Maria Peszek
PLAYBOY nr 11, 2010 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
fot. Szymon Rogiński
—
Jak wygląda klęczący pies?
Mogę pokazać, chcecie? (Maria wstaje, następnie zginając się w pasie pochyla się do przodu, swobodnie opuszcza ręce, po czym podwija dłonie i przedramiona pod siebie, jednocześnie starając się dotknąć łokciami podłogi, nie uginając nóg w kolanach – przyp. aut.). Pies klęka na przednich łapach, a pupę ma do góry. Ogon koniecznie wyprostowany. Łeb w dół. Cała sylwetka tworzy taką pochylnię. To może być bardzo ładny widok. Zależy, od której strony patrzeć. A czemu pytacie?
Bo bardzo nam się spodobał tekst z książeczki do twojej płyty DVD – Na kolana psy!!! To jest muzyka. Teraz już wiemy, w jakiej pozycji powinni się znaleźć wszyscy, którzy wypisują o tobie najgorsze rzeczy.
Oni by klęczeli jak psy, a ja smagałabym ich batem po zadach. Taka kara?
Należy się. Na przykład za: „ma mordę jak martwa świnia”.
To akurat komplement. Widziałam martwą świnię i była piękna. Było to w Wigilię Bożego Narodzenia. Chodziłam sama po plaży. Pusto, mróz, zielono-niebieskie światło, cudownie. I wtedy zobaczyłam, że morze wypluło coś wielkiego.
Świnię?
Dziką. Wyglądała jak Marilyn Monroe w swojej ostatniej, bardzo charakterystycznej, przedśmiertnej sesji. W sierści miała muszle i wodorosty. Woda, co i rusz, przykrywała ją delikatną pianą. Świnia przybierała różne pozy, była fioletowo-różowo-błękitno-niebieska. Wyglądała przepięknie. Niestety, nie miałam aparatu i nie mogłam jej utrwalić. Ale niedawno byłam z moim konkubentem, Edkiem w Wietnamie. W nocy zrobiliśmy tam sesję wzorowaną na martwej, dzikiej świni. Tarzałam się po plaży, a morze mnie oblewało. Jedno ze zdjęć ukazało się w magazynie „Existence”. Uważam, że bardzo dobrze wypadłam w roli świni. Co prawda jestem bardziej żywa, ale podobieństwo jest niezaprzeczalne.
Do reszty obelg podchodzisz z podobnym dystansem?
Staram się.
Nie dość, że „Peszkowa nie ma cycków”, jest „brzydką, małą, karłowato-wymiotną menelicą”, to jeszcze tworzy muzykę dla „skurwiałych, artystycznych spierdoleńców”.
Wiecie, jak wpadłam na pomysł tej książeczki? Zdałam sobie sprawę, że w Polsce wszystko jest albo czarne, albo białe. I takie są też komentarze na mój temat w internecie. Albo mnie ludzie kochają, albo szczerze nienawidzą. Nie ma nic pośrodku.
Bo „Peszek można kochać ALBO pieprzyć”.
W wyborze internetowych wpisów pomagały mi dwie super dziewczyny. A ostatecznym segregatorem był oczywiście Edek. Efekt jest według mnie mocny. Ciekawe, co ludzie na to powiedzą.
To samo, co jest w tej książeczce.
Plus, że to „szczyt wszystkiego, że Peszek zarabia jeszcze na tym pieniądze” (śmiech). A tak na poważnie, to płyta z „najmniejszym koncertem świata” ma być takim symbolicznym wiekiem do trumny Marii Awarii. Chcę już zamknąć ten rozdział. Dlatego ruszamy w ostatnią trasę pod hasłem „Maria Awaria- Inwentaryzacja”. W Warszawie, 14 grudnia, nastąpi pogrzeb. Później chciałabym zajmować się już czymś nowym.
King Kongiem?
Między innymi. Ale wkurzył mnie Fisz, bo też nagrał utwór o King Kongu. Mamy chyba podobną wrażliwość. Już kilka razy zdarzyło się nam pisać o tym samym. Chociaż trochę inaczej. Fisz też śpiewa o majtkach: „Bloki różowe, jak majtki osrane…”. Dla mnie to szczyt poezji. Uwielbiam go… Natomiast nowa Maria znajduje się w bolesnej fazie krystalizacji. Wydaje mi się, że trzeba będzie długo na nią poczekać.
Ale nadal będziesz wydawała z siebie „nieludzkie i prymitywne odgłosy”?
Tak. Mam nawet zamiar drążyć ten prymitywizm. Nie wiem kompletnie, jaka będzie moja nowa odsłona. Czas pokaże. Moim mottem jest jeden z cytatów z netu: „Mario Pe, żądam od ciebie jeszcze większej wielkości!” Na razie można poobcować z DVD. Najmniejszy koncert świata to dziwny twór. Trudne przeżycie dla mnie. Bo ja czerpię energię z publiczności. A tu gram wielki koncert tylko dla 20 osób. Byłoby super, gdyby odbywał się w jakimś kameralnym miejscu. Tymczasem była to olbrzymia hala, siedem kamer i 20 widzów-freaków. Efekt artystyczny jest bardzo ciekawy, ale to nie jest koncertowe DVD Marii Peszek, bo moje koncerty są całkowicie inne.
Kiedyś rodzinny znachor stwierdził u ciebie niewyrównanie energii jin i jang.
A wczoraj socjolog-kulturoznawca, który robił ze mną wywiad i przy okazji różne dziwne badania, stwierdził, że jestem szamanem. Bo według niego na przykład Doda to królowa, która musi mieć orszak i bogactwo – królewskie atrybuty. A Peszek to szaman, zawsze ma coś na głowie i lubi się rozbierać. I ja tak mam. Uwielbiam dziwne nakrycia głowy, a na scenie się rozbieram. To jest silniejsze ode mnie. Może to nie ja, tylko właśnie ten szaman we mnie tak ludzi denerwuje i wywołuje skrajne emocje? Jedni uważają, że jestem świrnięta, a drudzy są moimi wyznawcami.
Od kiedy jesteś szamanem?
Od wczoraj o tym wiem. A jestem pewnie od dzieciństwa albo wczesnej młodości. Nawet jako aktorka zawsze się rozbierałam na scenie. Tak się jakoś układało.
To może ułożymy coś razem?
Ale że co? Ja w PLAYBOYU!!? Nie nadaję się. Jestem zaprzeczeniem waszych dziewczyn. Ale ostatnio z kolegami zrobiliśmy bardzo piękne, trochę lynchowskie zdjęcia dla sklepu erotycznego Horn & More. Być może będzie z tego wystawa albo coś. Na zdjęciach jestem ubrana w zasadzie tylko w pończochy, które moja babcia przywiozła w latach 50. ze Stanów. Nie ma tam żadnych poprawek, bo niczego nie trzeba poprawiać. Na zdjęciach wyglądam trochę jak połączenie Marilyn Monroe z przedśmiertnej sesji i Patricii Arquette z Zagubionej autostrady. Mam długie blond włosy i zero makijażu. Jest trochę śmiesznie i trochę strasznie – bardzo fajnie.
A propos strasznie… Ile, wy Peszkowie, macie dusz na koncie?
W jakim sensie?
W takim, że twoja babcia, gdy ktoś jej nadepnął na odcisk, potrafiła powiedzieć: „obyś zdechł”, a następnego dnia osobnik się topił. Teraz podobno takie zdolności ma twój tata. Po nim czas na ciebie.
Ale tamten facet nie nadepnął babci na odcisk, tylko chwycił za pupę, przycisnął do drzewa i na siłę, wbrew jej woli, pocałował. To chyba różnica. Ile mamy dusz na koncie? Nie wiem. Tatę trzeba pytać, bo ma mniej skrupułów. Ja się staram nie korzystać z tych mocy. Chyba się boję.
Czy to była ta sama babcia, która przysyłała wam śmieszne peruki?
Tak. W naszym domu nie oglądało się telewizji. Zawsze były ciekawsze rzeczy do robienia. Przychodzili wujkowie i zaczynała się zabawa. Wyjeżdżał kufer z perukami i wszyscy się przebierali. Umieraliśmy ze śmiechu.
A czasami wszyscy się zbieraliście, żeby opowiadać zbereźne rymowanki.
Wszystkie są nie do druku, z racji ich przerażającej zbereźności. Nie namówicie mnie…
Nawet nie próbujemy. Opowiedz nam lepiej, dlaczego nie zostałaś baletmistrzynią.
Do szkoły baletowej chodziłam przez 3 lata, po 4 razy w tygodniu. Niestety byłam za drobna i za mała. Ale tak naprawdę to nieciekawa sprawa. Miałam dosyć zazdrosnych dziewczyn oraz walk i awantur w szatni. Wszystkie były załamane, że rosną im piersi, nieustannie się zachudzały i zaharowywały. Tak naprawdę balet to wstęp do anoreksji.
Faceci w balecie mają łatwiej?
Prawie ich tam wtedy nie było. Mój brat był tylko przez chwilkę… Ups, nie wiem, czy on się do tego chce dziś przyznawać… Ale w sumie jako kolejny gej w rodzinie, nie ma się czego wstydzić. Całe życie musiałam się przecież mierzyć z tym, że mój tata to gej. I brat. I wujkowie. Wszyscy (śmiech).
Ale nie wszyscy Peszkowie lubili biegać tak, jak ty.
Przez 4 lata byłam uczennicą szkoły sportowej. Moją domeną były sprinty, ale ponieważ zawsze byłam druga, przestało mnie to interesować.
Judo?
Mój trener stwierdził, że jestem straconym talentem.
Zdolna bestia z ciebie.
Uczyłam się łaciny i greki, francuskiego, włoskiego, angielskiego i rosyjskiego. Uwierzcie mi – sporo rzeczy robiłam w życiu.
A w tenisa grasz?
Nie, bo trzeba za długo trenować, żeby być dobrym. Mój Edek jest totalnie popieprzonym tenisistą. Gra dwie godzinny dziennie! Ja nie gram, bo mam tak słabe oczy, że z wysiłku mogłoby się co nieco oderwać. Ale czy to przypadkiem nie robi się rozmowa do periodyku „Mój tenis”? Już lepszy byłby „Mój penis” (śmiech).
Narzekałaś, że chłopaki cię nie podrywali, bo późno zaczęły rosnąć ci piersi.
Jak macie 13 lat, patrzycie tylko na cycki. Tak już wam zresztą zostaje. W tamtym czasie byłam „kolegą” i „kumplem”. Żaden z chłopaków nie traktował mnie poważnie. Wszystko zmieniło się na początku ósmej klasy. Wróciłam do szkoły w nowych trampkach i z nowymi cyckami. Dla niektórych było to prawdziwe oświecenie… W liceum byłam z chłopcem o ksywie „Komandos”, który miał jazdę na Legię Cudzoziemską. Chodził w moro, kolekcjonował pistolety, ręce pachniały mu prochem… „Komandos” był uwielbiany przez całą szkołę. Wszystkie koleżanki mi zazdrościły.
To była twoja pierwsza, prawdziwa miłość?
Moją pierwszą miłością był gej. Mając dziewięć lat, nagrywałam mu wiadomości na sekretarkę: „Tu Maria X. Kocham cię” (śmiech). To był znajomy rodziców, który kompletnie mnie rozpuszczał. Potem moją wielką miłością był Jacek Poniedziałek. Byłam wtedy w siódmej klasie podstawówki, a on był studentem taty. Zakochałam się w nim śmiertelnie. Jacek malował u nas mieszkanie z innym chłopakiem ze szkoły aktorskiej. Siedzieli półnadzy na tych drabinach, a ja dostawałam gęsiej skórki. Pamiętam, że Jacek świetnie się zachował i potraktował mnie bardzo poważnie. Poszliśmy do knajpy, w której wytłumaczył mi, że to się nie uda, bo nie może się udać. Nie bolało. Po prostu okazało się, że mam słabość do gejów. Zresztą do dzisiaj nie umiem poznać, kto jest jakiej orientacji. Pewnie dlatego, że kompletnie nie ma to dla mnie znaczenia.
Zakochiwałaś się w gejach. A w lesbijkach?
Nigdy. Mimo, że wśród moich fanów i antyfanów jest front, który dowodzi, że jestem lesbijką. To dziewczyny się we mnie zakochują i często podrywają. A ja tego kompletnie nie zauważam. Chyba, że sprawa jest postawiona wprost, tak jak ostatnio. Siedziałam z kolegą w knajpie i cały czas uśmiechała się do mnie jedna dziewczyna. Pomyślałam, że mnie rozpoznała i że jest po prostu miła. Albo, że podrywa mojego znajomego. Ona jednak w pewnym momencie podeszła i ostentacyjnie wręczyła podkładkę do piwa z numerem telefonu i notatką: „Zadzwoń do mnie. Wiem, że chcesz”. Fajne, co? Facet by tego tak nie zrobił.
Wyrzuciłaś czy zachowałaś?
Zachowałam. Przecież to może być niesamowita rzecz. Każda miłość wymaga odpowiedniego momentu i czasu. Teraz jestem zarobiona (śmiech).
Jakie plakaty wisiały nad łóżkiem małej Marysi?
Żadne! Głównym gościem w naszym domu był Krystian Lupa. Czy wyobrażacie sobie, żeby nad łóżkiem wisiał u mnie Limahl? Moja wspaniała niania ze wsi próbowała mi popsuć gust, ubierając mnie w różowe koronkowe sukienki, ale nigdy nie wkroczyła na tematy kulturowe.
Czy reżyser Lupa pamięta twoje pierwsze występy publiczne w trakcie rodzinnych imprez u Peszków?
Zawsze twierdzi, że są to dla niego niezapomniane inspiracje. Wcale się temu nie dziwię! Z bratem „wystawialiśmy” między innymi Kworę, córkę delfinów i Opowiadanie króla Wysp Hebanowych. Sami reżyserowaliśmy i występowaliśmy. A za publikę mieliśmy Lupę, Słobodzianka, Mikołaja Grabowskiego i Krystynę Feldman.
Nie miałaś wtedy żadnych idoli?!
Moim jedynym był James Dean. Mieszkaliśmy z bratem w jednym pokoju. Ja zbierałam karteczki i notatki na temat Deana, on zasypiał pod plakatem Neny. Można więc powiedzieć, że był to jedyny plakat w moim pokoju.
Jak stawałaś przed lustrem, to udawałaś Deana?
Panowie, ja wtedy grałam na pianinie. Chciałam być Bachem, Mozartem, Lisztem! Ciężko ich było udawać przed lustrem. Z bratem ćwiczyliśmy granie od dziecka. Przychodziły do nas panie i się z nami męczyły. Mieliśmy pianino, na którym zawsze ktoś grał, a to babcia, a to rodzice…
Byłaś skazana na zostanie artystką. Miałaś w ogóle jakieś epizody nieartystyczne?
Przez tydzień pracowałam jako kelnerka w krakowskim Pałacu Pugetów. Zwolniono mnie za gadanie z klientami (śmiech). Byłam też przez chwilę opiekunką do dzieci na Alasce. Okazało się to kompletną porażką. Trójka dzieci związała mnie tak, że nie mogłam się ruszyć. Potem zabrali mi okulary, mając z tego wielką radochę. Masakra. W Stanach również sprzątałam, malowałam i patroszyłam łososie…
Na Alasce wylądowałaś dzięki kuzynowi Bernardowi.
Jego matka i moja babcia były kuzynkami. Bernard jest prawnikiem, który w latach 70. prowadził kancelarię zajmującą się sprawami ropy naftowej. Zarobił straszną ilość pieniędzy, przestał pracować, a następnie zaczął podróżować po całym świecie, zajmując się równocześnie fundowaniem stypendiów dla młodych i zdolnych. Dzięki niemu miałam opłacone dwa semestry na Alasce. Przez cały rok płaciłam tylko za telefony. Rodzice trochę się przestraszyli, kiedy dostałam to zaproszenie. Byłam w trzeciej klasie liceum…
Słyszeliśmy, że był to rok kolorowego życia.
Byłam uroczą siedemnastolatką, braną przez niektórych za radziecką agentkę. Miałam dziwny akcent, byłam z dziwnego zakątka świata, byłam „inna”. Amerykanie lubią wszelkie inności. „Inny” na świecie znaczy „zajebisty”. Tylko w Polsce to synonim słowa „zajebać”. Jako „inna” zamiast angielskiego uczyłam się tam francuskiego… po angielsku. Poza tym uczyłam się stepować, ćwicząc w drewnianej saunie. Chodziłam też na zajęcia z twórczego pisania.
Byłaś porównywana do Conrada.
Bo myślałam po polsku, a pisałam po angielsku. Moja nowela nosiła tytuł Kąsając brzozy. Motto brzmiało: “Kąsając brzozy, biegnę soczyście brocząc życiem, choć świat milczy wkoło, ja będę krzyczeć.” Przerażające, co? Ale wydrukowali. Odniosłam sukces (śmiech). Poza tym uczyłam się aktorstwa eksperymentalnego. Udawałam, że techniki Grotowskiego mam w jednym palcu. Prawda jest taka, że te kursy to była ściema, ale poznałam dzięki nim fantastycznych hipisowskich wariatów, oszalałych gejów i ambitnych szaleńców-pseudoreżyserów.
Dzięki nim w sztuce Artaud mogłaś zagrać „skorpiony wychodzące z penisów”. Jak się to robiło?
Przede wszystkim bardzo dużo się paliło. Chociaż miałam surowo przestrzegać trzech zasad „D”: no drinking, no drugs, no dating, niestety, nie podporządkowałam się żadnej (śmiech). Nigdy wcześniej nie paliłam papierosów. Na Alasce zaczęłam od marihuany, która była tam wtedy legalna i wszyscy bezczelnie ją jarali. Piłam też trochę alkoholu. A trzecie „D” złamałam, zakochując się w dziewięć lat starszym, szalonym Brianie, którego poznałam na lekcjach francuskiego, na które przychodził tuż po swoich nocnych zmianach w Tesco. Był tam magazynierem. Blady, wielki, włochaty, zawsze z termosem kawy. Miał motor, pokruszone zęby i był niesamowity! Ale wszędzie już o tym mówiłam.
Co robi dziś Brian?
Został rangerem w Parku Narodowym.
Poznałaś go z Edkiem?
Tak, ale jakoś nie zaiskrzyło…
W Ameryce dzięki Brianowi obejrzałaś po raz pierwszy film pornograficzny.
Na przyjęciu, u niego w domu. Byłam wstrząśnięta. Tym bardziej, że film był wyświetlany przez projektor na wielką ścianę. Wzwody były wielkości samochodów! Wszyscy aktorzy mieli tam tygrysie outfity, typu szlafrok w panterę (śmiech).
Masz dziś swój ulubiony film dla dorosłych?
Mam. To świetne, absolutnie piękne porno na podstawie scenariusza Pasoliniego. Dzieje się w jakimś starożytnym mieście sfinksów, w którym pod wpływem deszczu ożywają rzeźby faunów. Poza tym, co to znaczy ulubiony film porno? Ważne, żeby był skuteczny.
Czy po roku w Stanach, chciałaś wracać do Polski?
Nie. Przecież byłam zakochana. Potem Brian do mnie przyleciał. Przez długi czas mieszkał ze mną i moimi rodzicami. Byli święci, że to przeżyli.
Twój tata w szczególności. Były czasy, że ubierał się i wychodził z domu, żeby dowalić komuś, kto cię skrzywdził. Dzisiaj też tak ma?
Nie. Teraz zajmuje się tym Edek. Tata jest na emeryturze i musi odpoczywać. Nie może się stresować. Zresztą nigdy nikomu nie przywalił. Ale zawsze wychodząc, krzyczał, że zabije tego drania. Dzięki temu czułam się uratowana.
Łatwo cię skrzywdzić?
„Morda jak martwa świnia” nie wystarcza. Ale ponieważ wiele z siebie daję, oczekuję tego samego od innych. Mam wygórowane wymagania wobec świata i siebie, więc często dostaję po dupie.
Słyszeliśmy, że ciągle masz kontakt z koleżankami z Ameryki Południowej, z którymi mieszkałaś na Alasce.
Raz na dwa lata spotykamy się w różnych miejscach świata. Nie zawsze na te spotkania jeździłam, bo byłam głupia. Wydawało mi się, że mam za dużo pracy. W ten sposób przepadł mi karnawał i plaża w Brazylii. Dziś jestem mądrzejsza i w temacie podróży stałam się koniunkturalistką. W tym roku jadę na pewno! Spotkanie wypada na Kostaryce. Wynajmujemy dom na plaży. Wszyscy przyjeżdżają z kimś, w sumie będzie 21 osób.
Pamiętasz, co zrobiłaś, gdy Anna Polony na egzaminie w szkole teatralnej kazała ci zapłakać nad grobem Jana Peszka?
A co mogłam zrobić? Roześmiałam się. To był hardcore. Również dla mojego ojca, jak się o tym dowiedział. On jest wielkim przeciwnikiem tzw. „krakowskiej szkoły aktorstwa”, a to była klasyczna jej metoda.
Twój tata to przystojniacha?
O, na maxa. A dlaczego pytacie?
„Bo urodę masz po ojcu” – jak można przeczytać na okładce DVD.
To, co miało mnie urazić, bardzo mnie połechtało. Może dlatego, że „jestem przystojna, jak na kobietę” (śmiech).
A dodatkowo skrycie kochałaś się w ministrze Sikorskim. Jak minister zareagował na te rewelacje?
Kancelaria Pana Ministra zadzwoniła z zaproszeniem na kawę. Nie mogłam skorzystać, bo byłam w trasie. Jakiś czas później spotkaliśmy się w make’upowni TVN-u, a on zapytał: „Mam nadzieję, że nie jestem rozczarowujący na żywo?”. To było miłe.
Dlaczego wolisz towarzystwo męskie od kobiecego?
Bo mam z kobietami mniej tematów do rozmów. Zwykle dziewczyny gadają o dzieciach, swoim ciele, urodzie i kosmetykach, a ja wolę o polowaniach. Mam po prostu bardziej męskie upodobania. Ale pamiętajcie, że moim najlepszym „kolegą” jest Maria Seweryn.
Wiemy, że nie podoba ci się też, że „kobiety rozmawiają o fiutach dość okropnie”.
O matko! Nie sądzę, żebyście wy tak brzydko rozmawiali o psitkach. Dla was każda psitka jest cudowna. Dla kobiet wasze ptaki cudowne często nie są, a do tego jesteście w tych rozmowach często sprowadzani tylko do swoich końcówek. Kobiece recenzje są bezlitosne. Za brutalne jak dla mnie, choć nie chciałabym być jakąś specjalną rzeczniczką penisów.
Ale zadów chyba byś mogła.
O tak, bo męskie zady są wspaniałe. Uważam, że jeden z najlepszych w showbizie ma mój brat. Trenuje kick boxing, dzięki któremu ma wysoką i okrąglutką pupę. Miałam kiedyś pomysł, żeby zrobić odjechane sesje z pośladkami znanych panów w roli głównej. W mojej dziesiątce znalazł się też Marcin Meller, którego chciałam zdjąć w stylu Arakiego, tego Japończyka, który wiąże modelki. Wydawało mi się, że Meller jest mięsny. Że dobrze by go było tak powiązać, żeby to mięso jeszcze bardziej wyszło na wierzch (śmiech).
Jesteś egzaltowana?
Bywam. Poza tym często wpadam w szał, jestem histeryczna. Wtedy muszę sprzątać łazienkę. Uwielbiam czyścić kible w takim nastroju.
Ciekawe hobby. O tym z koleżankami raczej nie pogadasz.
Na pewno, bo wszystkie mają swoje pomoce domowe. Są wobec tych pań równie bezlitosne, jak wobec waszych wzwodów.
A ty jesteś bezlitosna wobec producentów rozrywkowych programów telewizyjnych. Nie śpiewasz, nie tańczysz, nie ma cię na lodowisku…
Ale cały czas dzwonią. Świadczy to o tym, że ciągle jeszcze jestem atrakcyjna (śmiech).
Wiemy, że płeć nie ma dla ciebie żadnej wagi i byłabyś szczęśliwa również jako mężczyzna. Którym z nas wolałabyś być?
O rany! (Maria w tym momencie wstaje i mierzy nas z dystansu – przyp. aut.). Powiedzmy, że chciałabym być jednego dnia jednym, drugiego – drugim, a trzeciego dnia zostałabym tym lepszym z was… Na poziomie urody najlepszy byłby miks. Arek jest bardziej mną – chaotyczny, emocjonalny, coś bazgrze, gniecie. Łukasz to konkreciarz, odznacza pytania ptaszkami, jest uporządkowany jak jakiś Niemiec – nie znam tej cechy, więc mnie pociąga. Wychodzi na to, że Arek to bardziej kobieta, a Łukasz to bardziej facet.
Jak dużo konfabulacji było w naszej rozmowie?
75 procent. Reszta to prawda, choć i ona bywa złudna. Tak naprawdę to tylko patroszyłam łososie…