Krzysztof Pieczyński
PLAYBOY nr 4, 2009 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Kiedyś powiedział pan, że nie kręcą pana aktorki. Czy coś się zmieniło?
Ostatnio mnie zakręciło. Pracowałem z przepiękną aktorką – Katy. Może to banalne, ale powiedziałem innym aktorom, jaka jest piękna. Jak to usłyszeli, to huzia na mnie! Stwierdzili, że takimi słowami ją pomniejszam. Nie wiedziałem, że aktorzy z Europy Zachodniej są tak poprawni politycznie i że piękno może pomniejszać.
Może nie wiedzieli, że potrafi pan być szczery.
Co innego być szczerym, a co innego narzucać się ze szczerością, czyli mówić, co ślina na język przyniesie. Wolę być szczery w takim sensie, w jakim Clint Eastwood robi swoje filmy, na poziomie człowieczeństwa, na którym niczego nie udaje. Dlatego w swoich filmach tak bardzo zbliża się do tego, co decyduje o jakości ludzkiego życia. A światłem, które do takich efektów prowadzi, jest szczerość.
Czy PLAYBOY ma jakiś wpływ na jakość życia?
Na pewno. PLAYBOY kojarzy mi się przede wszystkim z wolnością wyboru. A to jest wartość, której ludziom nie wolno odbierać. Inaczej mówiąc – ewangelię można głosić, ale nie wolno do niej zmuszać i nie wolno na jej podstawie tworzyć prawa. Jeżeli ktoś to robi, to w moim przekonaniu łamie nauki Chrystusa.
Ma pan przy sobie notes i pióro?
Oczywiście (Krzysztof Pieczyński wyjmuje z plecaka pióro i wielkoformatowy gruby zeszyt oprawiony w czerwone sztywne okładki. Zeszyt w trzech czwartych jest już zapisany – przyp. aut.).
Widzimy, że kończy pan od dawna zapowiadaną powieść.
Źle panowie widzicie (śmiech). Nie mam na to czasu. Zbyt wiele zaplanowałem na 2009 rok. Poprzednie lata zajęło mi głównie rozmyślanie. Czuję, że przyszedł czas na zmiany.
Skąd to przeczucie?
Po moim odejściu z serialu przyszedł moment oczyszczenia. Wreszcie mogłem swobodnie powiedzieć ludziom, którzy zajmują się tworzeniem kultury: „Nadal jestem aktorem, ale nie chcę grać w serialach”. Nie znaczy to, że nigdy. Po prostu jak długo się da, nie chcę tego robić.
Doskwierała panu serialowa rozpoznawalność?
Można tak powiedzieć. Wolę jednak myśleć, że nie zasłużyłem sobie na taką tanią popularność. Poza tym nie mogę pozwolić, aby popularność decydowała o moim życiu. Największy problem miałem z tzw. inteligencją, bo polski inteligent mówiący do mnie na ulicy „doktorku” mieści w tym określeniu całą opowieść o sobie samym. Nie potrafi przeprosić, w przeciwieństwie do robotnika.
Nie potrafił pan nad takimi sytuacjami przejść do porządku dziennego?
Początkowo bardzo mnie irytowały. Wiele lat zajęła mi nauka, jak przestać się denerwować. Dlatego wolałbym, żebyśmy zmienili temat.
Spytamy więc o film, który od dawna planuje pan nakręcić. Rzecz ma się dziać w Krakowie i opowiadać o mężczyźnie, który po latach wraca do swojego miasta i próbuje odnaleźć przyjaciela. Czy ten scenariusz jest autobiograficzny?
Nie. To wymyślona historia. Bardzo kocham Kraków i przez ten film chciałbym dotknąć jego tajemnicy. Opowiedzieć o Krakowie widzialnym i niewidzialnym. Na razie szukam pieniędzy i patrzę w szeroko otwarte oczy tych, którzy kompletnie nie wiedzą, po co taki film robić. Ale są i tacy, z którymi się dobrze rozumiemy.
Kogo widziałby pan w głównej roli?
Nie wiem. To nie może być aktor. Wszyscy bohaterowie będą prawdziwi, więc muszą opowiadać część swoich prawdziwych historii. Zresztą poza głównym bohaterem mam już całą obsadę. Wkrótce będę też prawdopodobnie robił film na podstawie Podgarbionego (chodzi o nowelę pióra Krzysztofa Pieczyńskiego – przyp. red.). Mam nadzieję, że będzie to koprodukcja, a film zrobimy po angielsku. Tutaj akurat mam już kandydata do głównej roli. Nie mogę jednak jeszcze zdradzić, o kogo chodzi. To bardzo dobry aktor. Sześć miesięcy darłem do kości ciało, żeby zdobyć kontakt do niego albo pieniądze na honorarium.
Chyba wiele się zmieniło, bo kiedyś mówił pan, że boi się reżyserii.
I z tego strachu wzięło się ośmielenie. Dwa krótsze filmy, które nakręciłem („Brakujące słowo” i „Spotkanie” – przyp. red.), były konieczne, żeby dzisiaj nieco spokojniej podejść do fabuły.
Do 12. roku życia mieszkał pan w Kożuchowie. Zazdrościmy, bo to piękne miasteczko.
Chyba tak.
Chyba?
Dawno tam nie byłem, więc trudno mi ocenić. Minęło prawie 40 lat. Nie ciągnie mnie do tego miejsca, ponieważ chcę być wolny od przeszłości. Dużo czasu zajęło mi uporanie się z nią.
A pamięta pan, czy pierwszy film oglądał w tamtejszym kinie Uciecha?
Pewnie tak, bo było tylko jedno kino, choć jego nazwa wyleciała mi z głowy. Myślę, że Krzyżacy albo Fanfan Tulipan były moimi pierwszymi seansami kinowymi w życiu.
W dzieciństwie często pan chorował.
Migdały, oskrzela, zatoki. Non stop.
Ale jak już pan dochodził do siebie, to chciał udowodnić, że jest zdrowym sportowcem.
I pasjami grałem w „ręczną”. Zresztą za moich czasów w liceum poważano znawców muzyki i sportowców. Chciałem brylować w obu dziedzinach, ale nie miałem szans. Musiałem zacząć pisać i recytować (śmiech).
Uważał się pan za mało atrakcyjnego?
No pewnie. Przecież wiadomo, że przystojniaki nie piszą, tylko korzystają z życia.
Pan pisał, a w wolnych chwilach bardzo szybko biegał.
Zwykle ratowało mi to skórę.
Gdy był pan dorosły, postanowił pan kiedyś nie uciekać i skończyło się to nie najlepiej.
To był stan wojenny, ale nie chcę o tym mówić, bo wyszłaby z tego bohaterska, martyrologiczna historia.
Miał pan duże problemy na studiach.
Profesorowie przez trzy lata nie mogli mnie skłonić do zdania egzaminów teoretycznych. Uważałem, że jestem ponad to (śmiech). W końcu zostałem ze szkoły wyrzucony, co paradoksalnie zmotywowało mnie do zaliczenia wszystkich egzaminów. Wtedy ponownie zostałem przyjęty. Myślę, że pedagodzy zrobili to, by mnie zmotywować. Dzięki.
Skończył pan studia w roku 80. W tym samym roku zadebiutował pan w Teatrze Powszechnym w roli Kordiana. Nikt nie był zadowolony – ani pan, ani krytyka, ani publiczność.
Było to przeciętne przedstawienie. A taka sztuka wymaga wybitnego inscenizatora typu Wajda, Swinarski czy Jarocki. Byłem wtedy młodym, niedoświadczonym aktorem, który wystąpił w spektaklu zrobionym błyskawicznie. Nie mieliśmy na to czasu. Przez trzy godziny na scenie było bardzo trudno.
Mocno pan to przeżył?
Nie wydaje mi się, bo kochałem bardziej kino niż teatr. I zawsze poświęcałem role teatralne na rzecz filmowych. Dzisiaj również nie marzę o występach scenicznych.
Nigdy już nie zagra pan w teatrze?
Może kiedyś, gdy poczuję, że bardzo mi na tym zależy.
Na początku lat 80. był pan zniesmaczony płytkością środowisk inteligenckich. A dziś?
Niewiele o nich wiem. Większość czasu spędzam szukając właściwych ludzi do swoich projektów albo pisząc i czytając.
Motywację pana wyjazdu za granicę wszyscy znają. My chcemy zapytać, dlaczego wyjechał pan akurat do Stanów? Nie mógł pan, tak jak Seweryn czy Pszoniak – do Francji?
Europa nie była dla mnie wtedy wyzwaniem. Tylko Stany ze swoim Hollywoodem coś znaczyły. Kochałem kino amerykańskie, a nie francuskie. Co ja bym robił z taką miłością w Paryżu?!
Spotkał pan w USA Krzysztofa Krawczyka?
Nie miałem okazji.
On, podobnie jak pan, na początku pobytu w Ameryce imał się różnych zajęć.
Od 14. miesiąca pobytu utrzymywałem się z aktorstwa. Wcześniej robiłem, co się dało. Nie żałuję tamtego czasu, bo wszystko możemy później jakoś wykorzystać. Ale wielokrotnie już o tym mówiłem…
Kiedyś w środku nocy obudziły pana dwie amerykańskie policjantki. To bardzo playboyowa historia…
Tak… Kobiety w uniformach potrafią działać na wyobraźnię (śmiech). Jedna była wysoką blondynką, druga niską Latynoską. Ta wysoka waliła latarką w drzwi. Była agresywniejsza i bardziej stanowcza. Ta niższa, bardziej kobieca, patrzyła na człowieka jak na istotę ludzką.
Otworzył pan drzwi i co usłyszał?
„Czy korzystał pan z jacuzzi?”. Obudziły mnie w środku nocy, żeby o to spytać…
Nie przyszło panu do głowy, żeby obydwie zaprosić do wanny?
Taka propozycja mogłaby się źle skończyć. Sprawa była błaha, ktoś wezwał policję po tym, jak jacyś ludzie narobili hałasu w jacuzzi.
Jak blisko sławy i wielkiej kariery pan się znalazł?
Gdyby wypalił pięcioletni kontrakt z ABC, wszystko wyglądałoby inaczej. Być może zabiłoby mnie to, ale na pewno moje życie potoczyłoby się w innym kierunku. Kontrakt był podpisany, a następnie po paru dniach zerwany. Film nigdy nie powstał.
W Stanach zostawił pan…?
Na pewno w Milwaukee i w Chicago zostawiłem opinię szalonego polskiego aktora, całkowicie poświęconego zawodowi. Aktora, który ma ogromną radość z pracy i tak głęboko przeżywa to, co robi. Według mnie dało to przepiękne efekty przynajmniej dwa lub trzy razy.
Innym efektem pańskiego życia na emigracji są Listy z Ameryki. Ponoć pierwszą ich część wyrzucił pan do kosza.
I dobrze, bo były zbyt gorzkie dla Polaków. Pochodziły z okresu, kiedy nie miałem pracy w zawodzie. Gdybym nie grał tam w teatrach i filmach, pisałbym tylko takie – bardzo gorzkie słowa. Dobrze, że się tak nie stało.
Jakie aktorskie błędy popełnił pan na obczyźnie?
Często chciałem w krótkim epizodzie opowiedzieć całe życie bohatera, kilku pokoleń wstecz i jeszcze kilku w przyszłość. Wszystko dlatego, że tak bardzo starałem się zaistnieć. W końcu zrozumiałem, że nawet w Hollywood trzeba mieć umiar i takt. Nie każdy może grać role tytułowe. Musiałem się tego nauczyć.
W filmie o Irenie Sendlerowej (Miss Irena’s Children, w którym grają Anna Paquin i Marcia Gay Harden – przyp. red.) gra pan Janusza Korczaka…
Bardzo ważny epizod.
A we włoskim serialu o świętym Augustynie?
Gram tam sędziego. To bardzo ładny epizod.
W Generale epizodu pan nie gra. Rola gen. Sikorskiego musiała pana – człowieka zainteresowanego historią II wojny światowej – bardzo ucieszyć.
To nie ja interesuję się wojną. To raczej wojna zawsze interesowała się mną. Długo rozliczałem się z wydarzeniami tamtych lat. Oczyściłem się, czytając listę katyńską na placu Teatralnym – przynajmniej z tej sprawy. Moje „zainteresowanie” można by chyba trafniej nazwać obsesją II wojny światowej (Krzysztof Pieczyński napisał i zrobił sztukę o tej tematyce „Lekcja angielskiego” – przyp. red.). Szczerze mówiąc, dziś mam już dość myślenia o wojnie.
Liczy pan, że zagadka śmierci premiera i Naczelnego Wodza zostanie wyjaśniona?
Wcale bym się nie zdziwił, gdyby całej sprawie znowu ukręcono łeb. Zbyt duże siły mają w tym udział. Obawiam się, że film nic nie zmieni. Wszyscy i tak powiedzą, że to tylko fikcja.
Popierał pan decyzję o ponownej ekshumacji zwłok generała?
Oczywiście. Tę śmierć odczuwamy jako narodowy ciężar. Dlatego należy próbować wyjaśnić jej okoliczności. Musimy pozwolić pewnym sprawom wypłynąć na powierzchnię, jeżeli chcemy jako naród oczyścić się z przeszłości. Wydaje mi się, że w dalszym ciągu nie jesteśmy w stanie przyznać się do ciemnych stron historii. Przedstawiamy się jako ofiary. Oczekujemy od Rosjan, by uznali Katyń, ale sami nie palimy się do odbrązowienia swojego postępowania. To, co niewygodne, wolimy zamieść pod dywan. Jako naród nie jesteśmy bardziej świadomi niż Rosjanie. Nie dorośliśmy jeszcze do tego.
Czy podczas emigracji wątpił pan w swój talent?
Nie, gdyż uważam, że niezależnie od okoliczności każdy człowiek jest obdarzony talentem. Nie wyobrażam sobie wielkiego twórcy – Boga jako Pana, który daje jednemu łyżeczkę, a drugiemu miskę talentu – cytuję Waltera Russella. Geniusz i człowiek przeciętny różnią się tym, że ten pierwszy poświęcił mnóstwo czasu i energii na to, by wejść w kontakt ze swoim wewnętrznym skarbem, a drugi całe życie się wahał albo bał.
Dlatego, cytując pana, najprostsze jest życie bandziora?
Tak, bo najłatwiej jest ulec przemocy. Zło jest atrakcyjne, a dobro wymaga pracy. Często pracy w samotności i bez poklasku.
Pan tak pracował.
Myślę, że było to konieczne. Mam nadzieję, że dzisiaj jestem już w momencie, w którym mogę zacząć z siebie dawać. Mam potrzebę dzielenia się swoimi przemyśleniami z innymi. Ten moment poprzedziła długa samotność – taka swoista kwarantanna.
Nie tęsknił pan nigdy za tym, żeby w życiu było prościej?
Tęskniłem. Ale nigdy nie była to emocja dominująca. Dopiero teraz się przebiła i od kilku miesięcy próbuję ją praktykować. Mam nadzieję niczego już nie komplikować. Zaczyna się inny czas – czas tworzenia.
Myśli pan, że wszyscy są w stanie osiągnąć taki punkt graniczny? Niektórzy mogą go nie zauważyć, inni nie doczekać…
Każdemu taki moment jest pisany. Trzeba go pragnąć całą duszą. Nie wierzę w wizję świata, który jest skończony w połowie drogi. Żad-na żywa istota nie może uzyskać swojej pełni przez połowę cyklu. A wiemy, że cały cykl to – najprościej mówiąc – noc i dzień, wdech i wydech. Człowiek może uzyskać pełnię, jeżeli uzupełnieniem życia jest śmierć. Uzupełnieniem śmierci jest życie.
Interesuje się pan najnowszą fizyką?
Ostatnim odkryciem jest dla mnie Walter Russell – połączenie XX-wiecznego mistyka z myślą naukową, która w jego przypadku znajduje potwierdzenie dopiero w eksperymentach ostatnich lat.
Wiąże pan swoje nadzieje z nauką?
Oczywiście, nauka przyniesie człowiekowi wolność religijną i duchową. Wmawianie ludziom poczucia grzechu prowadzi do wielu traumatycznych przeżyć, szczególnie u dzieci. W tym lęku się rozwijają, nie wierząc w swoje siły oraz w to, że mogą z nich korzystać, by nawiązać kontakt z własną duszą. Ukształtowani tak ludzie nie są wolni i nie mogą myśleć o Bogu jak o istocie, która jest samą miłością.
Nie boi się pan w Polsce mówić o „wolności religijnej”?
Trzeba o tym mówić.
Nie uwiera pana polski katolicyzm?
Jeśli Polacy chcą się rozwijać, muszą odzyskać pełną wolność duchową. Mieli ją jako poganie, a potem powierzyli ją Kościołowi. Widocznie jeszcze nie czują się na siłach, by o nią się upomnieć. Najważniejszą dla mnie postacią jest Chrystus nie mający żadnego związku z religią. Dla mnie jest on całkowitym i doskonałym nauczycielem. Trzeba do niego pukać osobiście. Nikt nas w tym nie zastąpi.
Jest pan przeciwnikiem religii obrzędowej?
Nie chcę się w to mieszać, nie jestem katolikiem. Na pewno jestem gorącym przeciwnikiem decydowania za ludzi, odbierania im wolności wyboru. Kościół daje ludziom kromkę chleba, nikt więc nie umiera z głodu duchowego. Dopiero gdy człowiek sam pozbawi się tej kromki chleba, skaże siebie na śmierć głodową i zrozumie, czym jest tęsknota za Bogiem, wtedy będzie go szukał w swój własny, niepowtarzalny sposób, pamiętając o przykazaniach. W szczególności tym naczelnym – o miłości i miłosierdziu. Należy jednak zaznaczyć, że praw nie mogą tworzyć ludzie głoszący ewangelię. Historia pokazała, co się dzieje, gdy dogmat staje ponad miłością. Dzieje się indoktrynacja i niezbywalne przekonanie o własnej racji, które w przeszłości doprowadziły do ludobójstwa.
Chciałby pan zostać kimś na kształt nowego Lutra?
Wolę spokojnie pisać książki dla paru osób, które z chęcią je przeczytają. Wolę robić filmy dla paru osób, które je obejrzą. Moja twórczość zawsze będzie poświęcona temu, jak człowiek wydobywa się z ciemności w kierunku światła,
bo to pragnienie jest częścią ludzkiej ewolucji.
Do pana twórczości wrócimy niebawem, ale zanim to uczynimy, musimy rozstrzygnąć, czy aktor Andrzej Pieczyński to pański brat?
Ani on nie jest moim bratem, ani Małgosia nie jest moją siostrą. Poza tym on ma kręcone włosy, a ja… (wybuch śmiechu). Ale i tak ludzie czasami zwracają się do mnie per Andrzej…
Tylko z nim jest pan mylony?
Kiedyś w Krakowie podszedł do mnie gość, który twierdził, że lubi moje aktorstwo. Szeptem powiedział: „Uwielbiam pana, panie Trela”.
Stwierdził pan kiedyś, że nie chciałby zagrać kobiety. Że wolałby pan być nią przez pół godziny. Dlaczego tak krótko?
Pewnie ze wstydu. Powinienem powiedzieć, że cały dzień. Widocznie bałem się, że po takiej wypowiedzi mnie zaklasyfikują.
„Kobiety mają w sobie dewastujące siły”. To znowu cytat z pana…
Najczęściej dostrzegamy w innych to, z czym sami się nie uporaliśmy. Skoro tak powiedziałem, od razu widać, w jakim byłem stanie.
Wracamy do pańskiej twórczości. Kilka lat temu mówił pan, że ma dwie niespodzianki dla Amerykanów. Wciąż trzyma je pan w zanadrzu?
Ja tak powiedziałem?! Widać, że czasem z pychy słowa zbyt łatwo przechodzą przez gardło. Powinienem jeszcze dodać: „i trzy dla płetwali błękitnych”. Nie mam żadnych niespodzianek dla Amerykanów. Przepraszam, że tak powiedziałem. Najwidoczniej wcześniej uderzyłem się w głowę. I to mocno.
Zarzucano panu kiedyś, że jest smutny?
A do tego jestem podobno śmiertelnie poważny. Zwykle takie zarzuty słyszę podczas moich spotkań autorskich. Najsmutniejsi faceci na świecie, którzy dodatkowo najbardziej w sobie tego nie znoszą, starają się udowodnić, że nie znoszą tego we mnie.
Być może najzabawniejszą operacją byłoby obsadzenie pana w radosnej komedii?
Być może i mam nadzieję, że do tego dojdzie.