Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Maciej Lampe

Maciej-LampePLAYBOY nr 08, 2014 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak

fot. Marcin Klaban

Można do ciebie mówić „Polski Pistolet”?

(Śmiech) To się zaczęło jeszcze w Stanach. Ktoś w NBA powiedział o mnie „The Polish Pistol”. Podchwycili to koledzy z zespołu. Jak trafiałem jakiś fajny rzut, to tak na mnie wołali. Kiedy wróciłem grać do Europy, ta ksywka trochę wyszła z użycia. Ale ostatnio, kiedy kolega zakładał mi konto na Instagramie, wpisał właśnie taki login – „polishpistol30”. I tak zostało. 30, bo z takim numerem w drafcie wybrali mnie do zespołu New York Knicks. 30 to jest też numer na mojej koszulce w Barcelonie. Dzięki Instagramowi ten pseudonim powrócił. Pytali już mnie o to hiszpańscy dziennikarze.

Ty chyba w ogóle miałeś sporo różnych ksywek.

W NBA oprócz „The Polish Pistol” funkcjonował też pseudonim „The Magic Lamp”. Tak mówili na mnie często telewizyjni komentatorzy. Z kolei agenci sportowi skracali moje imię i wołali do mnie „Mać” (śmiech). W Rosji, kiedy grałem w Chimki Moskwa, dostałem pseudonim „Szeryf”. Któregoś razu wszedłem do pokoju, kiedy chłopaki grali w pokera, jeden kolega zawołał: „Uwaga, Szeryf przyszedł!”. I tak zostało.

W Szwecji nazywali cię „Micke”…

Bo kumple na podwórku nie byli w stanie dobrze wymówić Maciek. Zostałem więc „Micke”, czyli Michael. W Szwecji tylko w szkole mówili na mnie Maciej. Miałem więc dodatkową superosobowość. W klubie i na osiedlu byłem po prostu „Micke”.

Kiedy twoi rodzice zdecydowali się przenieść z Łodzi do Sztokholmu, miałeś 5 lat. Pamiętasz cokolwiek sprzed wyjazdu?

Bardzo dużo! Pamiętam, że już wtedy byłem znany na Retkini (śmiech). Sąsiedzi mieli ze mną same problemy. Do przedszkola jeździłem na rowerku bez bocznych kółek. Niestety nie umiałem hamować. Starszy brat mi opowiadał, że zatrzymywałem się, wjeżdżając w zaparkowane samochody. Pamiętam nawet to, że jako czterolatek uciekłem z domu. Poszedłem się pobawić na podwórko, mama kazała mi wrócić za godzinę, bo mieliśmy jechać do kogoś w gości. Nie miałem na to ochoty, więc poszedłem przed siebie. Retkinia się skończyła, a ja ciągle szedłem dalej. Doszedłem do następnego osiedla. Zaczęło się robić ciemno. Kilka osób zapytało, gdzie mieszkam. Nakłamałem, że mama mnie wyrzuciła z domu, i że pogryzł mnie pies. Nic dziwnego, że od razu zawieźli mnie na komendę. Niedługo potem przyjechali zdenerwowani rodzice. Kiedy wróciliśmy do domu, byłem strasznie głodny. Jedną ręką mama karmiła mnie pomidorową, a w drugiej trzymała pasek. Na przemian wlewała mi do buzi łyżkę zupy i lała paskiem. Bardzo dokładnie sobie zapamiętałem tamtą pomidorową (śmiech). Nigdy więcej już nie uciekłem.

Widziałem twoją mamę na zdjęciach. Jest bardzo wysoka.

Była siatkarką ŁKS-u. Później uczyła w szkole wychowania fizycznego. Tata również grał w siatkówkę. W ogóle był wszechstronnie uzdolniony sportowo. Grał też w piłkę nożną i uprawiał kolarstwo. Opowiadał mi też dużo o swoim ojcu. Dziadek Bolesław Lampe to dopiero był prawdziwy atleta! Uprawiał kilka dyscyplin lekkoatletycznych jednocześnie. W 1940 r. jako dyskobol miał reprezentować Polskę na igrzyskach olimpijskich w Londynie. Niestety wojna pokrzyżowała te plany. Bardzo żałuję, że umarł, zanim zdążyłem go poznać. Dziadek trenował między innymi skok o tyczce. Któregoś razu tyczka pękła i wbiła mu się w nogę. Dziadek uparł się, że nie pójdzie do lekarza. Wdała się infekcja, której nie dało się wyleczyć… Twardziel do końca. Podobnie jak jego syn. Tata od moich najmłodszych lat był wobec mnie bardzo wymagający. Lubił powtarzać: „Kiedy ja byłem mały i widziałem jakąś górę, to natychmiast na nią wbiegałem”. Nieustannie stawiał mi wyzwania i nigdy nie chwalił. Kiedy przychodziłem i mówiłem, że zdobyłem aż 35 punktów, pytał czemu nie 40. Zawsze było mu mało. W takich momentach się ścieraliśmy, bo mnie to cholernie dołowało. Mama stawała po mojej stronie. Ale ojciec był nieugięty. Miał swoją wizję. Powtarzał, że jeśli chcę grać w koszykówkę jak Szwedzi, to od razu mogę odpuszczać treningi. Dzisiaj myślę, że miał rację. Szwedzkie luźne wychowanie niekoniecznie jest dobre dla przyszłego sportowca.

Twoi rodzice wyjechali do Sztokholmu za chlebem?

Tak. Najpierw tata jeździł do Szwecji zbierać jabłka. Nie było go w domu całymi miesiącami.  Wykonywał tam różne prace i kiedy poczuł, że da już radę utrzymać rodzinę, zdecydował się nas zabrać. Zawsze powtarzam, że dla mnie to było najlepsze, co wtedy mogło się stać. Miałem 5 lat, więc szwedzkiego nauczyłem się w mig. Nie miałem też żadnych problemów związanych ze zmianą kultury. A mój starszy o 10 lat brat wprost przeciwnie. Kiedy wyjechał z Łodzi, zawalił mu się cały świat. Widziałem jak bardzo było mu ciężko w nowym środowisku. Trochę żałuję, że między nami jest taka różnica wieku. Przez to nigdy nie byliśmy ze sobą blisko.

Mieszkaliście na emigranckim osiedlu?

Mieszkaliśmy w bardzo wielu miejscach. Oczywiście zawsze to były obrzeża miasta, więc sąsiedztwo było mocno międzynarodowe. Dużo emigrantów z Bałkanów, Afryki, Bliskiego Wschodu. Dla mnie ten miks tworzył fajną harmonię. Uczyliśmy się różnych kultur. Moim najlepszym kolegą był Damir Markota, dziś świetny koszykarz, reprezentant Chorwacji. Mieszkaliśmy 5 minut od siebie. Byliśmy nierozłączni. Całymi dniami graliśmy w kosza.

Ale ty zaczynałeś jako hokeista.

I gdyby nie ojciec, to pewnie coś bym w tej dyscyplinie osiągnął. Miałem całkiem niezłe wyniki. Ale żeby grać na stałe w klubie, trzeba było mieć hokejowy strój. Dla szwedzkich rodziców to był żaden wydatek. Dla moich ogromny. Ojciec narzekał, ale pojechaliśmy wreszcie do sklepu. Na miejscu ojciec powiedział, że nie kupi mi spodni w moim rozmiarze, bo zaraz z nich wyrosnę. Kupił więc trzy rozmiary za duże. Wyglądałem w nich śmiesznie. Byłem szerszy nawet od bramkarza. I ze wstydu przestałem chodzić na treningi. A wtedy cały pokój miałem powyklejany plakatami hokeistów. NHL oglądałem z zapartym tchem, tak jak potem NBA. Dzisiaj myślę, że dobrze się stało, bo hokeista nie powinien być za wysoki. Dwa metry dziesięć to zdecydowanie za dużo. Nie ma tej zwrotności… Kiedy hokej poszedł w odstawkę, próbowałem jeszcze grać w piłkę nożną. Głównie jako bramkarz. Szło mi nieźle, ale klub był do niczego. Spróbowałem też wioślarstwa. Sport piękny, jednak nie miałem dobrych wyników. A w międzyczasie coraz więcej grywałem w kosza z chłopakami z podwórka. Tam było mnóstwo Serbów, Chorwatów i oni grali non stop. Podłączyłem się do tej bałkańskiej paczki. Razem z Damirem poszliśmy do klubu Polisen Basket. Od tamtego czasu w Szwecji nie było tak dobrej drużyny młodzieżowej. Wygrywaliśmy wszystko. W naszym zespole był tylko jeden rodowity Szwed. Cała reszta to były dzieci emigrantów. I ten Szwed był najgorszym zawodnikiem w drużynie. Naprawdę słabym. Ale miał taką wolę walki, był tak bardzo zacięty i oddany drużynie, że jeśli ktokolwiek z innego zespołu śmiał się z jego nieporadności, to od razu miał do czynienia z nami wszystkimi.

Na początku kariery trafiłeś w dobre ręce.

Najlepsze. Trener Joakim Samuelsson, który dzisiaj prowadzi najlepszą w Szwecji żeńską drużynę, nauczył mnie wszystkiego co najważniejsze w koszykówce – od techniki po pracę drużynową. Pod jego wodzą wygrywaliśmy wszystko, co było do wygrania. A ja i Damir byliśmy na boisku najlepsi. Dlatego wiedziałem, że w końcu coś się stanie. Że zgłosi się po mnie jakiś klub. Powtarzałem rodzicom, że jak tylko ktoś zadzwoni, to choćby się waliło i paliło, ja jadę.

I kiedy miałeś 16 lat, zadzwonili ze słynnego Realu Madryt…

Real to był żart.

Jak to?

Bo faktycznie podpisałem kontrakt z Realem, ale oni nie traktowali mnie serio. Byłem królikiem doświadczalnym. Pierwszym zawodnikiem sprowadzonym z zagranicy w tak młodym wieku. Dla nas to była życiowa decyzja, bo do Madrytu sprowadziliśmy się całą rodziną. Tata musiał zrezygnować z wymarzonej pracy – czyli trenera siatkówki. Wszystko w rodzinie zostało podporządkowane mojej karierze. A w Realu przeprowadzali na mnie eksperyment. Przez pierwszy rok nie miałem nawet licencji, żeby grać w oficjalnych meczach. Dlatego kiedy pojawiła się szansa na wyjazd do NBA, w ogóle się nie zastanawiałem. Liczyłem oczywiście na wyższy numer w drafcie niż 30. Ale wybrali mnie New York Knicks, więc i tak byłem zadowolony. Pozostawał tylko problem 8-letniego kontraktu z Realem.

Musiałeś ich spłacić?

W sumie kilka milionów dolarów. Spłacałem przez kolejnych 5 lat. Do Ameryki poleciałem sam. Mama w Madrycie się rozchorowała na serce, tata nawet chciał mi towarzyszyć, ale w Szwecji czekała na niego praca w zawodzie. Rodzice wrócili do Sztokholmu, a mnie w Nowym Jorku odbiła woda sodowa. Przyjechałem tam jako 18-letni chłopak. A zespół oczekiwał gotowego zawodnika. Ja miałem potencjał, ale nie byłem jeszcze mężczyzną. Byłem dzieckiem, które robiło głupie rzeczy. I dlatego tam teraz nie gram. Mam nadzieję, że jeszcze będę miał szansę podpisać kontrakt w NBA, pokazać się jako dojrzały zawodnik i… zmienić moją reputację w Ameryce.

Mocno ją nadszarpnąłeś?

Najgorsze, że zacząłem mniej trenować, bo uznałem, że już jestem świetny. Myślałem, że byłem gwiazdą, a byłem nikim. W Nowym Jorku zapatrzyłem się w niewłaściwe wzorce, obrałem niewłaściwych ludzi za przewodników. Miałem 18 lat i pozjadałem wszystkie rozumy. Wydawało mi się, że jestem panem świata. Starsi koledzy mówili: „Najlepsze w tobie jest to, że się niczego nie boisz”. I faktycznie tak było. Byłem gotowy wystartować do każdego. Któregoś razu w klubowym autobusie, ważący ze 150 kg center olbrzymi chłop położył swoje nogi na moim siedzeniu.
I ja mu te nogi od razu zrzuciłem. On podskoczył do mnie. A ja do niego, że jak zaraz nie usiądzie, to coś mu zrobię. Powiedział, że mam szczęście, że jesteśmy w autobusie. A ja dalej, że możemy od razu wysiąść i zobaczymy… W końcu odpuścił. Nie chciał zlać 18-latka i wylecieć za to z klubu. A mnie było wszystko jedno. W tym wieku nic nie jest ważne. A jak grasz w kosza w NBA, to już ci się wydaje, że możesz wszystko. W Nowym Jorku pierwszy raz mieszkałem sam i pierwszy raz miałem trochę kasy w kieszeni. Chciałem być cool, wychodzić wieczorami, spotykać dziewczyny i imprezować. Chciałem, żeby ludzie mnie rozpoznawali, mówili, że to jest ten gość z Polski. Mało kto zdaje sobie sprawę, jakie możliwości młodemu chłopakowi daje emblemat New York Knicks na piersi. Nagle wszystkie dziewczyny chcą ci wskoczyć do łóżka. Poznałem nawet gościa, który za darmo woził mnie limuzyną, tylko po to, żeby mieć reklamę…

Czyli w Nowym Jorku wiodłeś życie młodego playboya.
(Śmiech) Można tak powiedzieć. Jak jesteś zawodnikiem NBA, to odsłania się przed tobą inny świat. Każde drzwi w mieście stoją otworem. Możesz zajrzeć do miejsc, które do tej pory sobie tylko wyobrażałeś. Do każdego klubu wchodzisz bez kolejki i dostajesz najlepsze miejsce. Ja sobie z tym nie poradziłem. W ciągu 3 lat zmieniłem 4 kluby NBA. Po prostu za mało pracowałem. A wcześniej byłem tym zawodnikiem, który zawsze trenował najciężej. Nawet w Madrycie nikt nie ćwiczył dłużej ode mnie. Dzięki temu już jako 16-latek zadebiutowałem w pierwszym składzie Realu. Teraz od dłuższego czasu znowu mam najwyższą etykę pracy. Musiałem jednak do tego dorosnąć.

Myślisz, że nie spaliłeś za sobą mostów w NBA?

Niedawno dzwonili z Indiana Pacers. Wypytywali o różne możliwości. Myślę jednak, że w Ameryce wciąż pokutuje negatywna opinia o mnie. Nie tak łatwo ją zmienić. To musi trwać. Dlatego teraz to nie jest najlepszy moment na powrót do NBA. Powinienem jeszcze jakiś czas pograć na najwyższym poziomie w Europie i wszystkich przekonać, że jestem najlepszy. Wtedy może pojawi się szansa na dobry kontrakt za oceanem.

Jesteś na dobrej drodze. Z Barceloną wygrałeś mistrzostwo Hiszpanii, zdobywając decydujące punkty w najważniejszym meczu. I to przeciwko Realowi.

To było jak marzenie! Przez tyle lat oglądałem mecze Realu, myśląc sobie, że spłacane przeze mnie raty wystarczyły im na kupno czterech kolejnych zawodników. Oni sobie grali w drugiej najlepszej lidze świata, kiedy ja miałem kontrakty w Moskwie i Kazaniu. Ale dzięki ciężkiej pracy przyszedł czas odkupienia (śmiech).

Jak wspominasz cztery lata gry w Rosji?

Bardzo dobrze. Dla mnie, urodzonego w Polsce, Moskwa jest prosta w obsłudze (śmiech). Nie rani mnie, że ludzie się nie uśmiechają i nie mówią sobie „cześć”. Moi sąsiedzi nie mówili mi „dzień dobry” przez 3 miesiące. Nie dbałem o to. Ale wiem, że koledzy z Ameryki albo Szwecji mieli z tym problem. A ja lubię Moskwę i lubię Rosjan. Mam tam wielu świetnych przyjaciół. Nie mam o Rosji do powiedzenia nic negatywnego. Poza tym, że pogoda zwykle była do niczego.

Nie imprezowałeś w Moskwie tak jak w Nowym Jorku?

Nie. Chociaż tam też są ciekawe możliwości (śmiech). Do Rosji przyjechałem grać i zarabiać pieniądze. Miałem już rodzinę na utrzymaniu i wciąż niespłacone długi w Madrycie.

Żałujesz czasem tamtych decyzji, podejmowanych jako nastoletni dzieciak?

Na pewno gdyby ktoś zorientowany w środowisku pomagał mi na początku kariery, do tej pory zarobiłbym dużo więcej pieniędzy. Ale z pewnością nie żałuję tego, że mam na koncie 5 milionów dolarów mniej. Cieszę się z tego, co mam. Wszystkie sukcesy i niepowodzenia składają się na to, kim dzisiaj jestem. Wiem, jakie błędy zrobiłem i gdzie mnie one zaprowadziły. Na wszystko można patrzeć z różnych punktów widzenia. Ja staram się dostrzegać raczej pozytywy. I jestem bardzo zadowolony, że znowu gram w Hiszpanii, gdzie kibice mnie znają. Okazało się, że bardzo wielu z nich śledziło moją karierę w NBA. Teraz kibicują mi w barwach Barcelony.

I nikt z Madrytu nie ma pretensji, że teraz grasz po drugiej stronie barykady?

Nigdy nie spotkałem się z taką opinią. Fani koszykówki rozumieją, że tak potoczyła się moja kariera. A dla mnie każdy mecz przeciwko Realowi to dodatkowa motywacja. Już raz się im odpłaciłem. Ale to dopiero początek. Czeka nas jeszcze wiele pojedynków (śmiech).