Marcin Prokop
PLAYBOY nr 10, 2014 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak i Łukasz Klinke
fot. Marcin Klaban
—
Jestem gotowy. Czuję to, bo zaczyna mi się kurczyć grasica albo jakiś inny organ. Objaw stresu przedegzaminacyjnego. Boże, nie dam rady. Będę nie śmieszny. Nie będę miał anegdot…
Bo wszystkie już nam opowiedziałeś sześć lat temu.
Właśnie. I teraz się czuję jak zlękniony bohater kreskówki, którego goni potwór. Nie bierzcie tego oczywiście do siebie. Pamiętacie, był taki koleś w Scoobie Doo, chyba Rogers, który zawsze się wszystkiego bał? Koledzy na podwórku twierdzili, że jest do mnie podobny z twarzy, wzrostu i przyruchów. Kiedy w szkole szukano alter ego w świecie popkultury, to jedni zostawali Marlonami Brando – z wczesnych lat, drudzy Zbigniewami Bońkami, a ja zostałem pokraką ze Scoobie Doo. Taka karma.
Dobrze, że wspomniałeś o twarzy… chyba jakby się przytyło.
Odwrotnie. Zrzuciłem parę kilo, targając żelazo na siłowni. Jeśli już, to raczej krypto-prognatyzm (prognatyzm – nadmierne wysunięcie kości twarzoczaszki – przyp. red). Trochę w stylu Jacka Gmocha. Najwyraźniej dostałem w genach taką opcję, że na starość rozrastają mi się kości żuchwy. Jak byłem młody, miałem zupełnie inne rysy twarzy. Nawet moja żona wychodziła jeszcze za innego mężczyznę. Wydaje jej się pewnie teraz, że jestem człowiekiem, który został porwany przez obcą cywilizację, zmodyfikowany i zwrócony – zupełnie jak w filmie Żona kosmonauty.
Czyli twierdzisz, że te „chomiki” to nie jest przechowywana żywność.
Ani złote monety upchane na czas, jak przyjdzie Putin z czołgami… Nie jest to też tkanka tłuszczowa, ale po prostu twarda kość. Chcecie dotknąć? Śmiało.
Faktycznie twarde.
Według antropologów, archetypem kobiecej atrakcyjności są szerokie biodra, a archetypem męskości jest właśnie wydatna szczęka. Tak sobie tłumaczę mój twarzowy fenomen. Jednak to, że zaczynamy ten wywiad akurat od mojej żuchwy, zaczyna mnie niepokoić. Myślałem, że porozmawiamy o tym, jak ciekawą, wielowątkową, złożoną psychologicznie postacią jest Marcin Prokop, tymczasem dostaję od razu strzała w postaci: „Ale masz wielki ryj”. Dzięki. Najgorsze, że w ten trend wpisuje się nawet moja mama. Ostatnio byłem u rodziców na działce – nie narkotykowej, tylko weekendowej. Siedzę sobie ze starszymi, pijemy wino, jemy kiełbasę z grilla, ojciec o czymś opowiada, matka milczy i nagle stąd ni zowąd, mówi: „Mój Boże. Synu, ty masz taką wielką głowę…”. Co można pomyśleć o sobie i o swojej relacji z matką po czymś takim? Może przemówiły przez nią jakieś traumy postporodowe, w rodzaju: „Boże, jak to przeze mnie przeszło?”. Najśmieszniejsze, że na dawnych zdjęciach jestem całkiem niepodobny do siebie dzisiejszego. (Wyjmuje telefon). Patrzcie, zupełnie inna twarz.
Byłeś blondynem?!
Na pewno bardziej niż teraz. Na zdjęciu jest kolor naturalny. Bo miałem też epizod farbowania, kiedy obsesyjnie słuchałem zespołu Suede. Byłem zafascynowany brytyjskim rockiem gitarowym. Niestety poza tym, że farbowałem włosy na czarno, nic innego się nie zgadzało. Oni wszyscy byli dosyć wątłej budowy, mali i anorektyczni. W dodatku na polskim rynku brakowało odpowiedniej odzieży – w marmurowych jeansach Jordache, kończących się przed kostką, nie wyglądałem jak Brett Anderson. Ale nie poddawałem się – samodzielnie zwężałem i przedłużałem. Zawijałem pasek materiału przy szwie do środka i ręcznie szyłem na okrętkę, a na dole odpruwałem ile się dało.
Ręcznie? Przecież twój dziadek był krawcem.
Nie chciałem go kłopotać takimi głupotami. Miał poważne sprawy. Szył garnitury dla notabli, dla ludzi czynu, a nie dla wnuka opętanego chęcią zostania członkiem brytyjskiego zespołu gitarowego. Poza tym dziadek był dość wybuchowy i mógł zareagować agresją.
Może dziadek nie szył ci ubrań. Ale wiemy na pewno, że szył ci kostiumy na dziecięce bale maskowe.
I to wyłącznie wojskowe. Dlatego zawsze byłem przebrany za żołnierza. Niby nic w tym nic dziwnego, bo przecież dziadek był mocno naznaczony wojennym doświadczeniem. Jednak zawsze szył mi mundury piechurów z innej epoki. Zastanawiało mnie, dlaczego nigdy nie byłem żołnierzem z drugiej wojny światowej, tylko na przykład z czasów Powstania Listopadowego. Dopiero po latach zdałem sobie sprawę, że dziadek nawiązywał do lokalnych wydarzeń. Bo myśmy mieszkali niedaleko Olszynki Grochowskiej, gdzie stoczono jedną z najkrwawszych bitew tego okresu. Kiedy się w tym zorientowałem, chodziliśmy z chłopakami szukać zakopanych muszkietów i bagnetów, niestety znajdowaliśmy głównie worki ze śmieciami.
Już nie mieszkasz na Olszynce?
Wyprowadziłem się parę lat temu.
Czyli jednak zmiany. Baliśmy się, że od sześciu lat nic się u ciebie nie zmieniło, i że nie będzie o czym rozmawiać. Ostatnio przewidywałeś, że dopiero za 10 lat zaczniesz pracować na większym luzie…
To chyba kłamałem, bo ten proces zaczął się już jakiś czas temu. Zdarzało mi się przecież prowadzić trzy różne imprezy w trzech różnych miastach tego samego dnia. W końcu doszedłem do wniosku, że przyjmowanie rozlicznych prac zleconych, których nie byłem nawet w stanie obsłużyć logistycznie, wynikało z kompulsywnej potrzeby zapewnienia sobie fikcyjnego poczucia bezpieczeństwa. Jest to najbardziej istotna ludzka potrzeba oprócz jedzenia, wydalania i współżycia. Ludzie szukają bezpieczeństwa na różne sposoby. Niektórzy zaciągając się do armii, inni głosując na Jarosława Kaczyńskiego. Ja miałem takie poczucie, że gwarantem mojej suwerenności, niezależności i bezpieczeństwa jest bycie cały czas w ruchu i zarabianie pieniędzy. Taka forma utwierdzania się w tym, że jestem potrzebny światu. W porę się jednak zreflektowałem, że jest to raczej przypadek dla psychoanalityka i… wyluzowałem.
Udałeś się po pomoc?
Nie. Wychodzę z munchhausenowskiego założenia, że człowiek w większości przypadków jest w stanie samemu wyciągnąć się z bagna za włosy. No, chyba że mówimy o poważnych sprawach typu kliniczna depresja, a nie o jesiennej chandrze i słuchaniu płyt Joy Division. Jeżeli mam problem to tak długo go analizuję i obracam na różne sposoby, aż znajdę wyjście z sytuacji. Działam jak Windows. Otwieram kilka okienek na raz i one ze sobą korespondują, przerzucając temat między różnymi aplikacjami. Brzmi to dla was jak zaczątek choroby psychicznej?
Ty to powiedziałeś.
W każdym razie efekt jest taki, że może i mam wielką twarz, ale za to więcej luzu w innych częściach ciała.
I co było kluczem do tego sukcesu?
Między innymi umiejętność multiplikacji samego siebie. Nie zewnętrzna rzecz jasna, bo nie jestem jeszcze Ojcem Pio. Ale multiplikacja wewnętrzna jest jak najbardziej możliwa. Dzielę siebie – jak dysk – na partycje. W ten sposób powstaje kilka bytów, umieszczonych w różnych miejscach na osi czasu… Widzę, że dziwnie na mnie patrzycie. Tylko nie kończcie teraz wywiadu, bo nie chciałbym pozostawić po sobie wrażenia osoby obłąkanej (śmiech).
Masz tyle czasu i miejsca w PLAYBOYU, ile tylko zechcesz. Jedziesz.
OK, dla przykładu – jak sobie radzę z prokrastynacją (tendencja do nieustannego przekładania pewnych czynności na później – przyp. red.)? Każdy przecież lubi odkładać sprawy na przyszłość. Nie zrobię tego dzisiaj, załatwię sprawę jutro – jak Scarlett O’Hara. To jest największy hamulec w realizacji jakichkolwiek planów. W ogóle z planami jest tak, że w trakcie ich wykonywania często zaczynamy je kwestionować. A to odciąga nas od egzekucji, wprowadza zamęt, a często prowadzi do przerwania procesu. Dlatego polecam wszystkim powieszenie w widocznym miejscu swojego zdjęcia, ale z przyszłą datą. U mnie nad biurkiem wisi moja fotka z datą 2016. I teraz niczym podporządkowany kapral z dziś, realizuję rozkazy wydane przeze mnie – generała z wczoraj – po to, żebym ja z przyszłości był sobie z dziś wdzięczny za wykonaną pracę. Takie życie w harmonii z sobą z wczoraj, dziś i jutro, tworzenie koalicji we wspólnej sprawie, jest niezłą metodą ogarniania rzeczywistości. To część psychologii procesu, którą od pewnego czasu się interesuję. Innym zagadnieniem, rzutującym na bardzo wiele aspektów życia, zwłaszcza mężczyzny, jest ułożenie sobie relacji z ojcem, uznanie go w sobie. A jest to tym trudniejsze, że przecież często budujemy swój wizerunek w opozycji do starego: „Nie chcę popełnić jego błędów, nie chcę jego wad”. Jednocześnie ojciec widzi w swoim synu przedłużenie samego siebie, a zarazem rywala, jest więc uwikłany w wewnętrzny konflikt. Z jednej strony stawia synowi wymagania, których sam nie zrealizował, a z drugiej chce być z niego dumny, tak jakby był dumny z siebie – z małego siebie. Doskonale widać to w niezłej skądinąd książce Szczepana Twardocha Morfina, którą przede mną przeczytała już każda gimnazjalistka w tym kraju, bo jej autor mówi kontrowersyjne rzeczy, ma tatuaż i jest ładny…
Na zdjęciach każdy jest ładny. Nawet ty. Już to ustaliliśmy.
To prawda. Ale Szczepan Twardoch na zdjęciach nie jest tylko ładny, jest bardzo ładny. I świadomie pielęgnuje ten stan rzeczy. A to też coś o nim mówi. W każdym razie w jego książce główny bohater – absolutny cynik – uprawia gospodarkę rabunkową na całym otaczającym go świecie, eksploatując rzeczywistość dla swoich dwuznacznych moralnie celów. Jedyna szczera relacja jaką ma, to relacja z synem, którego rzadko widuje, i którego matkę zdradza. Tę relację Twardoch bardzo celnie ukazuje jako związek bohatera z samym sobą. On widzi w synu siebie malutkiego i rozczula się tak naprawdę nie nad nim, ale nad sobą. Pieści siebie…
Myślałeś już o pisaniu felietonów do miesięcznika „Charaktery”?
Nie bardzo. Większość serwowanej w mediach pop psychologii jest tanią protezą wiedzy o świecie, intelektualnym hamburgerem. Taką samą funkcję spełniają jednozdaniowe memy, dystrybuowane na Facebooku, z gatunku: „wojownika poznaje się po tym, jak wstaje, a nie upada”, albo podobne bzdury. Ja mówię wyłącznie o własnym doświadczeniu, a nie uniwersalnej recepcie na szczęście. Pytaliście mnie, co się zmieniło w moim życiu przez ostatnich sześć lat, to odpowiadam. W głowie poszedłem kilka kroków w inną stronę… A na zewnątrz, wciąż prowadzę te same programy w tej samej stacji i mam tę samą fryzurę.
I jeździsz wciąż tym samym, jak nam wtedy mówiłeś, antylansiarskim samochodem?
Do zabawy mam Focusa RS, a na co dzień jeżdżę Skodą Superb z prawie trzystukonnym silnikiem. Wilk w owczej skórze. Nie lubię nadmiernie rzucać się w oczy. Może dlatego, że przez całe życie się rzucałem. Mając siedem metrów wzrostu, czasem marzysz o tym, żeby się ukryć w tłumie.
I dlatego masz teraz samochód dla everymana?
Jeżdżę nim od paru miesięcy w ramach współpracy przy projekcie Skoda Auto Muzyka. Wcześniej to auto kojarzyło mi się z butem ortopedycznym – czymś funkcjonalnym, ale niezbyt seksownym. A teraz – po pierwszych przejechanych 10 tys. km – przychodzi mi do głowy porównanie z Nad Niemnem Orzeszkowej. Tam uczucie zaczyna się od obcości, a następnie systematycznie rozkwita przez trzysta stron (śmiech). Taka miłość pozytywistyczna, wypracowana przez szacunek i przyzwyczajenie. Lubię ten samochód też dlatego, że niczego nie udaje.
Albo dlatego, że za niego nie zapłaciłeś.
To też (śmiech). Nie ukrywam, że motoryzacja jest moją pasją i podobają mi się auta, które wzbudzają emocje, są ostentacyjne. Lubię takie samochody czasem poprowadzić. Ale niekoniecznie muszę je mieć. One nie odzwierciedlają mojego charakteru. Raczej są okazjonalnymi kochankami. A taka Skoda… mogłaby być moją żoną. Choć od razu zaznaczę, że mam to szczęście, że moja żona jest także moją kochanką (śmiech).
Rozumiemy, że kiedy twoja małżonka prowadzi Skodę to masz wtedy żonę w żonie.
Skoro dotknęliście, z właściwą sobie pokrętnością, spraw rodzinnych, to mogę wam powiedzieć, że moim pierwszym samochodem była właśnie Skoda – biała strzała 120L z silnikiem z tyłu. Mój dziadek kupił ją jako nówkę sztukę. Później jeździł nią mój ojciec, wożąc mnie do przedszkola, a potem do szkoły. Przez kilka lat używał jej także stryj. Ja dostałem ją jako czwarty z rodu. I już dorżnąłem tę 120-tkę do śmierci. Tym sposobem całe życie spędziła w rękach Prokopów. Jestem więc genetycznie przywiązany do tej marki. Poza tym dzięki Skodzie wydarzyła się bardzo fajna rzecz – udało się wypromować świetnych młodych artystów. W Studiu Agnieszki Osieckiej prowadziłem koncert finałowy Skoda Auto Muzyka i w zasadzie większość nieznanych mi wcześniej artystów wgniotła mnie w fotel. A uważałem, że młodych polskich muzyków to ja mam obcykanych, w małym palcu. Tymczasem jest wielu wykonawców, którzy niekoniecznie mieszczą się w formule talent-show, a grają bardzo interesująco. Kiedy na scenie pojawił się skład o mało pociągającej dla mnie nazwie Studium Instrumentów Etnicznych, to dali tak do pieca, że miałem ciary jeszcze przez dwie godziny. Brzmieli jak skrzyżowanie Prodigy i Mazowsza z bombą atomową. Fenomenalnie, transowo, plemiennie, absolutnie zaskakująco. I dla takich momentów warto czasem robić tę robotę. Kiedy twoje zblazowanie wynikające z wieloletniego doświadczenia jest nagle narażone na próbę i poważny szwank.
Nasze wieloletnie doświadczenie i zblazowanie każe nam teraz, zapytać cię o typ na rozkładówkę.
Nieustająco podoba mi się Emma Thomspon, która tak ładnie grała Hermionę…
(Wybuch śmiechu). Piękny strzał. Emma ma 55 lat i chyba faktycznie grała w Harrym Potterze. Ale nie nastolatkę Hermionę.
Emma Watson! Tak miałem powiedzieć. Oczywiście, że Watson (śmiech). Bardzo nietuzinkowa uroda. Trochę podobna do Kirsten Stewart, której jestem nieustająco wielkim fanem. Ma w sobie coś łobuzerskiego i dziewczyńskiego jednocześnie. Z polskiego podwórka wybrałbym Maffashion, czyli Julkę Kuczyńską. Ładna, zgrabna, dobrze się ubiera, więc jest co zdejmować. Emmy Thompson pewnie nie przekonacie, ale Julkę moglibyście spróbować. Chętnie ją zobaczę w PLAYBOYU. Chociaż w sumie w kobietach najbardziej podnieca mnie ich osobowość, więc najpierw pewnie dobrze byłoby ją poznać, żeby się upewnić, że jest się czym podniecać…
Nie organizujemy wieczorków zapoznawczych.
A szkoda (śmiech). Bo moglibyście mnie zakumplować z Lauren Mayberry, wokalistką szkockiego zespołu Chvrches. To jest kwintesencja mojego ulubionego typu – nie wyuzdanego wampa, tylko dziewczyny z sąsiedztwa, trochę grzecznej pensjonarki zapiętej pod szyję, której skromność zostawia duże pole dla wyobraźni.
Pensjonarki, czy pielęgniarki?
Widzę, że też lubicie filmy dla dorosłych. Zaskakująco wiele nas łączy. Ostatnio miałem nawet do czynienia z damskim personelem medycznym i powiem wam, że skończyło się to lekką traumą. Zaczęło się od tego, że pewnego dnia wyrosła mi gula na łokciu. Okazało się, że to odklejona kaletka stawowo-łokciowa. Trzeba operować. Szpital prywatny, bo na NFZ bym się nie doczekał. Zaprzyjaźniony chirurg powiedział, że zabieg będzie krótki: „Przyjdziesz 15 minut wcześniej, damy ci znieczulenie miejscowe, rozkroimy, wytniemy, zaszyjemy, po dwóch godzinach będziesz wolny”. Pomyślałem, że skoro tak, to mogę sobie dalszą część dnia jeszcze jakoś zaplanować…
(Śmiech). Dodatkowe trzy spotkania biznesowe.
Gorzej. Umówiłem się na 14-tą na nagranie programu telewizyjnego dla dzieci w TVP. Wielokrotnie mnie zapraszali jako gościa i parę razy ich zrzucałem, bo nie miałem czasu. Tym razem pomyślałem sobie, że to idealny termin. Nie wiedziałem przecież, co mnie czeka, nigdy nie byłem w szpitalu. A zaczęło się od razu na ostro. Przychodzi dostojna siostra w typie sienkiewiczowskiej Horpyny i nieczuła na szpitalnego prawiczka, rzuca mi komplet fizelinowych ubranek. Od razu widzę, że to jest za małe, ale trudno, procedury. Wciągam więc gacie i kamizelkę na spodnie i T-shirt – w końcu mają mi operować łokieć, a nie śledzionę. Pielęgniarka wraca: „Co pan robi? To się na gołe ciało zakłada. Nie rozumie pan po polsku?”. Trudno, co robić. Widzę jednak, że te gacie mają rozcięcie, no i mam zagadkę, którą stroną to założyć. Czy to jest otwór na pterodaktyla, czy może na tył. Co będzie pilniejszą potrzebą? Pytam siostry, a ta wzrusza ramionami i mówi: „Jak panu wygodniej”. Zaczyna się więc kombinacja, bo to było niedługo po aferze ze zdjęciami wcześniaków, powkładanych w kieszenie pielęgniarskich fartuchów. Myślę sobie: „służba zdrowia jest nieobliczalna, jak będę niewładny to mogą różne rzeczy ze mną robić. Może siostry zechcą sprawdzić, czy taki duży ma dużego”. Tak jak wy widziałem parę filmów dla dorosłych i doskonale wiem, do czego są zdolne napalone pielęgniarki. Decyzja więc podjęta – zakładam gatki dziurą do tyłu. Wwożą mnie wreszcie na salę operacyjną, podchodzi anestezjolog, coś mi wbija i nagle słyszę takie: „Ups…, ocho…”. Na zasadzie: „coś mi się właśnie pochrzaniło”.
Czarny humor.
W każdym razie celowo, lub nie, zamiast znieczulenia miejscowego wpakował mi ogólne. Zanim zdążyłem odlecieć, usłyszałem jeszcze jak lekarz powiedział: „No dobra, obracamy go na brzuch” (śmiech). Moja ostatnia myśl była taka, że zrobią mi piórnik z dupy i będą tam wkładać różne przedmioty. Przepraszam oczywiście służbę zdrowia, że tak o nich pomyślałem, ale człowiek w stresie kombinuje w sposób bardzo nieracjonalny. Odpadłem, zoperowali mi rękę, wybudzam się z narkozy, patrzę na zegarek, jest dwunasta, za dwie godziny mam program w TVP, próbuję podnieść głowę i od razu chce mi się rzygać. Pielęgniarka mówi, że najwcześniej o 20-tej wyjdę ze szpitala i lepiej by było, jakby ktoś po mnie przyjechał, bo nie powinienem prowadzić. Panika. Galopująca myśl, że zaniedbam swoje obowiązki, że kogoś rozczaruję, że dam ciała – mówiąc krótko: uciekam ze szpitala. O godzinie 13-tej odpiąłem wtyczki, ubrałem się i słaniając się na nogach, poszedłem do samochodu i jakoś dojechałem na Woronicza.
Nie zrobiłeś tego!
A jednak. Po drodze do studia trzy razy się porzygałem, ale dojechałem na miejsce. Kompletny idiotyzm. Żałuję, biję się teraz publicznie w twarz. Poczucie obowiązku wygrało z rozsądkiem. Program prowadziła Kasia Pakosińska z jakimiś dzieciakami. Siedzę już tam w fotelu, w studiu i widzę, że Kasia się na mnie dziwnie patrzy. Wreszcie pyta, czy na pewno chcę tak wystąpić. Okazało się, że w obie dłonie mam powbijane wenflony. Szybko je wyrwałem, zakleiłem plastrem i zaczęło się nagranie. Niewiele pamiętam. Z pewnością coś bełkotałem. Grunt, że nikt się nie skarżył.
Ostra faza rozbuchanego pracoholizmu.
Naprawdę wdrukowałem sobie przekonanie, że jestem facetem, na którego ludzie liczą i który nie może zawieść. Zakorzeniłem się w etosie gościa, który kończy to, co zaczął. Czasami puentuje się to absurdalnie, a czasem prowadzi do sytuacji horrorystycznych – jak ta szpitalna. Dlatego postanowiłem dojść do wniosku, że nie tędy droga. Przyznaję, że ta refleksja przyszła do mnie stosunkowo niedawno i wciąż się z nią oswajam. Powoli wyhamowuję swoje zawodowe zobowiązania.
I dlatego bierzesz na głowę nowe? Czytaj: „Napiszę książkę dla dzieci”.
Książka już napisana. Ukazuje się na początku listopada. Ta praca była idealną odskocznią od codzienności. Pomysł zrodził się z naturalnej potrzeby. Próbowałem parokrotnie opowiadać mojej córce o swoim dzieciństwie. W co się bawiliśmy, dlaczego graliśmy w kapsle, po co zbieraliśmy puszki, czym były buty Relaksy… Wszystko to co nas – prawie czterdziestolatków – sentymentalnie ukształtowało. A dla niej, ośmiolatki, miejscami jest to science-fiction.
I ty jesteś głównym bohaterem tej opowieści?
Jest nim chłopiec o imieniu Longin. Bo właśnie taką miałem ksywę w dzieciństwie. Kumple z osiedla do dzisiaj tak do mnie mówią. Książka będzie miała tytuł: Jego Wysokość Longin – byłem królem podwórka, więc wszystko się zgadza (śmiech). Pozostali bohaterowie też mają autentyczne imiona lub ksywki. Większość historii też jest prawdziwa. Tylko część zmyśliłem, żeby się fabuła kleiła. Mam nadzieję, że udało mi się zrobić książkę dość zabawną, a jednocześnie nie infantylną.
Czyli co? Kolejny sukces.
Byłoby miło, ale się nie napinam. Nie biorę już udziału w konkursach o złote gacie. Ważne, że moja córka będzie miała pamiątkę. I że może kilku osobom ta książka sprawi frajdę. Już wam mówiłem, że teraz nie skupiam się na inwestowaniu w giełdę, tylko w relacje z ludźmi. Pamiętam taki moment, kiedy się obudziłem i pomyślałem, że w moim telefonie dziewięćdziesiąt procent kontaktów to goście, z którymi łączą mnie jakieś interesy. I gdybym kiedyś na przykład został zamknięty w komendzie na Wilczej i musiał do kogoś dzwonić, żeby mnie wykupił za kaucją, to pewnie nikt by po mnie nie przyjechał. Bo za długo próbowałem budować osobiste szczęście na fałszywym fundamencie. Dla tak zwanego sukcesu zawodowego poświęciłem bardzo dużo. Już jako 18-latek siedziałem w pracy po godzinach i wykuwałem swój pomnik w skale. Oczywiście dzięki temu mam wygodniejsze życie, bo mogę posłać dziecko do prywatnej szkoły, mogę też iść zoperować sobie łokieć, jak mi wyskakuje na nim gula. Ale poza tym nie czyni mnie to w żaden sposób bardziej spełnionym. Pieniądze to fajna przypinka do klapy, ale marynarka jest wciąż stara i trzeba teraz pomyśleć nad uszyciem sobie nowej, w której będzie wygodnie przez kolejne lata. Myślę, że to naturalny proces dochodzenia do jakiejś tam formy dorosłości. Nie można non stop napierać w jednym kierunku, nie kwestionując samego siebie i nie zadając sobie pytań, jak to wpływa na twoją osobowość i relacje z najbliższymi. Ja na długo zakręciłem kurek z tymi refleksjami i dopiero niedawno zacząłem z niego puszczać wodę. Efekty są dla mnie zaskakujące. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to co mówię, to jest po prostu autorefleksja sytego szczura. Leży w piwnicy, nażarł się i niemrawo myśli, co by tu teraz…
No, właśnie. I co teraz?
Ludzie znajdują sobie różne wentyle – w pracy, w nałogu, w bieganiu po 20 km dziennie. Mam kolegę, który jest ekstremalnym spadochroniarzem. Skacze praktycznie codziennie, nie zawsze z samolotu. Naraża się, mimo, że ma dwójkę dzieci, żonę i funkcjonującą firmę. Wyszedł z uzależnienia, był mocno poharatanym przez życie i cierpiącym człowiekiem, więc żeby znaleźć gdzieś ekwiwalent narkotykowych doświadczeń postanowił skakać. Znam też biznesmena, jednego z najbogatszych ludzi w Polsce, który jest z kolei ekstremalnym nurkiem. Ma wszystko, a wciąż stawia to na szali, bo musi mieć swój wentyl psychicznego bezpieczeństwa. Myślę, że większość ludzi, którzy uprawiają jakiś ekstremalny sport, taki który wymaga nieludzkiego wysiłku, przykleja sobie w ten sposób plaster na duszę. Zgodnie z zasadą: „jak cię boli palec, walnij się w głowę”. Ja swój wentyl znalazłem w postaci zrozumienia tego kim jestem, co się ze mną dzieje i do czego zmierzam. Ale nie jest to takie mamłanie się ze sobą, żaden „woodyallenizm”. Po prostu – niektórzy sklejają modele, a ja się aktualnie zajmuję sklejaniem własnego modelu świata.
Modelu Prokopa. A nie prościej by było posłuchać twojego kolegi Szymona Hołowni? Przyjmij Stwórcę i wszystko stanie się proste.
(Śmiech). Zazdroszczę tym, których poznawcze potrzeby zaspokaja zero-jedynkowa, łatwo wytłumaczalna wizja wszystkiego. Niestety, jak dla mnie największym problemem wszelkiego rodzaju wyznawców jest konieczność reprezentowania na zewnątrz pewnej niezachwianej postawy. A przecież jeśli są inteligentni, to założę się, że w środku są o wiele mniej poukładani, niż to chcą zaprezentować na zewnątrz.
Na przykład?
Choćby paru tak zwanych niepokornych dziennikarzy. Niektórych znam osobiście i wiem, że to szalenie inteligentni, przenikliwi goście, mający w sobie sporo pytań i wątpliwości wobec głoszonej wizji świata. Tymczasem w mediach starają się budować wizerunek nieulękłych siepaczy, wycinających maczetą dżunglę lewactwa. Nie mogą okazać słabości przed swoimi żołnierzami rewolucjonistami. A ja nie jestem samozwańczym generałem, więc mogę sobie pozwolić na to, żeby powiedzieć: „Kurwa, nie wiem. Jestem słaby, niezdecydowany. Po prostu czegoś nie rozumiem, nie mam sprecyzowanych poglądów, wciąż szukam”. Znacie mnie, więc wiecie, że jestem kolekcjonerem wszelkich dziwności. Dostałem niedawno mailem link do filmu, w którym mężczyzna i kobieta próbują współżyć w rajstopach. Było to przedziwne widowisko. Rajstopy dają ci dość dużo swobody, bo są elastyczne, więc z pozoru jesteś wolny. Z pozoru, bo przecież ten materiał nie daje się rozerwać, pogłębiając w ten sposób poczucie zniewolenia. Dlatego frustracja ludzi na filmie, skazanych na przekrwienie okolic płciowych bez możliwości spełnienia swej immanentnej potrzeby, jest mi bliska. Czasami czuję się jak człowiek, który próbuje współżyć ze światem w rajstopach.
—
Na skróty:
Tak zwane świadome kreowanie wizerunku, budzi moje rozbawienie.
Nie ma życiowych sytuacji, które nie mają rewersu.
Na 50 propozycji otrzymanych przyjmuję 10, a kiedyś przyjąłbym 45.
Dostałem kiedyś propozycję reklamowania kabanosów. Podałem więc totalnie zaporową, astronomiczną i absurdalną cenę, bo pomyślałem, że ktoś pewnie zechce wykorzystać moje fizyczne podobieństwo do kabanosa i skojarzyć ze sobą te dwie postaci. A bardzo nie chciałem być cienką rurką. O dziwo moja stawka została przyjęta. I wtedy zmiękły mi nogi… Chwila wstydu i taka kasa na koncie. Zdrowy rozsądek jednak zwyciężył. Nie była to łatwa decyzja. Na szczęście pomogła moja nieoceniona małżonka: „Chyba cię pogięło, jeśli myślisz, że zostanę Panią Kabanos” (śmiech).