Marek Krajewski
TEKST: Mariusz Urbanek
—
Naprawdę lubi pan Eberhardta Mocka?
Lubię. Wielu czytelników mówiło mi, że Mock jest człowiekiem, który mimo odstręczających cech charakteru daje się lubić.
Z jego psychopatyczną osobowością, alkoholizmem, brutalnością, cynizmem?
Od wielu czytelniczek słyszałem wręcz, że to mężczyzna, który może być interesujący. I to mimo że przecież okazuje się damskim bokserem i bije żonę.
A pan za co lubi Mocka?
Za jego ślepy instynkt naprawiania świata. To cecha, która bardzo mi się podoba. Mimo że środki, które stosuje, by osiągnąć cel, bywają często bardzo niegodne i złe.
Brudny Harry w Breslau?
Mock gotów jest zrobić wszystko, byle ukarać bestię, która wyrządziła zło. Zapomina wtedy o całym świecie i za to go cenię. Ale lubię go także za parę innych cech charakteru.
Bo lubi zjeść, wypić i zabawić się?
Lubię jego stosunek do życia. Pewien rys sybarytyzmu, który w nim tkwi. Chętnie bym się z nim spotkał i wypił piwo.
Mimo psychopatycznej osobowości Mocka, której pan przed czytelnikami nie ukrywa, oraz tego, że bije kobiety?
Nie jestem kobietą, więc nie musiałbym się w jego towarzystwie niczego obawiać.
Zastanawiam się, co te cztery książki o Mocku i pana sympatia do niego mówią o panu samym?
To pytanie o relacje między autorem a stworzoną przez niego postacią. Są pisarze, którzy twierdzą, że ich bohaterowie są całkowicie autonomiczni. Oni spełnili tylko rolę demiurga, który ulepił człowieka, dał mu życie, ale od tego momentu nie ma już z nim nic wspólnego. Ja nie mam pewności czy to możliwe.
Mock to pan?
Na pewno ma wiele ze mnie. W trakcie pisania nie jestem wolny od własnych myśli, niepokojów, obsesji i siłą rzeczy obdarzam tymi obsesjami mojego bohatera.
To znaczy, że opisując Mocka przechodzi pan na ciemną stronę podświadomości?
No, nie. Po prostu kiedy się pisze, trzeba szkielet fabularny powieści uzupełnić mięsem, ścięgnami i tłuszczem ludzkich przeżyć i myśli, opisów, jeśli już miałbym porównywać książkę do żywego organizmu. Skądś muszę to wszystko brać. Zwykle czerpię z własnych doświadczeń albo opowieści innych ludzi.
Zaczynam się pana bać.
Mock lubi tłuste zawiesiste potrawy, które lubię ja. Pali papierosy, jak ja. Spotyka się z kolegami przy stoliku brydżowym, bo ja jestem zapalonym brydżystą. Kolejną cechą, którą Mock ma ode mnie, jest jego miłość do świata antycznego. Jestem przecież filologiem klasycznym.
Myślałem raczej o tym, na co zwróciło uwagę wielu recenzentów. Opisuje pan najbardziej brutalne i zwyrodniałe zbrodnie z przyjemnością wręcz perwersyjną.
Nie nazwałbym tego przyjemnością, a raczej poczuciem obowiązku. Jestem miłośnikiem szczegółu. Każdego: kulinarnego, erotycznego i makabrycznego. Opisując świat, w którym funkcjonuje mój bohater, staram się opisać go możliwie najdokładniej. Jeśli piszę, że pije piwo, to muszę napisać, jakie to było piwo i w dodatku musi to być sprawdzalne.
To prawda, pana książki mogłyby służyć za przewodniki topograficzne po przedwojennym Wrocławiu.
Wiem, że może to być irytujące. Jeden z recenzentów napisał nawet: „Panie Marku, wierzymy, że pan zna przedwojenne nazwy ulic, którymi chodził Mock, więc może nam pan tego oszczędzić”. Ale to wynika z mojego zamiłowania doszczegółu. Dlatego nie czerpię perwersyjnej przyjemności z opisu wylewających się z ciała jelit; to tylko dokładny opis rzeczywistości.
Mock tak jak pan nie znosi ubłoconych butów.
Mock jest pedantem, ja też. Jeśli ułożę ołówki i długopisy w odległości pięciu cm od brzegu biurka, to one tam właśnie mają leżeć. Nie dwa albo trzy centymetry bliżej lub dalej, tylko właśnie tam. Kiedy przez lata przygotowywałem się wieczorem do zajęć akademickich następnego dnia, wieszałem na krześle wyprasowaną koszulę, dobrany do niej odpowiednio krawat, a wyczyszczone buty stały koło łóżka. Ubłocone buty są przekleństwem. Kiedy spada śnieg i na butach wykwitają lilie soli, jakby powiedział poeta, doprowadza mnie to do szczególnego wzburzenia.
Mógłby pan wtedy zabić?
Zabić pewnie nie, ale zdecydowanie mi się to nie podoba. W Festung Breslau jest scena, w której Mock idzie przez bombardowany Wrocław w najlepszym garniturze, ponieważ – jak mówi – oddaje hołd miastu i dlatego ubiera się dobrze. Ale na pięknej angielskiej wełnie osadza się pył i kurz zburzonych ulic. Kiedy to opisywałem, czułem ból. Taki jestem.
Tacy jesteście: pan i Mock. To lekka obsesja.
Powiedzmy dziwactwo. Ale znam gorsze.
Ustaliliśmy, że Mocka pan lubi. Ale czytając pana książki, zastanawiałem się czy naprawdę, tak jak pan deklaruje, lubi pan Wrocław?
Opisuję Breslau jako siedlisko zła, miasto zdecydowanie mroczne, pełne wilgotnych zaułków, w których czai się zbrodnia i występek, ale to nie znaczy, że Wrocławia nie kocham.
Ale tworzy pan obraz nieprawdziwy. Przedwojenny Wrocław to było przecież miasto mądre, pełne noblistów, bogate i wesołe.
Moja miłość do Wrocławia polega na tym, że nie mogę przestać o nim myśleć ani przestać go opisywać. Kocham go i dlatego zrobiłem z niego scenerię do moich powieści.
A przy okazji miasto złodziei, dziwek i alfonsów.
Czytelnicy dobrze rozumieją, że nie jest to prawdziwy obraz Wrocławia. Potrafią oddzielić to, co jest konieczną dla kryminału scenerią zbrodni, od tego, co jest prawdą o mieście.
Kto odebrał pana książkę lepiej: Polacy czy Niemcy?
Jeśli mierzyć to liczbą sprzedanych egzemplarzy, to zdecydowanie Polacy. Ale też odbiór Polaków i Niemców był zupełnie inny. W Polsce, zwłaszcza we Wrocławiu, moje książki wpisały się w nurt poszukiwania wiedzy o historii miejsca, w którym się żyje, odzyskiwania pamięci po 1989 r., kiedy niemiecka przeszłość miasta przestała być tematem tabu. W Niemczech czytano je po prostu jako literaturę kryminalną, czasem tylko starzy wrocławianie odbierali je jako opowieść o mieście, które opuścili.
Mimo że było to miasto nieprawdziwe?
Wybitny niemiecki prawnik, profesor Erwin Deutsch napisał do mnie e-mail: „Drogi panie Krajewski, w tłumaczeniu pana książki Tod in Breslau znalazłem wzmiankę o młodym chłopcu, synu dyrektora Biblioteki Uniwersyteckiej w Breslau. To ja. Nigdy nie byłem po wojnie we Wrocławiu, bo nie znoszę turystyki sentymentalnej, ale po przeczytaniu pana książki chcę przyjechać. Czy moglibyśmy się spotkać?”.
Wiedział pan o nim?
Dyrektor Biblioteki Uniwersyteckiej Leo Hartner to ważna dla Mocka postać, jego ekspert, który występuje we wszystkich moich książkach, ale nie miałem pojęcia, że jego pierwowzór na tym stanowisku w ogóle miał dzieci.
Spotkaliście się?
Tak, siedzieliśmy w pięknym hotelu, patrzyliśmy na Ostrów Tumski i gmach Ossolineum, dawne gimnazjum św. Macieja, do którego chodził prof. Deutsch. On opowiadał mi o swoim Breslau, ja mu o swoim Wrocławiu. Było to piękne.
Korzenie pana rodziny nie są przecież wrocławskie.
Mama pochodzi spod Lwowa, ojciec z centrum Polski, więc tym większa była we mnie potrzeba tworzenia mitologii miejsca, w którym się urodziłem.
Czyta pan recenzje swoich książek?
Czytam. Mam nawet w domu małe archiwum z recenzjami.
Przejmuje się pan nimi?
Tak. Kiedy po pierwszej książce o Mocku, która okazała się względnym sukcesem, ukazywała się druga, naprawdę się bałem. Bo druga książka, zwłaszcza po sukcesie pierwszej, jest dla autora najtrudniejsza; nie wiadomo przecież, czy nie okaże się autorem jednej książki. Kiedy więc pojawiła się w internecie druzgocąca recenzja, byłem załamany. Ale potem nie było źle.
Bierze pan pod uwagę to, co piszą recenzenci?
Uwzględniam uwagi natury stylistycznej i językowej. Napisałem w Festung Breslau, że kiedy chora na gruźlicę osoba pocierała spierzchniętymi, suchymi, popękanymi wargami, rozlegał się szmer. Recenzent zwrócił mi uwagę, że wargi nie mogą raczej wydawać szmeru, więc teraz głębiej zastanawiam się, zanim coś takiego napiszę. Ale kiedy po Festung Breslau inny z recenzentów zrobił z Mocka nazistę, pisząc: „Mock wrzeszczy Heil Hitler” i sugerując, że był członkiem SS, miałem ochotę zareagować jak Mock.
Lubi pan Mocka, kocha Wrocław, ale niechęci do kobiet to już się pan nie wyprze.
Niniejszym wypieram się. Nie jestem mizoginem.
Przecież w pana książkach nie ma porządnych kobiet. Owszem są piękne, zmysłowe, kuszące, ale w większości to dziwki i suki.
Kreśląc portrety psychologiczne kobiet w moich książkach jestem po prostu wierny regułom gatunku. Uprawiam czarny kryminał, a w czarnym kryminale występuje określony rodzaj kobiet. Kobiety fatalne, manipulujące mężczyznami, które wykorzystują swoją urodę i seksapil, żeby doprowadzić mężczyzn do zguby.
A żona, z czystej kobiecej solidarności, nie zapytała pana nigdy, czy naprawdę nie zna pan żadnej porządnej kobiety?
Owszem, zwróciła mi uwagę, że w pewnym momencie mogę stać się przewidywalny. Czytelnik, spotykając w książce kobietę, będzie wiedział, że ona jest zła. Zasugerowała, że powinienem coś z tym zrobić.
I nie posłuchał pan.
Myślę o dużym cyklu powieściowym, w którym piękna mądra kobieta będzie prawdziwą intelektualną partnerką polskiego tym razem detektywa z przedwojennego Lwowa.
Czy prawie dziesięć lat po debiucie i czterech świetnie sprzedających się książkach może pan powiedzieć: Zawsze marzyłem, żeby być autorem powieści kryminalnych?
Tak. I powiem więcej, zawsze marzyłem, żeby żyć z pisania. Nigdy dotąd się z tym marzeniem nie zdradzałem, bo po pierwszej czy drugiej książce byłoby to aktem pychy, ale teraz, gdy moje książki są rzeczywiście doceniane, mogę powiedzieć otwarcie: marzyłem o tym właściwie od momentu debiutu.
To dlatego rzuca pan pracę naukową? Miał pan dość uczenia cudzych dzieci?
Odszedłem, bo coraz trudniej było godzić literaturę z pracą naukową. Oprócz dydaktyki, która przynosiła mi ogromną satysfakcję, powinienem przecież jeszcze rozwijać się naukowo, przechodzić zwykłe stopnie kariery akademickiej, pisać pracę habilitacyjną, artykuły, rozprawy, a na to brakowało mi już czasu.
A może dokuczyła panu zazdrość kolegów?
W Instytucie Filologii Klasycznej i Kultury Antycznej Uniwersytetu Wrocławskiego nie spotkałem się z zazdrością kolegów. Głosy niechętne dochodziły z poza wrocławskiego środowiska naukowego, od wybitnych i starszych uczonych, którzy kryminałów nie czytają i nie cenią.
Mimo wszystko, szkoda. Temat pana pracy doktorskiej Prozodia greckich zapożyczeń u Plauta robił wrażenie. Prawie nikt nie wiedział, o co chodzi.
W łacinie i grece sylaby są długie lub krótkie. Ta ich właściwość jest podstawą wersyfikacji języków klasycznych. Czasami sylaba, która w określonym miejscu wersu powinna być krótka, jest z jakiegoś powodu długa i odwrotnie, burząc rytm wiersza. Badałem, co było powodem takiej zamiany.
To chyba dość nudne?
Wielokrotnie pytano mnie, co jest powodem, że uczony wychodzi ze swojej wieży z kości słoniowej i zanurza się w zbrodnię, ale dla mnie moje badania były jak rozwiązywanie zagadek niemal kryminalnych. Teraz, jako tzw. wolny literat, pewnie stanę się bardziej banalny, ale trudno. Takiego wyboru dokonałem.
Nie będzie panu brakowało studentek wpatrzonych rozmarzonymi oczyma w swego wykładowcę, który jest sławnym pisarzem?
Nie przesadzałbym z tym rozmarzonym wzrokiem. Owszem, obserwowałem wzrost zainteresowania swoją osobą, ale głównie podczas sesji egzaminacyjnej, kiedy to wśród studentów przybywało mi fanek i fanów. A ja nie jestem idealistą, więc wiem, że ten nagły wzrost miłości miał uzasadnienie wyłącznie egzaminacyjne.
Pewnie rosły też tantiemy, bo studenci wykupywali książki, żeby dostać autograf?
Studentów filologii klasycznej jest zwykle dwudziestu kilku na roku, więc nie miało to zauważalnego wpływu na stan mojego konta, kiedy kupił jeden czy dwóch z nich. Tym niemniej wszystkim czytelnikom (wśród nich moim studentom) jestem bardzo wdzięczny.
Nasycenie pana książek antykiem dowodzi, że jednak drzemie w panu belfer, który próbuje przemycić trochę wiedzy.
Może nie belfer, powiedzmy, apologeta starożytności. Przez wiele lat zajmowałem się łaciną, językiem, którym dziś już prawie nikt poza specjalistami nie mówi, a przecież jeszcze przed wojną nauczano go dość powszechnie. Jeśli ktoś w przedwojennej Polsce pisał eo ipso albo pacta sunt servanda, wszyscy wiedzieli, co to znaczy, bo to był element naszej kultury. Dziś łacina u nas, inaczej niż w krajach europejskich, zwłaszcza niemieckojęzycznych, została zepchnięta na margines życia szkolnego. Kiedy więc ktoś ze środowiska naukowego zarzucał mi, że zamiast nieść święty ogień nauki zniżam się do podłej roli autora powieści kryminalnych, odpowiadam, że przecież o starożytności nie zapominam.
Jako wolny pisarz będzie pan spędzał czas nad basenem sącząc drinki z parasolką?
Niezupełnie. Pisanie to ciężka praca. Kiedy piszę książkę, spędzam przed ekranem komputera 8–10 godzin dziennie.
Nawet kiedy nie idzie?
Trzeba siedzieć i nie zniechęcać się. Są dni, gdy muza jest łaskawa – Niemcy mają na to piękne określenie: być pocałowanym przez muzę – i takie, kiedy łaskawa nie jest. Nie wierzę w natchnienie, ale różne czynniki, w tym meteorologiczne, wpływają na to, że pisze się lepiej lub gorzej. Bywają więc dni, kiedy piszę około dziesięć stron i takie, gdy udaje mi się napisać najwyżej dwie. Nie można się poddawać, nawet jeśli złych dni trafi się kilka z rzędu, bo w końcu przyjdzie taki, w którym napiszę dwadzieścia stron. Ważne jest, żeby codziennie siąść przy biurku i pisać. Dopiero pod koniec pracowitego dnia, można pozwolić sobie na papierosa czy szklankę dobrego trunku.
Podobno pisze pan, siedząc na twardym krześle?
Tak, żeby się nie rozleniwić. Trzeba też usunąć z zasięgu rąk gazety i książki. Człowiek jest z natury leniwy i znajdzie tysiąc powodów, by nie pisać. Sięgnie po książkę, której dawno nie przeglądał, a koncentracja tymczasem umyka. Najlepsza jest pusta, niemalże klasztorna, cela z twardym krzesłem i laptopem.
Z wykasowanymi z twardego dysku grami komputerowymi?
Wykasowałem nawet szachy, żeby nie mieć pokus.
Może, gdyby pisał pan, siedząc w miękkim fotelu, pana książki nie byłyby tak ponure?
Tego nie wiem, ale na pewno byłbym zbyt rozleniwiony, żeby dotrzymywać terminów wydawniczych.
Po czwartym tomie przygód Eberhardta Mocka ogłosił pan, że to koniec. To naprawdę koniec?
Nie mogę na to pytanie odpowiedzieć, bo taką umowę mam z wydawcą. Wszystko okaże się 11 października, kiedy zostanie wydana moja nowa książka.
Przez kilka lat zapowiadał pan, że po Mocku ukaże się tom opowiadań pod tytułem Siedem grzechów głównych.
Dziennikarze i czytelnicy zawsze pytają: nad czym pan teraz pracuje? Więc odpowiadałem. I rzeczywiście pracowałem nad zbiorem opowiadań Siedem grzechów głównych, których akcja była osadzona we współczesnym Wrocławiu. Pięknym, kolorowym mieście, które chciałem opisać. Pisałem to przez całe ubiegłoroczne wakacje i napisałem trzy duże opowiadania (każde liczyło prawie sto stron!), ale nie spodobały mi się. Co więcej, nie spodobały się także moim przyjaciołom, których prosiłem o lekturę. Doszedłem więc do wniosku, że źle się czuję we współczesnym kostiumie i zarzuciłem ten pomysł.
Może trzeba było posiedzieć jeszcze parę dni po dziesięć godzin?
Dotąd tylko czytałem lub oglądałem filmy o pisarzach, którzy cierpią na niemoc twórczą. Nagle i mnie dotknęło to samo. Musiałem kilka miesięcy odpocząć. W styczniu zacząłem pisać nową książkę. Ale to na pewno nie będzie Siedem grzechów głównych.
Aco?
Mogę powiedzieć jedynie, że napisałem opowieść kryminalną, której akcja rozgrywa się we Wrocławiu.
Zapytam wobec tego wprost: to będzie piąty tom przygód Eberhardta Mocka?
Odpowiem tak: nie potwierdzam ani nie zaprzeczam.