod każdą postacią, ale nie mogłem jej swobodnie kreować, mając image „Polish Fiddler”. Tak naprawdę to dopiero Urbanator nagrany w 1989 roku (pierwsza płyta pod tym tytułem ukazała się w 1993 roku – przyp. red.) pozwolił mi spełniać wszystkie marzenia i dążenia. Był strzałem w dziesiątkę. Wpadłem na tę nazwę, leżąc w wannie.

Ale przełom nastąpił 20 lat wcześniej. Okazało się, że wznowienie w USA albumu Super Constellation, nagranego jeszcze w Niemczech, było wielkim sukcesem.

Tą płytą wyprzedziliśmy swój czas. Kiedy wyszła w Stanach jako Fusion, Ameryka nas pokochała. W 1980 roku, już po wspaniałych sukcesach w USA i na świecie, miałem najlepszy zespół jazzowy, jaki w tamtych latach można było mieć – Marcus Miller, Lenny White, nieżyjący już Kenny Kirkland i Doc Powell. Pisali o nas: „This may have been the best fusion band ever”. Mimo to nie dostaliśmy kontraktu. Udało mi się zdobyć nędzne 8 tys. dolarów na nagranie. A wtedy normalną stawką było 60 tys. Mówię chłopakom, że mamy tylko tyle i czy damy radę? Marcus na to: „no problem”. Reszta za nim. Nagraliśmy materiał w jeden dzień. Potem rozesłałem 25 kaset do wszystkich wytwórni w Stanach. Po paru dniach Ula oznajmiła: „Dzwonili z Motown. Taśma jest genialna, a ty według nich jesteś geniuszem”. Opchnęliśmy im wszystko za 120 tys. Płytą Serenade for the City wyprzedziliśmy smoothjazz o parę ładnych lat.

Która z okładek twoich płyt jest najbardziej playboyowa?

Ecstasy – dzieło Ryśka Horowitza.

A kogo chciałbyś zobaczyć na naszej rozkładówce?

Bez dwóch zdań Esperanzę Spalding – czołową i najpiękniejszą kontrabasistkę świata. Dziewczyna również wspaniale śpiewa.

Twoje córki także są bardzo utalentowane. Jak zareagowałbyś, gdybyśmy zapragnęli je rozebrać?

Zero problemu. One są powołane do tego, żeby spełniać siebie. Jeśli sesja w Playboyu byłaby dla nich ważna, tylko bym przyklasnął. Podobnie byłoby, gdyby powiedziały, że tylko sprzedawanie znaczków na poczcie da im szczęście. Nasze dziewczyny zawsze miały dużą swobodę. Mam wielką satysfakcję, że nigdy córek do niczego nie popychałem. Mnie matka, co prawda, popychała, ale robiła to bardzo inteligentnie. Jej powiedzenie „Synku, weź skrzypeczki i im pokaż”, wyciągało mnie w życiu z najgorszych kłopotów. Uratowało mi też życie. Przecież, kiedy Moja Kobieta odeszła, chciałem skakać z okna. Straciłem najukochańszą kobietę i byłem na samym dnie.

Jak sobie poradziłeś?

Wariowałem i robiłem różne głupstwa. Raz w środku nocy zadzwoniłem do wszystkich przyjaciół z pytaniem: „How to become black?”. Większość mnie sklęła i posłała do diabła, część wyśmiała, a kilka osób tłumaczyło, że to niemożliwe (śmiech). Pamiętam, że George Benson (gitarzysta, wokalista i kompozytor jazzowy – przyp. red.) powiedział wtedy, że mnie kocha. Ten to był aparat. Chyba nikt nie mógł wychlać tyle, co on. Kiedy przydarzyła mi się tragedia i zostałem sam, Benson wziął mnie do siebie do domu na trzy doby. Non stop rżnęliśmy w ping-ponga i popijaliśmy rum z bentleya w garażu. W końcu Benson przypomniał mi o moim marzeniu, by zostać czarnym i powiedział, że zawiezie mnie w takie miejsce za Harlemem, do którego żaden biały nie ma wstępu. Tam, gdzie czarni grają jazz za darmo. Pojechaliśmy i usłyszałem tak genialnych organistów, że po prostu odpadłem. W jednej chwili zapomniałem, że chciałem skakać z wieżowca.

Było aż tak źle?

Gorzej. Przecież ja cały czas byłem z Ulą. Bez ani jednej zdrady. Nawet za dziewczynami się nie oglądałem. Czy to z rozsądku, czy to ze strachu. Na jedno wychodzi. A ona na wakacje zabrała dzieci do Szwecji i powiedziała, żebym do nich nie dzwonił. Siedziałem w mieszkaniu i płakałem. Gdybym wiedział, że koło 40-ki kobiety mają różne kryzysy, prawdopodobnie wziąłbym to na bary. Ale skąd miałem to wiedzieć? Nie mogłem w ogóle dojść do siebie, aż któregoś dnia w słuchawce swojego telefonu usłyszałem śliczny głosik Liliany Głąbczyńskiej (aktorka – przyp. red.). Dowiedziała się od znajomych, że często jeździmy do Szwecji i chciała dostać od nas namiar na wynajem jakiegoś mieszkania. Bardzo spodobał mi się jej głos. Zaproponowałem, że wyjdziemy na ulicę i jak się poznamy, to pójdziemy na kawę. Wyleciałem na dwór i w biegu zaczepiałem wszystkie dziewczyny: „Are you Liliana? Are you Liliana?”. W końcu zobaczyłem coś tak pięknego, że prawie padłem. To była ona. Skończyło się na ponad 20-godzinnym spacerze przez Manhattan. Kupiłem jej siedem róż, wpiłem się w usta i wylądowaliśmy w pięknym pałacu producenta filmowego Jacka Eisnera. Wtedy Lila znajdowała się w jego złotej klatce. Facet miał ją niby wkręcać do różnych produkcji, ale tego nie robił. Miała go dość, wobec czego meldowałem się w pałacu za każdym razem, kiedy Jack wyjeżdżał w interesach. Oczywiście jako jego gość, anonsowany jako „Mr. Johnson for Mr. Eisner”.

A co z żoną i dziewczynkami?

W międzyczasie Ula wybaczyła mi różne wariactwa i wróciła. Była skłonna spróbować jeszcze raz. Tylko dlaczego tak późno?! „Partyzantka” z Lilianą trwała półtora roku. Często na parę godzin wyjeżdżaliśmy do Connecticut albo New Jersey. Doszło do tego, że spotykałem się z nią trzy przecznice dalej, a Uli mówiłem, że lecę grać do Europy. W końcu nas namierzyła i wywaliła mnie na zbity pysk. Zresztą słusznie. Przez pół roku mieszkałem w hotelu.

Potem był ślub?

Tak, na dachu Empire State Building. Świadkami byli Janusz Głowacki i Lenny White. To była wielka, prawdziwa, namiętna miłość. Przeszkadzali nam tylko: ojciec Liliany, który mnie nie cierpiał oraz Joanna Pacuła (aktorka – przyp. red.), która Lilianie robiła szurum-burum w mózgu. Teściu mieszkał w Berlinie i dziwnie mówił po polsku: „Lyla, ty jesteś prrryncesa. Powinnaś mieć męża-mylionerra”. Byłem za biedny, więc nigdy mnie nie zaakceptował. Za co zresztą dostał od niej w dziób. Przy mnie. Co do Pacuły, to po każdym spotkaniu z nią dało się wyczuć niepokój w naszym domu. Joanna zresztą była od tego specjalistką: parę małżeństw dzięki niej nie przetrwało. My jakoś dawaliśmy radę, ale po siedmiu latach Liliana oświadczyła mi, że ma spotkanie z wielkim hollywoodzkim producentem i „niczego nie gwarantuje”.

Ciekawe rozwiązanie.

Prawda? W jednej chwili z niezazdrosnego luzaka stałem się zazdrosnym smutasem. Ona pojechała, a ja kupiłem litrową butelkę rumu. Gdy wróciła, niespecjalnie chciała mi opowiadać o tym spotkaniu. W związku z tym na jej oczach jednym łykiem walnąłem całą butlę i… wylądowałem w szpitalu. Zacząłem znowu popijać. Bez ekscesów, ale jednak. Niestety, połączenie jazzu i Hollywoodu nam nie wyszło. Wyjść zresztą nie mogło. Musieliśmy się rozstać.

Wiemy, że planujesz kolejny ślub.

Moja przyszła żona jest młodsza ode mnie tylko o 25 lat. Teściowa też jest ode mnie młodsza.

To chyba twój rekord?

Tak, ale powiem wam, dlaczego tak się dzieje. Kobiety odpowiednie wiekiem są zużyte, niewłaściwe lub zajęte. Trzeba sięgać głębiej. Mam jednak nadzieję, że sięgnąłem po raz ostatni. Starczy już! Moja Dosia doskonale wie, że potrafię być w porządku. Zna instrukcję obsługi Urbaniaka. Kocham przyszłą małżonkę, ale oczywiście doceniam wszystkie poprzednie. Na swój sposób też je kocham. Zresztą według polskiego prawa jestem kawalerem, bo wszystkie śluby brałem poza Polską i nigdy ich tutaj nie zalegalizowałem.

A pamiętasz swoją pierwszą miłość?

Była 13-letnią córką lekarza. Ja miałem wówczas lat 15. Dziewczyna musiała odgrywać utratę dziewictwa, bo jak się potem okazało, przede mną miała tam nieźle nawtykane.

Co na kobiety działa bardziej: skrzypce czy saksofon?

Dziewczyny na ogół nie lubią rzępolenia. Ja zresztą też nie lubię. Tak więc zdecydowanie trąbka i saksofon.

Grałbyś jazz, gdyby nie one?

Na pewno. Na samym początku ważniejsze były nuty. Byłem nadzwyczajnie muzykalnym i zakochanym w świecie dźwięków chłopakiem. Nie potrafiłem obronić się przed muzyką. Dopiero potem połączyłem przyjemne z pożytecznym. Tak naprawdę to zawsze bałem się prawdziwego zakochania, ale już mając 15 lat wiedziałem, że to musi być albo śpiewaczka, albo menedżerka.

Jak się dzisiaj czujesz w Polsce?

Prawie jak za komuny. Zawsze wiedziałem, że będę mieszkał w Nowym Jorku. Nie wiedziałem tylko kiedy i jak to zrobię. Nigdy też nie przewidywałem swojego powrotu do Polski. Dziś jestem nowojorczykiem z wyboru i Polakiem mimo woli. Mam nieszczęście prowadzić tu swoją fundację. Niech ich wszystkich krew zaleje! W Stanach raz w roku wypełnia się deklarację podatkową, a tutaj cały czas VATy, sraty, koszty, jakieś akcje z fakturami… Najważniejsze jest, kto komu wystawi pilnie, a nawet na wczoraj, fakturę i z jaką datą. Ja się w tym nie łapię. To jest kraj, którego jeszcze nie ma. Wspaniała przyszłość przed nim, ale trzeba na nią trochę poczekać.

Jak to kraj, którego jeszcze nie ma?

Chciałem powiedzieć, z typową dla mnie przesadą – naród, którego nie ma. Na Boga! Przecież w Poznaniu mieszkają Niemcy mówiący po polsku, w Warszawie Rosjanie, a w Krakowie Austriacy. Dlatego charakterologicznie jako masa jesteśmy fatalni. Jest jednak światełko w tunelu. Po pierwsze bardzo się cieszę, że należymy do Stanów Zjednoczonych Europy. Po drugie, wiecie, w kim pokładam największe nadzieje? W Palikocie. Ja kocham Palikota. Przekonuje mnie w stu procentach. Lubię też Niesiołowskiego, bo tak jak Palikot zawsze nazywa sprawy po imieniu.

Kogoś z PiS-u też lubisz?

Nie za bardzo, ale nie szkodzi. Zawsze jest przecież drugi Tupolew. Poza tym to tylko polityka.

Ostro!

To samo powiedziałem kiedyś w wywiadzie na żywo. Wszyscy mieli niezłe miny… Chociaż z tym PiS-em to nie do końca prawda. Bardzo polubiłem panią Kluzik-Rostkowską, która genialnie poprowadziła prezydencką kampanię Jarosława Kaczyńskiego. Poznałem ją potem na party u Krzysia Krauzego. Od razu podszedłem i wręczyłem jej wizytówkę mówiąc: „Gdyby kiedykolwiek chciała się pani zająć biznesem muzycznym, będę pierwszym artystą w pani portfolio”.

Może Palikot i Kluzik-Rostkowska powinni połączyć swoje siły?

Pewnie, że tak! Rozruszaliby to całe towarzystwo. Bo Polacy są cholernie skostniali. Ale nie ma się czym przejmować – Szwajcarzy są jeszcze gorsi. Szczególnie ci z kantonów niemieckich. Szkoda takiego pięknego kraju dla nich. Bez napalmu ani rusz. To państwo policyjne w najgorszym wydaniu. Poza tym faszyzm, nacjonalizm i największe kurewstwo na świecie.

Kurewstwo?

Kiedyś porwała mnie taka jedna szwajcarska kluseczka – miała na imię Mookie. Fajna, miła zwierzyna. Najpierw w wagonie restauracyjnym spędziliśmy całą podróż między Sycylią a Zurychem. Potem wylądowaliśmy w luksusowym hotelu, w którym dziewczyna oświadczyła, że woli ze mną jechać do swojego domu. Dotarliśmy na miejsce, a tam czekał na nią mąż, któremu wypaliła: „Widzisz, ja też potrafię!”. Nie wiedziałem, czy mam przez okno skakać, czy lecieć przez drzwi razem z futryną. W każdym razie spierdalałem, ile sił w nogach.

Przed szwajcarską policją już nie uciekłeś.

Faszyści oskarżyli mnie o podrobienie paszportu. Wiecie, Amerykanie mają luz, więc krzywo wstawili stempelek do mojego residence permit. Dla policjanta z Bazylei krzywa pieczątka była jednoznaczna – złapał fałszerza. Szybko mnie zwinęli, zrobili osobistą wraz z ginekologiem, wsadzili do passata bez klamek i zawieźli do ciupy pod miastem. Już z daleka było słychać krzyki, jakby odgłosy tortur. Byłem przerażony. Zrobili mi zdjęcia z każdego profilu, odbili zgryz u stomatologa, zabrali valium i wsadzili do celi. Na szczęście z oknem. Nie mogłem nawet zadzwonić do Szwecji – do Uli i dzieci. A jak poprosiłem o skrzypce, to mieli miny, jakbym się miał na strunach powiesić! Przesiedziałem w celi siedem godzin. Wreszcie okazało się, że paszport jest OK. Głównym zarzutem wobec mnie było „nieprawidłowe zachowanie”. Wierzcie mi, byłem tak miły i pokorny, że prawie po butach ich w tym areszcie całowałem. Ale i tak dostałem trzyletni zakaz przebywania w Szwajcarii. To był dramat dla całego zespołu, bo mieliśmy tam zaplanowaną masę koncertów. Dostawaliśmy więc jednorazowe pozwolenia na granie. Za każdym razem musiałem informować władze, gdzie i kiedy gramy, a także od której do której. Jeżeli coś by się obsunęło o godzinę, od razu poszedłbym do aresztu. W związku z tym przez trzy lata nie zagrałem ani jednego koncertu bez dwóch panów w długich płaszczach. Musiałem się im opowiadać jak małe dziecko.

To twoja jedyna przygoda kryminalna?

Wszystkie moje przygody są pięknie opisane przez Andrzeja Makowieckiego w książce Ja, Urbanator, która się właśnie ukazuje w Polsce. A do aresztu trafiłem jeszcze raz, już w Stanach. Za granie w piramidę finansową. W Ameryce nazywaliśmy to „samolotem”. Nie miałem pojęcia, że zabawa w coś takiego jest nielegalna. Udało mi się raz „wygrać”. Ale złapali jakiegoś młodego nieopierzeńca, który doniósł, że to ja zgarniałem całą kasę. Była to oczywiście bzdura. Znałem takich, którzy wygrywali w tę grę parę razy i nigdy nie mieli problemów z prawem. A mnie wsadzili na trochę za szybkę, zaczekali aż oddam pieniądze i wypuścili. Pełna kultura. Amerykanie wszystko robią w białych rękawiczkach. Jak chcą ci wsadzić palec w dupę, to przynajmniej naoliwiony. Wiecie, co jest najśmieszniejsze? Że zwykle dostaję po łapach za niewinność, a jak coś przeskrobię, to uchodzi mi to płazem. Kiedyś na przykład przemyciliśmy Ulę…

Co zrobiliście?!

Byliśmy w Paryżu na koncercie. Następny występ miał być w Monachium. Na dworcu ktoś podpierdolił Uli torebkę z paszportem w środku. Co robić? Nie ma rady, musimy dostać się do Niemiec. Kupuję więc bilety na Orient Express – dla mnie i dla córek. Pierwsza klasa, sleeping. Mówię do Kasi: „Zagadaj z konduktorem, żeby poszedł w drugą stronę”. W tym czasie Ula wskakuje do naszego przedziału. A my wychodzimy i z uśmiechem pokazujemy bilety. Przez całą podróż Ula leżała przykryta kocem na łóżku Kasi, która kładła się obok niej. Bez problemu przejechaliśmy w taki sposób wszystkie kontrole graniczne: francuską, holenderską, belgijską i niemiecką.

Czyli jak na prawdziwego obywatela świata przystało. A właściwie to, ile ty masz obywatelstw?

W Stanach można mieć tylko dwa. Musiałem się więc zrzec szwedzkiego, żeby zostać przy polskim i amerykańskim. Nie żałuję, bo Szwecja to państwo policyjne numer dwa, zaraz po Szwajcarii. A jak się domyślacie, spokojny to ja nigdy nie byłem, nie jestem i nie będę.

Domyślamy się. Ale nie wiemy, po co ci aż tyle telefonów. Masz ich na szyi chyba z siedem…

Jestem gadżeciarzem. Jak wychodzi coś nowego, to lubię to od razu mieć. Poza tym siedem jest szczęśliwą liczbą. Znacie historię o mojej wygranej w totka?

Brzmi kosmicznie.

Któregoś razu w Nowym Jorku dopadł nas kryzys. Odwołano kontrakt, a przelew nie przyszedł. Facet nie wypłacił nam 25 tys. dolarów – zresztą do dzisiaj. I raptem w centrum świata nie mamy prądu, telefonu i kasy na przeżycie. W tamtych czasach bardzo często grałem na te same numery w niemieckiego i szwajcarskiego totka. Przypomniałem sobie o tym i od razu poleciałem do budki telefonicznej. Dzwonię do Uli: „Proszę cię, sprawdź totolotka. Mam przeczucie”. I co? I bach! Kolektura w Bochum – 250 tys. marek. Paradoksalnie była to najmniejsza wygrana w historii. Normalnie płacili grubo ponad pół bańki. Ale i tak byliśmy ustawieni na cały rok.

Czy ty się w ogóle czegoś boisz?

Boję się siebie – Urbaniaka. Przysięgam na Boga. Dużo zależy u mnie od samopoczucia. Mam charakter destrukcyjny. Gdybym się nie hamował, to zostalibyśmy tu do wieczora i balowali do rana. A może i dłużej.

Na skróty:

Tenisowo:

Gdybym miał wybierać spośród dwóch muzyków o podobnych umiejętnościach, to na pewno zaangażowałbym tego, który gra w tenisa.

Z Ulą w deblu ogrywaliśmy nawet parę Fibaków.

Gra Fibaka polegała na inteligentnym rozpoznaniu przeciwnika i na bardzo inteligentnym psuciu mu gry. Kiedyś zadałem Wojtkowi pytanie: „Jak ty wygrasz z tym Noahem?”. A on na to: „Wygrać to ja z nim nie wygram, ale on może ze mną przegrać”.

Osobiście:

Psychologowie opierdalają mnie za to, że jestem skrajnym egoistą. Przejawem tego jest nadmierna chęć pomocy wszystkim, co jednocześnie jest formą dopieszczania samego siebie.

Jestem umiarkowanym, nieprzesadnym katolikiem. Byłem też buddystą – to fantastyczna religia, w której nie ma nakazów i zakazów. Odpowiada mi to, bo jestem totalnym wolnościowcem.

Mam za dużo pomysłów na różne projekty. Uważam, że człowiek za długo żyje. Stąd ten problem.

Nie dziwię się, że Stańko zarabia pieniądze, bo on ich po prostu nie wydaje. Ja mam dwie dziury w kieszeniach, kasa się mnie nie trzyma. Wydałem jej tyle, że mało kto na świecie tak dużo zarobił.

Nie umiem się niczego pozbyć. Przywiązuję się do rzeczy. Kiedyś Ula wyrzuciła 22 pary moich starych tenisówek. Wpadłem niemal w rozpacz, przecież one były takie piękne… Z samochodami mam tak samo. Teraz mam cztery. Przyzwyczajam się do nich jak do kobiet.

Kulturalnie:

Sławomira Petelickiego nazywam apaczem kulturalnym. Pamiętam, jak kiedyś jako attache oprowadzał po Nowym Jorku jakiegoś profesora. Nagle podszedł do nich czarny z nożem. Profesor się przestraszył i krzyknął do Sławka: „Czego on ode mnie chce?”. „Jak to czego? Pieniędzy”. „To proszę mu powiedzieć, że mam ściśle wyliczone diety”.

Rozrywkowo:

Gitarzysta Larry Coryell potrafił w ciągu jednego koncertu wydymać trzy dupy. Był niesamowity.