Michał Ogórek
PLAYBOY nr 7, 2005 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Ile razy miał pan propozycję zagrania w reklamie ogórków?
Raz, ale nie skorzystałem, bo była mało atrakcyjna (śmiech).
Słabo pana wycenili?
Zgłosił się pewien producent spod Łodzi, ale oferta była raczej mglista. Nie doszliśmy do omawiania warunków finansowych. Za to wtedy pomyślałem sobie, że warto by opatentować moje nazwisko i pobierać procent od każdego sprzedawanego w Polsce słoika konserwowych albo korniszonów. To mógłby być naprawdę złoty interes (śmiech).
Czy sezon ogórkowy to dla pana czas wyjątkowej koniunktury?
O, tak. Uwielbiam sezon ogórkowy, siłą rzeczy jestem wtedy bardzo popularny. Kiedyś w radiowej Trójce szukaliśmy polskich Ogórków i okazało się, że jest bardzo dużo ludzi o tym nazwisku. Kilkanaście tysięcy. Słuchacze twierdzili, że dzięki audycji lepiej się poczuli, bo do tej pory, delikatnie mówiąc, nie byli dumni ze swojego nazwiska. Więc mam też zasługi w lansowaniu Ogórków (śmiech).
Zna pan innych słynnych Michałów Ogórków?
Wiem, że jest znany kucharz, mój imiennik, chyba z Wrocławia. Trzeba przyznać, że to jest zdecydowanie bardziej sensowny zawód dla Ogórka. Kiedyś nawet zaprosił mnie do siebie i poznaliśmy się w obecności miejscowej prasy. Była zupa, której nie cierpię. Ogórkowa. Ale dzielnie to zniosłem.
Wykryliśmy jeszcze pomocnika drugiego zespołu Legii. Jest więc też Michał Ogórek – piłkarz. I alpinista – Michał Ogórek.
No proszę. W Internecie ich znaleźliście na pewno. To jest niesamowite. Kiedyś szukałem moich starych recenzji i wpisałem swoje nazwisko do wyszukiwarki. Po odcedzeniu wszystkich roślin z rodziny pnączy, trafiłem na witryny, na których autorzy umieścili całe stronice moich tekstów. Byłem bardzo dumny. Tak mi to zaimponowało, że zaraz opowiedziałem o tym w Gazecie. Koledzy puknęli się w czoło i powiedzieli, żebym szukał prawnika, bo to jest nielegalne i mogę żądać odszkodowania (śmiech). Zgasili od razu mój entuzjazm.
Czy Ogórek śpiewa i o jakiej porze?
Mój syn jest bardzo muzykalny, wobec czego zabrania mi śpiewać. Ale powiem panom, że Gałczyński miał stuprocentową rację – „z woli nieba prawdopodobnie nie może”. Jednak to, że nie mam głosu, nie jest dla mnie tak przerażające jak to, że nazwisko Gałczyńskiego coraz mniej ludziom mówi. Już parę razy byłem w takiej sytuacji, kiedy ktoś mnie pytał „Dlaczego ogórek nie śpiewa”, ale zupełnie nie miał świadomości, że jest to tytuł wiersza. Raz, kiedy próbowałem w odpowiedzi zażartować, jakaś pani nawet zapytała, czy znam tego Gałczyńskiego (śmiech). Koszmar po prostu. A powiem panom jeszcze, że kiedyś Kira Gałczyńska pokazała mi rękopis tego wiersza. Próbowałem go nawet od niej wyszabrować, ale niestety się nie udało. Oddała razem z innymi pracami ojca do muzeum. Wiecie panowie, jak on pracował nad tym wierszem? Rękopis jest tak niesamowicie pokreślony! Coś niebywałego! Wydawałoby się, taki sobie ot wierszyk. Usiadł i napisał.
Podobno czytelnicy długo nie dawali wiary temu, że nazywa się pan Ogórek.
A tak. Przychodziły listy do redakcji zaczynające się od słów: „Ten facet co się podpisuje Ogórek…” (śmiech). Zresztą nie ma co udawać. Nazwisko zdeterminowało to, czym się zajmuję. Wyobrażacie sobie panowie, że pod poważną analizą polityczną podpisuje się jakiś Ogórek?
Pamięta pan swój debiut?
Ach, miałem fantastyczny debiut. Od razu zdjęli mi tekst w całości. Studiowałem w Katowicach i napisałem swój pierwszy tekst do gazetki studenckiej, bo ktoś zawalił termin i trzeba było załatać dziurę. Tekst był o wolności prasy. W cenzurze chyba oniemieli (śmiech). Tylko nieopierzony debiutant mógł się porwać na coś tak absurdalnego. To świadczyło o kompletnym dyletanctwie. Po czymś takim, nie miałem już czego szukać w Katowicach. Tamtejsze środowisko dziennikarskie było naprawdę dobrze przygotowane do uprawiania zawodu (śmiech). Przeniosłem się do Warszawy i tu się okazało, że mój debiut nie jest powodem do wstydu, a przeciwnie – do chwały.
Zaczynał pan jako reporter w „Przeglądzie Technicznym”. O czym się pisze „techniczne” reportaże?
„Przegląd Techniczny” nie miał absolutnie nic wspólnego z techniką. To była kompletna fikcja, PRL-owski standard. Teraz to pismo rzeczywiście jest techniczne. Wtedy w redakcji do tego stopnia nikt się nie znał na technice, że jak się raz zepsuł magnetofon, to nikt nie miał pojęcia, co z tym fantem zrobić (śmiech). To było dobre społeczne pismo. Balcerowicz u nas zaczynał. Przynosił te swoje teksty, których i tak nikt nie rozumiał, ale czuło się w nich aurę antysocjalizmu, więc od razu szły do publikacji. Pismo raczej nie rozchodziło się w normalnym obiegu, ale trafiało wprost do zakładów pracy, do tego naszym naczelnym był szanowany dawny komunista i dlatego cenzura patrzyła na nas przez palce. Tylko, że ten szef-komunista całkowicie się zbiesił i w pewnym momencie poszliśmy na całość. Wyobraźcie sobie, że na ostatniej stronie zaczęliśmy publikować zdjęcia gołych dziewczyn. Zawsze pod jakimś pretekstem, a to przy obrabiarce stała, a to ze śrubokrętem (śmiech). To kolosalnie podniosło zainteresowanie pismem. Świetny pomysł marketingowy. Bardzo współczesny (śmiech). Jako reporter dużo jeździłem po Polsce. Dziś wspominam to z rozrzewnieniem. Z czasem od reportaży przeszedłem płynnie do opowiadanek, humoresek i uświadomiłem sobie, że bez sensu są te podróże, skoro mogę pisać z domu.
W „Gazecie Wyborczej” ponoć nie poszło kilka pana tekstów.
To się zdarza tak niewiarygodnie rzadko, że aż sam się dziwię, jak bardzo jestem niezależny (śmiech). Pamiętam, że kiedyś popełniłem felieton o minister Łybackiej, która powiedziała, że Leszek Miller jest jej nauczycielem. Bardzo mi się to spodobało i napisałem, że należy oczekiwać podobnych deklaracji od innych ministrów. Dla ministra zdrowia Miller byłby najlepszym chorym, dla ministra skarbu najcenniejszym skarbem i tak dalej. Felieton miał tytuł „Przymiller”. I właśnie o ten tytuł poszło, bo do tego samego numeru Adam Michnik napisał komentarz, że po Millerze wiadomo, czego można się spodziewać, ale może jednak zdarzy się miłe rozczarowanie. To były czasy, kiedy Adam prowadził z Millerem dziwny flirt, który – notabene – skończył się dla obydwu wiadomo jak. W każdym razie redakcja nie zgodziła się, żeby tego samego dnia i to na tej samej stronie ukazał się komentarz, a obok mój felieton „Przymiller”. Przesunęli mi tekst do następnego numeru.
A często musiał pan bronić swoich felietonowych racji w sądzie?
Raptem kilka razy. Kiedyś w czasie kampanii prezydenckiej opublikowałem tekst o Kwaśniewskim, a do sądu podał mnie Lepper (śmiech). Sprawa była rozpatrywana w trybie przedwyborczym, czyli bardzo szybko. Napisałem, że w czasie pierwszej kampanii Aleksander Kwaśniewski reklamował się wykształceniem wyższym, a w kolejnej już średnim. Obniżyło mu się więc wykształcenie, co jest zjawiskiem fenomenalnym na skalę światową. Skoro zaś przewodniczący Samoobrony wykazuje się wykształceniem podstawowym, to co będzie jak jego wybierzemy? Leppera to musiało bardzo poruszyć, bo na rozprawę przyniósł świadectwo maturalne i nim ciągle wymachiwał.
Jakie miał oceny?
No, niestety nie zdołałem dostrzec, bo machał dość energicznie (śmiech).
I jak się skończyło?
Lepper wystąpił o jakieś potworne odszkodowanie, chyba żeby pokryć koszty całej kampanii. Sprawa została oddalona. Czyli pełen sukces (śmiech).
A przegrał pan jakiś proces?
Nie, nie zdarzyło mi się. Pamiętam, że bardzo współczułem Stanisławowi Tymowi, którego bardzo cenię, kiedy sąd orzekł, że powinien przeprosić jakiegoś prokuratora za to, że nazwał go „prokuratorzyną”. To musi być wyjątkowo nieprzyjemne – przepraszanie prokuratorzyny.
Kto poza Ogórkiem jest dobrym felietonistą?
Staram się nie czytywać felietonów. Zazdroszczę, gdy ktoś wpadnie na dobra pointę (śmiech). Są autorzy, których nie czytuję z zasady, bo mnie wkurzają. Uważam, że o polskich sprawach nie powinien pisać ktoś, kto tu nie mieszka. Furią reaguję na felietony Stommy, który ciągle nas poucza. Do cholery, niech się wymądrza w Paryżu! Odmawiam mu prawa do wtrącania się do moich spraw. Sam wiem po sobie, że nie można pisać dobrych felietonów zza granicy. W trakcie dłuższego pobytu traci się kontakt z tym, co się tu dzieje. Oczywiście jest Internet, telewizja, ale traci się poczucie hierarchii ważności niektórych spraw. Dzięki temu wielkie problemy są nieważne i odwrotnie. Felietonista jest człowiekiem, który musi słuchać ludzi, wśród których żyje. To w zasadzie jego jedyna powinność. Lubię Pilcha i Tyma, ale oni piszą w zupełnie inny sposób.
Jak się narodził Mister O’Goreck?
Na początku lat 90. pojechałem do Stanów na krótkie stypendium dziennikarskie. Nie ma się co oszukiwać, to była raczej wycieczka. Amerykanie chętnie nas wtedy zapraszali pod byle pretekstem. No i tam za każdym razem zapisywali moje nazwisko z apostrofem po „O”, jakbym był jakimś Irlandczykiem (śmiech). Bardzo mi się to spodobało.
Słyszeliśmy, że złamali panu nos w tej Ameryce.
Nos złamałem sobie sam, w wypadku na Florydzie. Choć tak naprawdę wcale nie jestem pewien tego złamania (śmiech). Zawieziono mnie, opuchniętego, do szpitala i skierowano do chirurga plastycznego, takiego potwora, który odmładza staruszki. Przekonałem się wtedy, że amerykańska służba zdrowia jest gorsza od polskiej. Cały dzień odsiedziałem w poczekalni, potem doktor przyjął mnie, siadając jakieś dwa metry dalej i zapytał z obrzydzeniem: „czy ten nos jest złamany?” (śmiech). Powiedziałem mu, że po to tu jestem, żeby się tego dowiedzieć. Jeszcze bardziej się obraził i nie dotykając mnie, oświadczył, żebym przyszedł następnego dnia. I wyszedłem. Nos sam się naprawił, mogłem oddychać, więc się nie zgłosiłem. Na nieszczęście siedząc w poczekalni wypełniłem sześćdziesięciostronicową ankietę, w której zupełnie bez sensu podałem swój prawdziwy polski adres. Byłem jeszcze w szoku powypadkowym (śmiech). Po kilku miesiącach już w Warszawie odebrałem list od tegoż chirurga, w którym jego sekretariat informował, że jestem im winien pięć dolarów, ponieważ moje ubezpieczenie nie pokryło kosztów wizyty. Niestety na kopercie nie było nawet numeru konta. Nie zapłaciłem. Po jakimś czasie, w trakcie wojny w Zatoce Perskiej, przyszło ponaglenie. List był dramatyczny w tonie. Mój chirurg został lekarzem frontowym i ginął za mnie, a ja – zły człowiek – cały czas wiszę mu pięć dolców. Na szczęście nie doliczyli odsetek (śmiech).
Przy pana domu mieści się izba przyjęć oddziału psychiatrycznego. Czy wpływa to na pana twórczość?
Chyba nie. Nawet o tym nie wiedziałem. Ale niedaleko jest też kostnica (śmiech).
Dlaczego jest pan jamnikiem?
Jacek Gawłowski narysował kiedyś naszego psa, dodał mu okulary i tak już zostało. Jamnik był fantastyczny. Muszę się przyznać, że ukradliśmy go z mazurskiej wsi. Właściciele go nie karmili, zaczął więc za nami chodzić na spacery, zaprzyjaźnił się. Widząc, jaki jest zabiedzony, spytaliśmy się chłopa, czy możemy wziąć psa ze sobą. Facet oświadczył, że to bardzo cenna rasa (śmiech). Postawił potworne wymagania finansowe. W dniu wyjazdu jamnik wsiadł sam do samochodu i tak został. Wybrał wolność. Nie wiem, jakim cudem, ale od razu wiedział, jak zachowywać się w domu. To był rewelacyjny pies. Nazywał się Mazurek.
Myśli pan, że lepiej poprowadziłby „Lekką jazdę”?
Z pewnością byłby bardziej głęboki (śmiech).
Kiedyś powiedział pan, że dzisiaj kobiety się zrywa albo wyrywa, a nie podrywa. Na czym polega różnica?
Na stopniu determinacji. Za moich czasów podryw był mniej zobowiązujący. Jak się nie udało, nie było poczucia klęski. Za to nie wyrwanie musi być chyba sprawą dramatyczną (śmiech). Kiedyś kobiety lubiły gadatliwych mężczyzn. Niedawno byłem na imprezie techno i wiem, że to się zmieniło. Facet, który chce coś powiedzieć jest od razu spalony, bo i tak nic nie słychać.
A czy znany felietonista ma powodzenie wśród czytelniczek?
Tak. Wśród staruszek (śmiech). Bardzo sympatycznych i żywiołowych. Ibisz powiedział mi, że ma to samo (śmiech). Dostaję dużo tradycyjnych listów. A kto dzisiaj pisze listy, a nie maile? Tylko ludzie starsi. Więc jeżeli przychodzi do redakcji list i nie jest to zaproszenie albo pozew sądowy, to wiem, że jest to korespondencja od moich czytelniczek lub widzek. Mam nadzieję, że staruszki nie czytają PLAYBOYA, bo nie chciałbym zrazić swojego targetu (śmiech).
Jest pan korumpowalny?
Uważam, że najbardziej korumpującą instytucją jest telewizja, która – nie ukrywajmy tego – płaci pieniądze za nic. To jest bardzo demoralizujące. Moim zdaniem telewizja płaci przede wszystkim za wstyd. Bierze się dużą kasę, ale trzeba się potem przemykać pod ścianami. Dobrze, że ludzie szybko zapominają. Za ambitne programy (bo takie też się zdarzają) dostaje się sto, dwieście złotych… Trzy tysiące można zarobić za, jak to się dzisiaj mówi, zwyczajny obciach. Na szczęście telewizja się specjalizuje. Najbardziej lubię pracować dla stacji „Kino Polska”. Od września szykujemy niezły hit: dawno oczekiwany obszerny wybór Polskich Kronik Filmowych.
Z kim chciałby pan przeczytać wywiad w PLAYBOYU?
Z biskupem Dziwiszem. Ale to się wam nie uda. No to może ze Szczuką. Ale też nie będziecie mieli łatwo (śmiech).
Czy pański syn idzie w ślady ojca?
Nawet bym nie chciał. Po pierwsze miałby trudniej, a po drugie wszyscy będą myśleli, że ojciec mu pomaga. Z dużą nieufnością patrzę na „kariery rodzinne”
Czy to prawda, że koledzy wołali na pana „korniszon”?
Prawda, ale częściej „Miszka”. Chodziłem do klasy z rozszerzonym rosyjskim. Uprzedzając kolejne pytanie, informuję, że sporo jeszcze pamiętam, co udowodniłem sobie w trakcie niedawnej wizyty w Moskwie (śmiech).
A jak wołają na pana syna?
Nie wiem, ale jedna z najgroźniejszych nauczycielek zwraca się do niego per Michał. Oczywiście on nie reaguje i słusznie (śmiech).
Często jest pan rozpoznawany w najmniej odpowiednich sytuacjach?
W 12-milionowym Rio spotkałem ostatnio na ulicy Artura Domosławskiego z Gazety (śmiech). Poza tym zostałem rozpoznany w knajpie. Taniej (śmiech). Bardzo taniej, gdzie sprzedawali jedzenie na kilogramy. Przy wadze podszedł do mnie facet i mówi: „nie spodziewałem się, że pana tu spotkam”. Co miałem odpowiedzieć? (śmiech).
Czy bycie śmiesznym jest czasami smutne?
Dostałem kiedyś radę od Jacka Fedorowicza, żeby nigdy nie przedstawiać się jako satyryk. Na bankietach spotykam się ze zdziwieniem, że jestem wesoły, bo prawdziwy satyryk jest zwykle ponury. Ja za ponuraka się nie uważam, a ludziom mówię, że ci ponurzy po prostu bardziej się cenią (śmiech). Wiem, że za często się śmieję, co szczególnie niedobrze wypada w telewizji, bo wychodzi na to, że śmieję się z własnych dowcipów. Ale taki mam sposób bycia i nie będę się zmieniał. Za jeden z większych sukcesów uważam to, że nigdy nie staram się grać „pod publiczkę”. Lepiej niech uważają, że mówię niezrozumiale niż głupio. (śmiech).
Co będzie się działo, gdy znudzi się panu śmianie?
To jest problem. Nawet dzisiaj próbuję czasami napisać coś poważniejszego. Wtedy szefostwo mówi, że miałem gorszy dzień, słabszą formę i mi nie wyszło (śmiech).
A co pana ostatnio rozśmieszyło lub zasmuciło?
Jedno i drugie w tej samej wypowiedzi Lecha Wałęsy, który stwierdził, że Papież „miał dobrą końcówkę” (półśmiech).
Słyszeliśmy, że ma pan słabą głowę.
Śpię po jednym piwie, ale nie dlatego, że jestem pijany. Piwo mnie usypia. W piciu jestem bardzo polski – czysta, a do tego schabowy z kapustą. Nie lubię drinków i innych dziwnych wymysłów… W zasadzie powinienem zapisać się do Samoobrony (śmiech).
A czym pan zagryza?
Wolę kanapki (śmiech).
Konserwowy czy kiszony i dlaczego?
Myślę, że jestem dobrze zakonserwowany. I z pewnością już nie zielony (śmiech).
A w sensie smaku?
Jeszcze zjadliwy (śmiech). Chociaż nie wiem, czy pięćdziesięcioletni Ogórek wciąż się do czegoś nadaje (śmiech).
—
Na skróty:
Michał Ogórek
O PORNO:
Podglądanie polityki w Polsce jest rodzajem pornografii. Czasem masochistycznej, innym razem sadystycznej.
O SWOIM RÓWIEŚNIKU:
Uważam, że zachowałem lepszą kondycję niż Pałac Kultury, bo nic mi jeszcze nie odpadło.
O FASCYNACJI SYNA KAZIMIERĄ SZCZUKĄ:
Muszę pohamować jego zapędy.
O TRADYCJACH RODZINNYCH:
Jestem dobrym przykładem na to, że można coś osiągnąć w życiu, nie zostając hutnikiem.
O MICHNIKU:
Adam zwykł mawiać, że nie chce przejść do historii jako ten, który cenzurował Ogórka.
O NAGOŚCI:
W „Playboy’u” wolę oglądać anonimowe dziewczyny niż znane aktorki. One tylko w taki sposób mogą się pokazać… I to jest fajne. I dla nas, i dla nich.
O SENTYMENTALIZMIE:
To jest najgorsze. Sentymentalny satyryk. Mogiła po prostu.
O TYGODNIKACH:
Niektóre nazywa się tygodnikami opinii, chociaż żadnych opinii w nich nie ma.
O NAJWIĘKSZYM NAŁOGU:
Czytanie gazet to choroba. Nawet jak jestem w kraju, którego języka nie znam, to i tak kupuję tamtejsze gazety. Szwedzkie i portugalskie pisma mam już za sobą (śmiech, śmiech, śmiech).