Krzysztof Hołowczyc
PLAYBOY nr 12, 2007 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
(Krzysztof Hołowczyc przyszedł na spotkanie, zdjął kurtkę, następnie uwolnił korpus z biało-szarej zbroi, postawił ją obok, odetchnął z ulgą i usiadł naprzeciw nas)
Lekarze pozwolili ci to zdejmować?
Nawet kazali. Mięśnie nie mogą się zastać i zwiotczeć, a właśnie te wokół kręgosłupa muszę znacznie wzmocnić.
Twój pilot też tak ucierpiał?
Jean-Marc (Fortin – przyp. red.) wyszedł w zasadzie bez szwanku. Żartował, że ma lepsze punkty podparcia, bo on jest trochę grubasek (śmiech). Ale podczas kolejnego startu w rajdzie na Korsyce pojawił się u niego ostry ból pleców. Okazało się, że po naszym niefortunnym skoku w Egipcie (podczas Rajdu Faraonów – przyp. red.) też ma problemy z dyskiem.
Wszyscy mówią, że przesadziłeś z prędkością na wydmach.
Na tym rajdzie rozwaliło się 14 motocyklistów. Egipt to morderczy rajd. Ma nieprzewidywalne wydmy. Zupełnie inne niż w np. w Mauretanii. Tam możesz znaleźć pewną prawidłowość. A jak się wpakowałem? Po prostu, była cała seria długich i gładkich wydm, to zasuwałem. Rozpędziłem się – szło nam całkiem nieźle… i nagle „wyrósł” przed nami rów szerokości tej kawiarni, jakieś cztery-pięć metrów.
Próbowałeś skakać?
Jakbym przyhamował, to spadlibyśmy dziobem w dół, albo walnęli w przeciwny stok. Dałem gazu na maksa i wyskoczyliśmy. Prawie się udało. Przednie koła złapały. Ale podłogą uderzyliśmy w piach. Tylko jęknęliśmy. Samochód nietknięty. Gdybyśmy spadli na koła nawet z dużo większej wysokości nic by się nie stało. A tak grzmotnęliśmy samą podłogą i cała energia zderzenia przeszła przez nas. Nawet żel amortyzujący w siedzeniach nie mógł pomóc. Ból jak cholera. W pierwszej chwili pomyślałem sobie, że złamał mi się kręgosłup, wszedł do środka i przebił płuca. Nie mogłem oddychać.
Dostałeś szybką pomoc?
Helikopter przyleciał bardzo szybko. Wylądował obok, ale okazało się, że nas nie zabierze. Mieli już na pokładzie ciężko rannego motocyklistę. Obiecali wrócić za trzy godziny. Lekarz rzucił w moją stronę kilka ampułek z morfiną … Teraz to weź i leż, aż przylecimy za 2-3 godziny. Trzy godziny na pustyni w samo południe! Nonsens. Po godzinie Jean-Marc powiedział, że nie ma mowy, że zaraz mu tu umrę. Zadecydował, że jedziemy sami do bazy. Chciał wsiąść za kierownicę. Ale to już było dla mnie za wiele (śmiech). Pomyślałem sobie: „zostało nam 100 km pustyni, a on jeszcze weźmie i się zakopie”. Czułem się już trochę lepiej, więc sam wsiadłem za kierownicę. W końcu znam swój organizm i wiedziałem, że dam radę.
Musimy zadać ci w końcu nasze pierwsze pytanie. Czy zaprosiłbyś Dodę na kolację?
Dlaczego akurat Dodę?!
Zamówiliśmy badania, których wynik nas zaskoczył. Okazało się, że statystyczny polski facet najchętniej spędziłby kolację właśnie z Dodą…
Może ja nie jestem ten statystyczny, ale dlaczego nie. Jeśli do tego by zatańczyła i coś zaśpiewała … (śmiech).
Mamy dla ciebie jeszcze jedno pytanie dotyczące naszych badań. Jak myślisz, kogo polscy faceci wymieniają na pierwszym miejscu jako idealnego mężczyznę?
Chyba nie macie na myśli mnie…
Zgadłeś.
Ale to nie było, mam nadzieję, badanie z jakimś dziwnym podtekstem?
Z tego badania nie wynika, że podobasz się mężczyznom, tylko, że oni chcą być tacy, jak ty.
Popatrzcie na mnie. Myślicie, że chcieliby, tak jak ja dzisiaj, chodzić w tej zbroi? Nie móc się położyć? I nie móc się całymi tygodniami dobrze wyspać? Tylko z daleka wszystko wygląda tak ładnie. A naprawdę, to czasami ponosi się ogromne koszty tego zawodu i takiego stylu życia. Jak widać, bywają poważne problemy ze zdrowiem. Ale nie tylko. Bycie rajdowcem to częsta rozłąka z najbliższymi. A ja jestem bardzo rodzinny. Wszyscy znajomi to potwierdzą. Kończy się trening lub rajd, a Hołek zamiast imprezować, szybko się pakuje i grzecznie zasuwa do domu.
Niby jesteś kryształowy. Ale my musimy w tobie znaleźć jakieś wady. Nie ma ludzi idealnych.
No pewnie. Ja na przykład jestem beznadziejnym gadżeciarzem. Uwielbiam mieć nowe sprzęty. Jak jest nowy skuter wodny, to biegnę i kupuję go, bo nie mogę pogodzić się z perspektywą, że ktoś mnie wyprzedzi na jeziorze (śmiech). Niestety przy współczesnym tempie pojawiania się nowinek technicznych, zaczynam trochę nie nadążać. Już mam najnowszy model telefonu, a tu masz, wchodzi jeszcze nowszy. Wykończyć się można. Żona się śmieje, że nie potrafię się pokazać ludziom, jak mam stary telefon. To jest jedna z moich słabości.
Ponoć nie potrafisz także jeździć samochodem z napędem na jedną oś.
Może i potrafię, ale nawet nie próbuję. Wszystkie samochody w domu, poza autem córki, mają napęd na cztery koła. Ale to mało, ja muszę mieć jeszcze do dyspozycji dużą moc. Dopiero powyżej 400 KM czuję się naprawdę bezpiecznie. Wtedy mogę spokojnie wyprzedzać. Po prostu naciskam i czuję, że odjeżdżam. Chociaż chyba wolałbym mieć 600 KM (śmiech). Ostatnio pojeździłem sobie dużym fiatem, autem, które w młodzieńczych latach towarzyszyło mi, na co dzień. I dziś naprawdę nie wiem, jak mogłem jeździć tym samochodem 160 km/h między drzewami. Nie skręca, nie hamuje, a jak wpadnie w poślizg, to go od razu obraca. Nie da się go prowadzić! Moje rajdy dużym fiatem były szczytem ryzykanctwa, a ze sportowego punktu widzenia marnowaniem czasu.
Ale za to, jakie to były czasy! Pamiętasz, jaki miałeś wtedy bajerancki kombinezon?
No tak, kombinezony zrobiliśmy sobie z kotary wiszącej w oknie w klubie. Uszył je wujek, a my zafarbowaliśmy na czerwono. Wiadomo, że każdy szanujący się kierowca rajdowy musi mieć czerwony kombinezon z naszywkami. Ale kultowego napisu „Marlboro” nie udało się nam wyszyć. Nasze kombinezony robiły dobre wrażenie na dziewczynach. Ale jak się na rajdzie w nich spociliśmy, to zaczynały farbować. Kibice myśleli, że krwawimy (śmiech).
Wtedy, gdy miałeś 21 lat, bardzo ciężko było mieć prawdziwą „rajdówkę”.
Ojciec podarował mi swojego dużego fiata 1500. Całego rozłożyłem i złożyłem z powrotem, przerabiając silnik, skrzynię biegów i jeszcze parę innych rzeczy. Chodził ekstra, prawie nim fruwałem. Już po pierwszym starcie usłyszałem opinie innych kierowców: „Ten gość na sto procent się zabije…”.
Który z ówczesnych polskich samochodów robił na tobie największe wrażenie?
Syrenka Bosto (śmiech). Kiedyś pojechaliśmy „tak dla jaj” razem z Maćkiem Wisławskim jego słynną Syrenką w Kryterium Asów na Karowej (kręta, brukowa ulica w Warszawie, słynny odcinek specjalny – przyp. red). Dziwiłem się: „Czemu on w ogóle nie przyśpiesza?”, a Wiślak krzyczał: „Pompuj! Pompuj gazem!”. W końcu załapałem o co chodzi i jakoś poszła. Maciek na to: „Tylko pamiętaj: na zakręcie nie ciśnij, bo przegub wyleci” (śmiech).
Jeździłeś też chyba polonezem?
Byłem jednym z niewielu kierowców, którzy jeździli „poldkiem” 1500 Turbo. Żeby nim się bezpiecznie poruszać, trzeba było jechać zawsze ze złączonymi kolanami, bo jak turbina wybuchała, można było odłamkami dostać po jajach…
Gdzie wtedy ćwiczyłeś?
Jeździłem po lasach. Dwadzieścia parę lat temu było zupełnie inne natężenie ruchu. Trudno było na kogoś wpaść, chyba, że na innego rajdowca.
Albo na drzewo…
Żeby na jedno! Wiecie, jak to wtedy było z pasami… W zasadzie grzaliśmy bez nich. Kiedyś po dwóch, trzech rundach mój pilot trochę się przestraszył i zapiął mi pasy. Gdyby nie to… Już po ośmiuset metrach ostro walnęliśmy. Nam się prawie nic nie stało – tylko u mnie pęknięty obojczyk, ale samochód był tak rozwalony, że rzeczoznawca, który przyszedł go obejrzeć, stwierdził, że szkoda tego zabitego, co tu siedział. Ja mu na to: „Nie, nie! To ja jestem kierowcą”. „Gnojku, ja widziałem tyle wypadków, że nie będziesz mi tu opowiadał bzdur!”. Uderzyliśmy wtedy w cztery drzewa. Koło weszło w siedzenie, a moje nogi poszły w górę, wypychając kierownicę na deskę rozdzielczą.
Więcej szczęścia niż rozumu?
Staram się zawsze wyciągać wnioski ze swoich wypadków. Dlatego myślę, że już więcej nie złamię kręgosłupa.
To jak dzisiaj pokonałbyś ten rów w Egipcie?
Na pewno po otwarciu się światła wydmy nie atakowałbym, dopóki nie widziałbym jej dna. Juha Kankkunen ( fiński kierowca rajdowy,4 mistrz świata – przyp. red.) powiedział mi kiedyś: „Na pustyni musisz jechać to, co widzisz”. Nie jest sztuką przeskakiwać przez wydmy i mieć potem złamany kręgosłup. Sztuką jest – nie skakać. Lepiej stracić trzydzieści sekund, jechać dalej i się uśmiechać. Teraz to już wiem.
Ci, którzy cię znają, mówią, że nigdy nie zbastujesz. A mniej życzliwi, że nigdy nie wygrasz Dakaru, bo jeździsz jak wariat.
Wiecie, dlaczego nie kończę Dakaru? Bo nie jestem gościem, który się zgadza na bycie osiemnastym. Mam inną konstrukcję psychiczną i walczę o jedno – zwycięstwo. Zawsze powtarzam: „drugi to pierwszy przegrany”.
Żeby wygrać potrzebujesz fabrycznego samochodu. A jakbyś zajął miejsce poza podium, ale w czołówce, to szansa na lepszy samochód może by się otworzyła.
Taki mam w tej chwili cel. Wiem, że za wszelką cenę muszę przede wszystkim dojechać, ale rozsądek to jedno, a emocje to drugie (śmiech). Zresztą Jean-Marc jest do mnie podobny. Na ostatnim Dakarze mój pilot, nie chcąc mnie wybijać z rytmu i tracić cennego czasu na zatrzymywanie się, zsikał się w fotel. I tak po paru dniach rajdu w środku samochodu jest straszny smród. Człowiek wydala z siebie wszystko przez skórę. Pije się pięć litrów płynów dziennie i prawie nie sika. My się nie lubimy zatrzymywać do tego stopnia, że jak coś piszczy w kole, to olewamy to. Myśleliśmy – jakoś będzie, jedziemy dalej, oby jak najszybciej do mety. To był błąd! Już nauczyliśmy się trochę pokory. Teraz będziemy woleli stanąć i sprawdzić – przez rozum. Przyznam się wam, że zacząłem ostatnio intensywnie pracować z psychologiem sportowym.
Ma cię uspokoić?
Nie, raczej chodzi o to, żeby mi wmontował w głowę styl grzecznego Hołka, który spokojnie jedzie do mety. To prawda, że mam mentalność zwycięzcy, ale muszę nauczyć się, że w rajdach terenowych trzeba jechać trochę wolniej. Byłbym przecież idiotą, gdybym wszystkim opowiadał, że spokojnie mogę dołożyć Peterhanselowi (Stephane, Francuz, 9. krotny zwycięzca Rajdu Dakar – przyp. red.).
Mimo wszystko nie wierzymy, że odpuścisz. Teraz w Egipcie nie odpuściłeś.
Bo wydawało mi się, że mogę wygrać! Wyliczyliśmy, że mamy gościa „na widelcu”, że go na sto procent dojdziemy. Na wydmach był lepszy ode mnie – bardziej doświadczony. Ale na szutrze dokładaliśmy mu, jak chcieliśmy. Było blisko…
Ile razy zgubiła cię brawura?
Nie mogę się zgodzić, że jeżdżę brawurowo. Ryzykownie – tak, ale ryzyko w tym sporcie jest nieodzowne. Rzadko odpuszczam. Jak idę z kimś łeb w łeb, to jeszcze się nie zdarzyło, żeby to nie on pierwszy spasował.
Pamiętasz, jak przeciąłeś toyotę na pół?
To był mój najgroźniejszy wypadek. Po pierwsze, powinienem po nim nie żyć. Po drugie, zmienił moje życie.
Po trzecie, wiozłeś ze sobą amatora, któremu pokazywałeś, jak się jeździ…
To było podczas zimowego treningu na leśnej drodze. Zawsze na moje treningi przyjeżdża grupka znajomych, fanów, są osoby, które zabezpieczają trasę. Często zabieram kogoś na prawy fotel. Wiozłem wtedy mojego dobrego znajomego – lekarza ginekologa. Na szczęście, cudem, żadnemu z nas nic się nie stało. Przyznaję: nie byłem wtedy zbyt odpowiedzialny, choć byłem wyćwiczony jak małpa. W bardzo, bardzo wysokiej formie. Pojawiła się nonszalancja. Pach, bokiem, pach, na dwa koła, pach, bieg wyżej i pach, znowu bokiem. Cały czas na pełnej prędkości między drzewami. Miałem wrażenie, że to zupełnie wirtualna jazda, jak w grze komputerowej. Klasyczny objaw utraty poczucia rzeczywistości. Tamten wypadek obudził mnie na dobre.
Przy prędkości 200 km/h wyskakujesz na pagórku, spadasz lekko na pobocze, wyprowadzasz samochód gazem, ale koło trafia w przysypany śniegiem pień drzewa…
I się urywa, a samochód wylatuje w powietrze. 50 metrów dalej jest ściana lasu. Z wielką prędkością lecimy w tamtą stronę. Śmierć. Nie ma innego wyjścia. Kilkakrotnie coś w nas uderza. Kiedy już otwieram oczy i czuję, że jest ze mną w miarę OK, słyszę kolegę, który mówi: „Zobacz, jak mi cieknie krew z brody”. W tym momencie orientuję się, że jest bardzo zimno. Odruchowo się odwracam i widzę, że za nami nie ma samochodu. Drzewo weszło tuż za przednimi siedzeniami. A uratowało nas wyłącznie to, że wcześniej uderzyliśmy w pryzmę tak zwanej papierówki. Te metrowe klocki drewna rozleciały się dookoła na parędziesiąt metrów. Jakby wziął je jakiś potwór i rozrzucił niczym pudełko zapałek. To był znak. Od tamtej pory zacząłem czuć pokorę. I większy szacunek dla innych kierowców. Myślę, że dzięki temu udało mi się za rok zdobyć Mistrzostwo Europy.
Ile samochodów dokumentnie skasowałeś?
W sumie miałem niezbyt wiele wypadków. Chyba nie ma w Polsce utytułowanego kierowcy, który miałby mniej wypadków ode mnie. Jak obejrzycie statystyki innych kierowców, to okaże się, że Hołek skasował najmniej samochodów. W ogóle dość zabawne jest to, że poza tą ostatnią kontuzją, wszystkich innych obrażeń doznałem nie w samochodzie, a na motocyklu i skuterze wodnym. W olsztyńskim szpitalu nawet dali mi ksywkę – „Robocop” (śmiech). Już kilka razy przychodziłem do nich z wyrwanym barkiem, czy uszkodzonym obojczykiem. Ostatnio nastawili mi właśnie bark. Szarpnęli, podziękowałem i poszedłem. O żadnym gipsie nie chciałem nawet słyszeć. Takimi rzeczami nie lubię się przejmować.
Co byś dziś robił, gdybyś wiele lat temu przyjął propozycję zostania kaskaderem w Hollywood?
Nie mam pojęcia. Mogę was jednak zapewnić, że kiedy miałem dwadzieścia parę lat, wolałem być fabrycznym kierowcą polskiego fiata niż kaskaderem w Paramount Pictures. A obie propozycje przyszły jednocześnie. Jazda fabrycznym dużym fiatem w kolorze „bahama yellow” była wtedy szczytem moich marzeń. Byłem zresztą ostatnim kierowcą w zespole FSO. Można powiedzieć, że zgasiłem tam światło.
Na Formułę 1 i tak nigdy nie miałeś szans. Za duży urosłeś…
To prawda. Powiem wam jednak, że z trudem, bo z trudem, ale wcisnąłem się w bolid Mansella (Nigel, Anglik – przyp. red.). To duży facet jak na F1, w przeciwieństwie do reszty stawki. Chłopaki z F1 to przecież głównie dżokeje (śmiech).
Kubica jest wysoki, a gdzie mu do ciebie, i już ma ogromne kłopoty.
Wiem. Robert nie miał monokoka zbudowanego na jego wymiary, a teraz i tak ma za ciasny. To jest męczarnia, nie ma wątpliwości. W bolidach BMW jest po prostu mało miejsca. Samochody innych teamów są trochę „luźniejsze”.
Co najdziwniejszego spotkałeś na trasie rajdu?
Kozę. Jechaliśmy z „Wiślakiem” w rajdzie na Gran Canarii. Nagle przed autem widzimy zdezorientowaną kozę. Zaraz potem wyskakuje z rowu, takim komandoskim padem, jakiś pasterz. Łapie tę kozę w powietrzu i znika po drugiej stronie drogi. Zaznaczam: jechaliśmy bardzo szybko. Jak on tę kozę musiał kochać… (śmiech).
O, czyli idealny moment, żebyś podał swój typ na naszą rozkładówkę.
Najważniejsze, żeby to były dziewczyny, a nie kawałki plastiku. Zresztą macie taki PhotoShop, że z każdej kobiety zrobicie boginię. Nie ma czegoś takiego jak typ na Playmate, bo cały czas możecie produkować superlaski. Niedawno miałem zdjęcia do reklamy. Byłem dzień po rajdzie. Morda na patyku zamiast twarzy, podkrążone ślipia… A na zdjęciu jestem roześmiany, ładny i sympatyczny. Widzieliście na plakatach wyborczych dwudziestokilkuletniego mecenasa Smoktunowicza – kandydata na senatora? Kto go widział na żywo, wie, że wygląda nieco inaczej (śmiech).
Kiedyś wspominałeś, że swoim motocyklem mógłbyś pojechać 340 km/h. Udało się?
Chyba tak. Nie wiem, ile jechałem, ale licznik się skończył, a jest do 300 km/h. Jeździłem na lotnisku. Przy takiej prędkości każdy podmuch jest w stanie cię zabić, a ja dodatkowo mam spory problem, bo jestem trochę za duży i mam za małą owiewkę. Między zbiornikiem a klatą zostaje mi dziesięć centymetrów. Przez to powyżej 270 km/h nie mogę nabrać powietrza. I jadę na bezdechu. Rekordów, więc za długo bić nie mogę (śmiech).
A jak się jeździ 240 km/h po śniegu?
Super. Tylko pamiętajcie, że ja z taką prędkością jadę po zamkniętym odcinku drogi, odpowiednio przygotowanym samochodem, z klatką bezpieczeństwa, ze specjalnymi pasami, w kasku. Zginąć można nawet przy 50 km/h! Oczywiście, im większa prędkość, tym większe będą konsekwencje wypadku. Nie zgadzam się jednak z tym, że sama prędkość zabija, to przydrożne drzewa zabijają.
Drzewa nie wychodzą na drogi i nie zabijają! To kierowcy w nie wjeżdżają.
Tak, ale gdy z naprzeciwka jedzie pan Józio swoim tirem i właśnie podnosi kanapkę, która mu upadła na podłogę, a ciężarówka skręca na nasz pas, to jadąc z naprzeciwka możemy albo przywalić w tira pana Józia, albo zjechać na pobocze. A tam stoi piękny jesion lub dąb. Nawet nie trzeba tira, wystarczy plama oleju. Tak zginęli synowie mojego przyjaciela. Na łuku wpadli w jakieś badziewie i nie byli w stanie skręcić. Przyjęły ich dwa drzewa. Kiedyś mocno apelowałem, że drzewa to mordercy, że trzeba je przy drodze wycinać. Ekolodzy mnie nienawidzą, ale ja przecież uwielbiam drzewa. Ale w lesie, w parku – nie na drodze. Człowiek jest dla mnie ważniejszy niż drzewo. Gdyby krajobraz przy drodze był odrobinę brzydszy, synowie mojego przyjaciela dalej by żyli.
Masz zamiar zająć się polityką i zmienić przepisy drogowe?
Dużo lepiej czuję się w działalności społecznej. Moja popularność daje mi szanse docierania do wielu ludzi. Liczne badania wskazują, że w kwestii bezpieczeństwa na drogach o wiele skuteczniej działają kampanie społeczne organizacji pozarządowych, niż działania rządowe. A u nas bezwzględnie najważniejsza jest zmiana mentalności kierowców.
A nie ich lepsze wyszkolenie?
Taka była moja pierwsza myśl – „szkolić, masowo szkolić”. Żeby było coraz więcej świetnie jeżdżących kierowców. Przekonałem się, że w ogóle nie tędy droga. Wyszkoliliśmy wielu kierowców tak, że naprawdę zaczęli już łapać, o co w prowadzeniu samochodu chodzi. I co się stało? Zaczęli jeździć szybciej, bokami. Spodobało im się. Uważali, że jak nauczyli się wychodzić z poślizgu, to już nic im nie grozi. Tylko, że na drodze w poślizg, wpada się nagle, a nie wtedy, gdy się go spodziewamy. Jest też druga strona medalu – ilu kierowców da się przeszkolić? Parę setek, parę tysięcy? A jeżdżą miliony. Nie technika jazdy jest najważniejsza. Ważna jest mentalność. Możecie mi wierzyć, że braki techniczne nikomu nie przeszkodzą być bezpiecznym kierowcą. Ostrożność, ostrożność i jeszcze raz ostrożność.
Uważasz, że polscy kierowcy są wystarczająco dobrze wyszkoleni?
Nasze szkoły jazdy prezentują w większości fatalny poziom. To nie zawsze jest ich wina. To wina systemu. Na przykład w Skandynawii nauka jazdy obejmuje także kurs zachowania w sytuacjach ekstremalnych. Ale nawoływanie do wprowadzenia podobnych kursów w Polsce to polityczne samobójstwo. Bo co to oznacza? Że kursy powinny być dwa razy dłuższe i cztery razy droższe. U nas prawo jazdy można zrobić za tysiąc, a tam za cztery, pięć – tyle kosztuje kurs w krajach zachodnich. A przecież mamy takie same ceny paliwa i samochodów. Czyli wychodzi na to, że naszym przyszłym kierowcom dajemy dużo mniejsze szanse na odpowiednie wyszkolenie. Ale ja boję się o tym głośno mówić. Spróbujcie zgłosić taki wniosek publicznie, a zostaniecie zlinczowani.
Póki nie jesteś politykiem, możesz.
Nie jestem i nie będę.
Ale przecież kandydowałeś do Parlamentu Europejskiego z listy PO.
Nie aspirowałem do Parlamentu Europejskiego. Pomagałem Platformie, bo w moich okolicach latami wygrywała Samoobrona albo „eselduchy”. No i się udało. W ostatnich wyborach większość Olsztynian zagłosowała na PO.
Często ktoś chce się z tobą sprawdzić na światłach?
Tak, ale ja rzadko daję się podpuścić. Zwykle spod świateł ruszam dynamicznie, ale nie po frajersku, z dymem spod opon, żeby straszyć ludzi, ruszam pewnie i szybko. Tak, by przy jednej zmianie świateł mogło przejechać nie pięć, a dziesięć samochodów. Potem jadę spokojnie i ci spod świateł dochodzą mnie i mijają. Żebyście widzieli ich miny. Wciągają mnie jedną dziurką (śmiech). Są tacy, którzy wiedzą, o której i dokąd będę jechał, czekają na mnie, a potem próbują się ścigać. Lubię rywalizację, ale nie w takich warunkach. Więc niech mnie wciągają.
Gdybyśmy teraz zaproponowali, że cię podwieziemy do domu, gdzie byś siedział?
Co to za pytanie?! Za kółkiem.
A gdybyśmy się na to nie zgodzili?
To bym zamówił taksówkę albo poszedł pieszo. Nienawidzę być pasażerem.
—
Na skróty:
Rodzice zawsze dziwili się, skąd wziął się w ich domu taki świr jak ja.
Śmieję się, że rodzice dali mi na drugie „Wiesław” od Gomułki, bo chcieli dostać mieszkanie. Mój ojciec nie lubi tego żartu, bo jest zdeklarowanym antykomunistą.
Jeżdżę od przedszkola. Podglądałem, jak ojciec prowadzi i kiedyś poprosiłem go, żeby dał mi się przejechać. Wsadził mnie między kolana, zsunąłem się i ruszyłem. Bez kangura! Tego dnia stary zaczął mnie uczyć jeździć. Oczywiście skończyliśmy w rowie.
Jak byłem młody, moim marzeniem było być kierowcą karetki. Nie mogłem patrzeć na to, co wyczyniają kierowcy „erek” (śmiech).
Jak patrzę na Schlessera (Jean Louis w przyszłym roku kończy 60 lat, w ostatnim Dakarze był trzeci – przyp. red.), to wiem, że w Dakarze jeszcze trochę powalczę.
Na pół sekundy przed uderzeniem zwijam się w embrionalną kulkę – łokcie do siebie, głowa do dołu. To odruch, nad którym nie panuję. Właśnie przez to połamałem sobie żebra na Dakarze – własnymi łokciami.
W zeszłym roku na Dakarze dodałem gazu na płytach skalnych. Jak ostatnia cipa. Wszyscy jechali tam 50 km/h, a ja stóweczką. Wyrwało mi cały most. Brakowało mi doświadczenia.
Gdyby mi ktoś dzisiaj kazał prowadzić bez rękawic, zwariowałbym.
Premier powinien mieć prawo jazdy. W końcu musi prowadzić znacznie większy samochód niż zwykłe auto osobowe.