Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Maciej Malicki

PLAYBOY nr 12, 2006 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Mikołaj Długosz


Wpadliśmy na trzy sposoby rozpoczęcia tego wywiadu, ale nie możemy się zdecydować. Może nam pan pomoże?

Trzy zestawy pytań. To mi się nawet podoba. Jaki mam wybór?

Warianty są następujące: chłopacko-sztubacki, sentymentalno-refleksyjny i literacko-dialogowy.

Ten ostatni podoba mi się najmniej, ze względu na literackość. Może niech będzie pierwszy.

“Odkąd pamiętam piłem wino”. No to przynieśliśmy flaszkę…

O, świetnie! Otwieramy!

Niestety, wina tunezyjskiego nie udało nam się znaleźć.

Dzisiaj pewnie z tym ciężko. Ale kiedyś Gellala to było wino podstawowe. Pamiętam jak dziś etykietę – mozaika z afrykańską postacią. Pyszne. Przyjeżdżało z Tunezji w butelkach, nie było rozlewane w Polsce. Łza się w oku kręci. Wy nie pamiętacie tych czasów, kiedy w kioskach leżały Gauloise’y i Gitany bez filtra. Były jednak radosne momenty w PRL-u (śmiech).

Dziś papierosów bez filtra nie sposób u nas kupić.

O, zdecydowanie nie. Zaraz, zaraz. Koleżanka ostatnio przywiozła z Rumunii. Karpaty. Świetne. Czarny tytoń, przypominają do złudzenia Sporty [te stare – „klasyczne”]. Kiedy przypaliliśmy w redakcji („Literatury na Świecie” – przyp. aut.), to wszyscy niepalący pouciekali. Smród niebotyczny. Ale były przepyszne.

Który to pana wywiad?

Nie wiem. Na pewno nie udzieliłem w życiu więcej niż kilkunastu. Raczej niechętnie się zgadzam. Odmówiłem kilku redakcjom – nie będę wymieniał tytułów. Wasza propozycja była ciekawa. Nietypowa. Zaskakująca. Pierwszy raz będę w tak zwanej prasie lifestylowej (śmiech). Poza tym moja młodsza córka, Zosia, która studiuje polonistykę, czyta Playboya. I mówi: „Tato, tam są fajne wywiady”.

Bardzo nam miło, Ojcze Pio.

(Śmiech) To już nieaktualne. Nazwał mnie tak pewien Poeta Śląski, kiedy miałem brodę wchodzącą do talerza z zupą. Czytaj – długą. Kariera Ojca Pio skończyła się wraz z radykalnym jej skróceniem.

A nie mylą pana z Dziewulskim?

Nie. Nigdy. Ale za to jestem dość często mylony z Tomaszem Łubieńskim (pisarz, prowadził w TVP program Dobre książki – przyp. aut.). Kiedyś siedziałem ze znajomymi w Santosie, nieistniejącej już, niestety, knajpce nieopodal Placu Trzech Krzyży. Podszedł do mnie jakiś facet i powiedział: “Proszę pana, przepraszam, że przeszkadzam, ale niech pan wypierdoli z tego programu Szczukę. Jest beznadziejna” (śmiech).

I co pan na to?

Że pomyślę.

Pytaliśmy o Dziewulskiego, bo głos też ma pan trochę do niego podobny. Spokojniejszy, ale jednak.

Mój głos bardzo się zmienia. Jak bym nie był na lekkim kacu, to mówiłbym pewnie sporo wyżej. Mam na myśli tembr.

Szkoda, że nie możemy dołączyć płyty z nagraniem naszej rozmowy. Ale właśnie dotykamy jednej z pańskich obsesji. Jak w druku przekazywać dźwięki, akcenty, tembr głosu…

Prawda. Jak zapisać to, co słychać? Przede wszystkim to, co jest niegramatyczne, niefonetyczne i przeczy wszelkim zasadom. Wielka sztuka.

Wymyślił już pan jak zapisać „kurwę” nutami?

Jeszcze nie, ale poddałem problem pod rozwagę kolegom muzykom. Pracują nad tym. A propos dźwięków w książce. Ostatnio we Wrocławiu miałem czytać fragmenty 60% słów, ale nabawiłem się potwornej kontuzji oka. Poprosiłem przyjaciela, Andrzeja Sosnowskiego, żeby przeczytał. Zrobił to świetnie. Teraz znajomi z Wrocławia dorabiają do tego muzykę. Będzie płyta.

Myślał pan może, żeby kolejne książki wydawać właśnie z płytą CD, na której znalazłyby się dźwięki, których nie da się opisać?

Nigdy. Ale to fajny pomysł. Tym bardziej, że następna książka domaga się takiej płyty. To będzie dziennik (bez dat), który się nazywa „Takie tam”. Drukuję go cyklicznie w „Twórczości”. Codziennie coś przybywa.

Czyli mamy szansę być wspomniani?

Pewnie. Na pewno zostanie jakiś ślad po tej rozmowie (śmiech).

Jest nadzieja, że pogróżki jakoby Wszystko jest to pana ostatnia książka, się nie sprawdzą?

Nie mogę tego obiecać. Naprawdę. To nie jest kokieteria. „Takie tam” jest od zawsze. Nie traktuję dziennika jako nowej książki. Ot, jeżeli się ukaże, będzie czymś w rodzaju przedmowy albo posłowia do czterech moich książek.

A jak na dotychczasowe książki zareagowali świderscy sąsiedzi? Szczególnie na pierwsze dwie, które dzieją się nad Świdrem?

Wiedza o moim pisarstwie nie jest powszechna. Ale zdarzają się miłe sytuacje. Idę sobie ulicą, a jakiś koleś krzyczy: „Kurwa, dlaczego nic nie mówiłeś, że piszesz?! Super”.

Od dziecka mieszka pan w Świdrze pod Warszawą?

Od trzeciego roku życia. Rodzice mieli dom w Warszawie, ale w czasie Powstania wszystko spłonęło. Czysty przypadek sprawił, że kilka lat po wojnie znaleźliśmy się w Świdrze. Najpierw mieszkaliśmy w takim typowym świderskim drewniaku, który zresztą do dzisiaj istnieje. Niestety Świdermajerów jest coraz mniej. W zeszłym roku dwa duże spłonęły. Podejrzewam, że nieprzypadkowo. W latach 60. rodzice wybudowali dom i tak zostało. Świder jest jedyny, niepowtarzalny. Wiecie pewnie, że przeszedłem go wzdłuż brzegu do samych źródeł. Nigdzie nie spotkałem się z takimi krajobrazami rzecznymi. Nie wiem, na czym to polega.

Myślał pan kiedykolwiek o wyprowadzce ze Świdra?

Nigdy. Zupełnie. Do pewnego czasu. Teraz zaczynam myśleć. Są dwa miejsca, które mnie frapują i ciągną. Miasto Hel na Helu lub Mikołów na Śląsku. Raczej ze wskazaniem na ten ostatni [nastrój, krajobraz, przede wszystkim ludzie]. Kiedyś w trakcie spotkań organizowanych cyklicznie przez Instytut Mikołowski, padła zadziwiająca propozycja napisania powieści, której akcja toczyłaby się właśnie w Mikołowie. Burmistrz zaproponował stypendium, obiecał pokoik, komputer i utrzymanie. W dzisiejszych czasach to niespotykane.

Jesteśmy za. Przynajmniej nie sprawdzi się scenariusz ostatniej książki. A wracając do Świdra, jak się panu podobają nowe błyszczące kolejki na linii otwockiej?

Raz się przejechałem. Jakoś za nowocześnie. Poza tym, o dziwo, one jeżdżą dużo wolniej. Na trasie do Falenicy jest się piętnaście minut do tyłu. Nie wiem czy to reguła, czy wypadek przy pracy.

W ten sposób doszliśmy do drugiej pańskiej obsesji – pociągów i torów kolejowych. Napisze pan przewodnik dla podróżujących na piechotę wzdłuż torów?

(Śmiech) Kto by to kupił? Nikt. Szkoda. Drogi wzdłuż niektórych torów są zupełnie oszałamiające. Naprawdę. Jestem wciąż pod wielkim wrażeniem trasy wzdłuż magistrali węglowej. Szedłem z Jaktorowa do Zawiercia. Ona omija całą cywilizację. A ludzie, którzy mieszkają wzdłuż torów, obok torów, przy torach, to niesłychana grupa. Wyłaniającemu się z mroku wędrowcowi oddadzą ostatnią koszulę. Nie ma takiej drugiej trasy w Polsce.

A skąd upodobanie do Helu? Też związki z kolejnictwem?

Nie. Sentyment. Ale wiecie panowie, że w sezonie jest pociąg prosto na Hel, który zatrzymuje się w Otwocku? Wsiadam, można powiedzieć pod domem i wysiadam nad morzem. Ubolewam, że to połączenie tylko sezonowe. Hel lubię od zawsze. Regularnie jeździliśmy z przyjaciółmi na półwyspowe wakacje. Miasto Hel było zamknięte [wojsko, lotnisko, okręty, poligony, takie tam]. Teraz zmieniło się bardzo na plus. Na przykład Jurata przy Helu to dziura. Na Helu nawet poza sezonem jest fantastycznie, działają knajpy, kawiarnie, wędzarnie. Jest życie. Pani w barze [pani Mariola, właścicielka] powiedziała do mnie znad piwa: „Wie pan, oni tam w Juracie żyją pół roku, a my – cały rok”. Z całym szacunkiem dla Juraty. Też ładne miejsce.

A propos, kiedyś pociąg na Helu uratował panu życie.

Wypłynąłem nocą głęboko w morze. I nagle na całym półwyspie zgasło światło. Kompletna ciemność. W ułamku sekundy straciłem orientację. Od brzegu byłem może kilometr. Przychodzi taki moment, że nie wiadomo, co robić. Panika. I wtedy snop iskier, oświetlone wagoniki. Złapałem lokalizację i po jakimś czasie wyszedłem na brzeg. Pociąg parowy uratował mi życie. Jestem o tym przekonany.

Ponoć żałował pan, że do Stanów nie można dojechać pociągiem.

I to bardzo. Nie cierpię latać. Kombinowałem, żeby załapać się na jakiś statek towarowy, ale za dużo z tym było zachodu. W końcu poleciałem. Byłem cztery miesiące, z czego trzy spędziłem na Manhattanie, chodząc. Codziennie wysiadałem na innej stacji metra i szedłem do następnej i tak aż do Harlemu. Przez te trzy miesiące obszedłem Manhattan wzdłuż i wszerz. Popatrzeć, posiedzieć, posłuchać.

I poparzyć się gorącym lepikiem?

Mam jeszcze ślady (podwija rękaw i pokazuje). Chciałem zobaczyć jak pracują Polacy. Załatwiłem sobie robotę i wzięli mnie na parę dni do ekipy. Remont dachu. Pierwszego dnia poparzyłem sobie łapy. Nie zależało mi wtedy na zarabianiu. Do pracy się nie paliłem. Nowy Jork mnie zachwycił. Mam stamtąd same dobre wspomnienia. Pierwszego dnia, kiedy wieczorem wysiadłem z metra, od razu natknąłem się na policjanta. Natychmiast do mnie podszedł i mówi: „Nie chodź tędy z taką dużą torbą. Idź za mną, zaprowadzę cię, gdzie trzeba”. Anioł stróż. W ogóle miałem same przyjemne wrażenia. Byłem nawet w Harlemie. W środku. Któregoś razu pojechaliśmy z tą ekipą remontować mieszkanie i wyszedłem sobie na ulicę. A to naprawdę był taki Harlem Harlem. Jeden z okolicznych domów właśnie płonął. Naprawdę. Jak dekoracja filmowa. Wszedłem do pierwszego sklepu i poprosiłem, żeby mi zrobili kanapkę. Murzyn zwariował, jak mnie zobaczył. Nałożył mi wszystkiego po brzegi. Pytam, ile płacę. On mówi: „Nic”. Serio (śmiech).

Czy to prawda, że w pana domu spotykały się na wagarach dziewczyny ze wszystkich otwockich szkół?

I chłopcy. Prawda. No, może nie ze wszystkich [mam na myśli podstawówki]. Z liceum, ze szkoły pielęgniarskiej, z tak zwanego ekonomika. Kapitalne dziewczyny. Miałem duży dom, dużo miejsca, babcię, która wszystkich lubiła. Było fajnie, spokojnie, miło. Kapitalnie po prostu. To trwało dwa, trzy lata. Potem się skończyło. Nagle przestałem chodzić do szkoły, zrobiłem sobie przerwę. Przeniosłem się do Warszawy i koczowałem w różnych dziwnych miejscach.

Jak to się zaczęło?

Przypadkowo. Jak zwykle. Kiedyś szedłem w stronę Placu Konstytucji i zaczepiła mnie dziewczyna, pytając, czy mam złotówkę? Miałem. Dałem. „To chodź na alpagę”. No to poszedłem. W knajpie Owoc poznałem wielu fajnych ludzi. Fantastyczne czasy. Na rok mnie wciągnęło. W zimie spało się po mieszkaniach. Były kobiety, które miały zupełnie nieprawdopodobne mieszkania w okolicznych kamienicach. A jak była ładna pogoda, to mieszkało się w parkach, ogródkach działkowych. Nagle się urwało. Jak wszystko w moim życiu. Wróciłem do szkoły, żeby zrobić maturę. Wieczorowo.

A po maturze?

Próbowałem studiować. Był epizod z Akademią Sztuk Pięknych [zbrakło, jak to się mówi, kilku punktów], bibliotekoznawstwem, polonistyką na KUL-u. Ale wszystko krótko. Nie nadawałem się. Zacząłem wyjeżdżać do Holandii.

I co? Tulipany?

Tak. Pierwszy raz pojechałem w siedemdziesiątym którymś… Dobrze się umiejscowiłem, w jednej z największych tego typu firm. Polubili mnie i zapraszali co roku. Pamiętam, że w Holandii przeżyłem wybór papieża. Przybiegł jakiś Holender, żeby mi powiedzieć. Zadzwoniłem do domu i przekazałem wiadomość rodzinie. Oni oczywiście jeszcze nic nie wiedzieli. Holendrzy mnie wtedy hołubili. Dostałem masę prezentów.

Pierwszą trawkę?

Oj, nie pierwszą! Pierwsza była oczywiście nad Świdrem. Kilku moich kumpli poszło do szkoły morskiej. Przywozili bardzo przyjemne palenie. Grubo przed Holandią. Zawsze mieliśmy dobrą trawkę. Do dzisiaj mamy (śmiech).

Jak w latach 80. załapał się pan na korespondenta fińskiego pisma jazzowego?

Kolega powiedział: „Słuchaj, poznałem jednego Fina, który ma takie fajne pismo”. I się zaczęło. Dostałem fińską legitymację prasową. Jeździłem po całej Polsce, robiłem rozmowy z muzykami, pisałem relacje z koncertów, festiwali, fotografowałem. Moja żona tłumaczyła to na angielski, a oni z angielskiego na fiński. Godziwie płacili, dolarami. Regularnie, z ręki do ręki. W tamtych czasach to było coś. Z wypłatą przyjeżdżała piękna Finka, która kwaterowała w hotelu Forum. Dawała kopertę raz na dwa miesiące. Pismo niestety padło. Ale legitymację wciąż mam (śmiech).

Grał pan kiedyś wilkołaka…

Grałem. W serialu Krzysztofa Janczaka (urodzony w Świdrze Pan Yapa – przyp. aut.). Krzysiek zaproponował, żebym został scenografem. Zostałem. Sześć czy siedem odcinków. Okropnych po prostu. Pewnego dnia zachorował aktor. Cóż było robić? Zagrałem. Charakteryzację miałem piękną. Pewnej nocy wracałem samochodem do domu i specjalnie nie zdjąłem tych wszystkich kudłów z twarzy, żeby się dzieciom pokazać. Ale benzyny mi zabrakło. Zajechałem na stację. Było bardzo zabawnie. Pieniądze jednak wzięli (śmiech).

Przechodzimy do kolejnej profesji. Czy Jurek Owsiak to dla pana witrażowy guru?

Guru? Nie, ale to bardzo zdolny witrażysta. Przede wszystkim doskonale i oryginalnie maluje na szkle. Byłem pod wrażeniem. Jest gorszy w projektach, ale rysuje mistrzowsko.

Chodzi pan po Świdrze z serduszkiem w klapie?

Nie. Jak daję coś do puszki, to zaraz odklejam serduszko. Ale wiem, że są tacy, którzy trzymają serduszka przez cały rok, żeby ich później nikt nie zaczepiał. Dlatego w tym roku Orkiestra wydrukowała inny typ naklejek (śmiech).

Wydał pan książkę Listy do Owsiaka. Miał być wielki sukces.

A była wielka klapa. Kilkadziesiąt fragmentów listów do Jurka. Zupełnie nieprawdopodobnych. Ozdobionych kilkudziesięcioma rysunkami Edwarda Dwurnika. W pierwszej edycji Wielkiej Orkiestry brałem bierny udział. Jurek nie wiedział, co z tego wyjdzie, bał się i poprosił mnie, żebym mu towarzyszył. I byłem z nim. Cały dzień w studiu na Woronicza. Nie spodziewał się takiego przyjęcia, takiego sukcesu i po prostu zwariował. To było bardzo miłe doświadczenie. Serce rosło.

Po Polsce chodziła plotka, że tak naprawdę Owsiak jąka się tylko przed kamerami…

Bzdura. On się tylko jąka coraz mniej. Kiedy go poznałem w pracowni witraży w Miedzeszynie, jakieś 25 lat temu, nie był w stanie powiedzieć poprawnie jednego słowa.

Nie ciągnie pana do witraży?

Zajmowałem się tym 10, 12 lat. Wystarczy. Na ogół nie wracam do rzeczy, które kiedyś robiłem.

Czyli nie będzie pan już nigdy kucharzem na kutrze?

Jak się osiedlę na Helu, to kto wie? W Mikołowie będzie kłopot.

Nauczył się pan wtedy gotować?

W żadnym wypadku. Do dziś dobrze gotuję tylko przysłowiową wodę na herbatę i przysłowiowe jajka. Moje córki za to gotują fenomenalnie. Starsza jest bułgarystką, więc przeszczepia na nasze warunki tamtejszą kuchnię. Bałkański kociołek.

Zajmował się pan w życiu tak wieloma różnymi rzeczami, że nie starczy nam łamów, żeby to omówić. Odpuszczamy więc archiwistę, palacza, KO-wca, nawet pomocnika kinooperatora… i całą resztę. Ale o kultowe do dziś pismo komiksowe “Kelvin & Celsjusz” musimy zapytać.

Znowu przypadek. Ja nawet nie jestem fanem komiksów. Nigdy żadnego nie kupiłem. Norweskie wydawnictwo zaproponowało, żebym poprowadził takie pismo. Zgodziłem się. Robiłem je z przyjacielem – Jurkiem Dobruckim. Wydaliśmy dziesięć numerów. Dzisiaj to podobno biały kruk. Debiutował u nas na przykład Krzysiek Gawronkiewicz i reszta sławnych teraz polskich komiksiarzy. Ot, i cała historia.

We własnym wydawnictwie wydał pan opowiadania więzienne niejakiego Waldemara Góździa, który przesiedział w kryminale 25 lat. Co u niego?

Odwiedza nas. Widzieliśmy się rok temu, regularnie do siebie piszemy. Mieszka w Szczecinie. Zarabia na życie w bardzo dziwny sposób. Właściciele knajp i pubów wynajmują go jako gwiazdę wieczoru. Waldemar tańczy z kuflem piwa na głowie. To jego najnowsza specjalizacja. Bardzo ją sobie chwali. Niesamowity facet, strasznie twardy, nie do złamania. W więzieniu nie wchodził w żadne układy, ani z klawiszami, ani z więźniami, nawet chciał tam kogoś zabić. Niewątpliwy talent literacki. Ale jego twórczość była przypisana do miejsca i sytuacji. Ciągle pisze wiersze. Takie sobie. Rymowanki.

Teraz książkę o więzieniu napisał Sławek Sikora.

Zastanawiające, czytałem z nim wywiad, w którym twierdził, że to jedyny wywiad, jakiego udziela. Ale potem zauważyłem, że w co drugim piśmie jest jego zdjęcie i wywiad.

A jak na pana działa nagła popularność? Pojawiło się w pana otoczeniu grono uciążliwych fanów?

Pojawiło się grono fanów nieuciążliwych. Lubię spotykać się z ludźmi. Lubię spotkania autorskie. Ostatnio mieszkałem kilka dni w domu Moniki Sznajderman i Andrzeja Stasiuka, przy okazji miałem spotkania w Jaśle i Gorlicach. Na jednym były gospodynie wiejskie, na drugim zjawiła się grupka, która miała w nazwie coś z rozszerzaniem wyobraźni. Bardzo ciekawe doświadczenia. Z kolei niedawno byłem w Poznaniu i czytałem fragmenty „Takich tam”. Wybrałem jakieś ostre, odjazdowe kawałki z przekleństwami. Po wszystkim podszedł do mnie młody człowiek i powiedział: „Wie pan co? Na takim koncercie punkowym to ja, kurwa, w życiu nie byłem!” Dla mnie to duży komplement. Lubię rozmawiać z czytelnikami, sprawia mi to przyjemność. Gorzej z wywiadami. Raczej będę odmawiał.

Mamy, idąc tropem Sikory, napisać, że to ostatni wywiad, jakiego pan udziela?

Byłbym wdzięczny. Nie mam nic przeciwko. To nawet dobrze współgra ze Wszystko jest, powtarzam, być może moją ostatnią książką. Napiszcie tak panowie! Ja słowa nie złamię.

To napiszemy, że „być może” ostatni. Zostawimy uchyloną furtkę.

OK. Dziękuję.

Dlaczego Sagę ludu nazwał pan „chujową książką”?

Ja tak powiedziałem?! Naprawdę?!

Zanim się ukazała.

O kurczę, nie pamiętam. Jak Boga kocham. Pewnie dlatego, że miałem wątpliwości co do tej książki. W końcu wyrzuciłem z „Sagi” kilka rozdziałów, tych najbardziej rodzinnych. Może słowo „chujowa” było asekuracją. Przepraszam, że tak powiedziałem (śmiech).

A w ogóle dużo pan klnie?

W normie, umiarkowanie. Nie przecinkuję, ale lubię przekleństwa. Pomagają w życiu. Nigdy nie zastanawiam się, czy mogę i powinienem przekląć. U mnie to zawsze naturalne. Bardzo cenię ludzi, którzy umieją przekląć tam, gdzie trzeba. To rzadkość.

W każdym wywiadzie zadajemy to pytanie: co pan myśli o feministkach?

Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Jak są ładne, to je lubię (śmiech). Dziwne pytanie. To tak, jakby pytać mnie, czy lubię kominiarzy. Chociaż ich akurat lubię… Nawet brzydkich.

A polityków?

Bez przesady. Ale na wybory chodzę. Niestety w ostatnich nie brałem udziału. Zapomniałem wziąć zaświadczenia i nie mogłem głosować w innym mieście. Oczywiście, oddałbym głos na Tuska. Teraz Andrzej Sosnowski, który rzecz jasna zaświadczenie miał, powtarza wszem i wobec, że Kaczyński wygrał przeze mnie. Trudno. Przynajmniej przechodząc obok Pałacu Prezydenckiego, nadal będę zapamiętale spluwał. To mój nieodmienny rytuał. Dzisiaj nawet robię to chętniej. Jeszcze w trakcie kampanii wyborczej byłem na Helu ze znajomą, która szczerze nienawidzi Kaczyńskiego. Namówiła mnie, żeby obrzucić plakaty z jego podobizną jajkami. Kupiliśmy po sześć sztuk i w samo południe, na głównej ulicy zaczęliśmy kanonadę. Nikt nam nie zwrócił uwagi. Jestem bardzo dumny z tego wyczynu. Nigdy nie podejrzewałem się o takie bohaterstwo (śmiech).

Kolejne pytanie-refren. Kogo obejrzałby pan z chęcią na rozkładówce Playboya?

Jezus Maria! Nie wiem. Chwila. Niech pomyślę… Mam! Basistkę z Los Trabantos. Świetna dziewczyna, ale nie pamiętam niestety, jak się nazywa (Ula Jabłońska, chwilowo nie gra w zespole, bawi w Japonii – przyp. aut.). Teraz zastępuje ją moja znajoma związana z grupą Pogodno [oczywiście jest z Mikołowa]. Też fajna. W ogóle dziewczyny, które grają na basie albo perkusji zawsze robiły na mnie wrażenie.

Zbliżamy się do końca tej rozmowy, ale chcemy jeszcze zapytać, jak przeprowadzać wywiad z mistrzem dialogu. Wciąż jeszcze możemy się poprawić…

Dobrze wam idzie. Rozmawiamy sobie i tyle. Dość chaotycznie. Bardzo mi to odpowiada.

Czytelnicy pana książek wiedzą, że zbiera pan zdania, napisy na murach, urywki rozmów… Co ostatnio trafiło do kolekcji?

(Wyjmuje pomiętą karteczkę z kieszeni koszuli i czyta) „Ręcznik owinięty we wrzątek”. Ktoś się świetnie pomylił. Kapitalne! A ostatnio w Mikołowie odkryłem dwa szyldy sklepowo-usługowe: „KONFEKCJA POGRZEBOWA I KOLOROWA” oraz „FRYZJER KUBISTA”. Rewelacja (śmiech).

I już naprawdę ostatnie pytanie. Podobno urodził się pan martwy?

Absolutna prawda. Zaraz po wyzwoleniu Warszawy mama w ciąży wracała do niej i mnie nie dowiozła. Poród wypadł w Grójcu. Byłem jakimś pięciokilowym martwym potworem, którego odłożono na bok. Młody pielęgniarz, być może żołnierz, postanowił jednak nade mną popracować. I zrobił to bardzo skutecznie. Zanurzał mnie na przemian we wrzątku i w zimnej wodzie. Po tych zabiegach dałem oznaki życia. Znam tę historię z ust lekarza, który przyjmował poród, i który został moim ojcem chrzestnym. Próbowałem nawet kiedyś odnaleźć zbawiciela, ale bez skutku. Wielka szkoda. Napiszcie proszę, że go cały czas szukam. Może czyta Playboya.

Na skróty:

Maciej Malicki jednym zdaniem:

Nie robiłem całymi miesiącami i latami nic, tylko czytałem książki.

Uwielbiam zapisywać to, co słyszę.

Jestem specjalistą w lasowaniu wapna.

Smakoszem wódki nie jestem.

Na Śląsku mieszka inny rodzaj ludzi. Uwielbiam ich.

Łysy jestem od wojska.

Drogówkę zawsze proszę o najwyższy wymiar kary.

Wizytówka Literatury na Świecie to moja pierwsza wizytówka w życiu.