Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Krzysztof Hołowczyc

PLAYBOY nr 10, 2012 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Rafał Jemielita

fot. Marcin Klaban

Na początek prezent. Album 50 lat PLAYBOYA na twoją 50-tkę. Najlepszego.

Dzięki. Rozpieszczacie mnie chłopaki. Od razu otwieram… O rany, ale piękne! Ach, te wspaniałe czasy bez Photoshopa. Czysta natura. Prawdziwe dziewczyny. Przejrzymy sobie z małżonką.

Czego się życzy sportowcowi z okazji 50. urodzin?

W moim przypadku jest banalnie łatwo. Życzcie mi wygrania Dakaru. Jestem blisko i wierzę, że zwycięstwo jest w moim zasięgu.

Nie uważasz, że sporty motorowe są bardzo łaskawe?

Bardzo. I to jest cudowne. Jako piłkarz byłbym dawno skończony. Tymczasem w rajdach off-roadowych wszystko jeszcze przede mną. Kiedy pojawiłem się pierwszy raz na Dakarze i zobaczyłem panów po 60-tce, pomyślałem sobie: „nie no, tych to jedną ręką objadę”. A później ze zdziwieniem patrzyłem jak to oni rozdają karty. Zrozumiałem, że jeszcze wiele muszę się nauczyć. Młodość daje ci przewagę tam, gdzie potrzeba najlepszego refleksu. Chociaż zwróćcie uwagę, że Sébastien Loeb wciąż pokazuje młodzikom, gdzie ich miejsce. Z kolei Grönholm sam się wycofał, mimo że nadal byłby świetny i szybki. W pewnym wieku jednak WRC już za bardzo męczy. Widzę to po sobie. Wciąż daję radę i biję młodzież na rajdzie Polski, ale czuję, że ja już zmieniam się z narowistego benzyniaka w stabilnego diesla. Młodość mam już jednak za sobą (śmiech).

Jak często młodzieńcze ego prowadziło cię na manowce?

Wielokrotnie, ale raz zaprzepaściłem naprawdę wielką szansę. Mógłbym być mistrzem świata WRC. Jestem o tym święcie przekonany. Ale w odpowiednim momencie popełniłem kardynalny błąd, odrzucając propozycję zostania kierowcą testowym. Myślałem sobie: „frajerzy, ja nie jestem od testowania, tylko od wygrywania, wszystkim wam dokopię”. Wydawało mi się, że jestem królem życia i wciągam każdego jedną dziurką. Z perspektywy widzę, że trzeba było pokornie schylić główkę, przyjąć propozycję i spokojnie czekać na swój czas. Teraz już nie popełnię tego błędu. Jestem w fabrycznym zespole BMW i wiem, że dostanę szansę na zwycięstwo, kiedy szef tak zdecyduje. Trzeba mieć tego świadomość i się z tym godzić.

A jak się godzisz z kryzysem wieku średniego?

Nigdy czegoś takiego nie czułem. Serio. Nie uważam, że coś mi ucieka, albo się kończy. Może dzięki najmłodszej córce. Pamiętam, że kiedy 6 lat temu błagałem żonę, zróbmy sobie jeszcze jedno dziecko, to patrzyła na mnie, jakbym był z księżyca. „Człowieku, masz czterdzieści parę lat. Jesteśmy za starzy. Wykluczone”. A ja z uporem maniaka przekonywałem: „Byłaś wiele lat sportowcem, jesteś zdrowa, silna, nie masz się czego obawiać”. Była jednak nieugięta, do czasu aż na chrzcinach u znajomych dostała na chwilę dziecko do potrzymania. Nie chwaląc się, w miesiąc załatwiłem sprawę (śmiech). Urodziła nam się piękna dziewczynka. Żona przyznała mi rację. Dziś mówi, że dałem rodzinie drugą młodość.

Masz trzy córki. Nie chciałbyś mieć syna?

Nigdy tak nie myślałem. Pewnie, że byłoby fajnie. Byłby ktoś żywo zainteresowany moimi wszystkimi zabawkami – motocyklami, skuterami wodnymi, o samochodach nie wspominając…

Ale masz już prawie zięcia. Może on korzysta z tej stajni?

Karolina ma chłopaka, ale jest kompletnie inny ode mnie. Artysta, skończył ASP. Tworzy muzykę. Inteligentny i ciekawy facet. Ale na kierowcę rajdowego się nie nadaje. Mogę was zapewnić.

Może nas byś chciał usynowić? Obiecujemy rozbijać się wszystkimi twoimi zabawkami…

Nie nadążycie z nalewaniem benzyny (śmiech). A na serio, to mi nie brakuje syna. Dziewczyny są świetne. Wchodzę do domu i cały harem mój – wszystkie mnie kochają. Z żoną na czele, najważniejszym człowiekiem w moim życiu.

Trochę jedziesz Harlequinem…

Nawet jeśli, to nie dbam o to. Tak po prostu jest. Danka bardzo mnie zmieniła. Nauczyła doceniać i szanować ludzi. Ja przecież byłem samolubnym skurczybykiem, który myślał tylko o tym, jak wszystkim dokopać. To jest bardzo dobra cecha dla sportowca, ale zła dla człowieka. Trzeba umieć takie emocje rozgraniczać. A to wcale nie jest łatwe. Musisz szerzej spojrzeć na świat. A oczy otwierała mi żona.

Które urodziny pamiętasz najlepiej?

Szesnaste. Dostałem wtedy od ojca prawo jazdy. Cholera… może lepiej nie opowiadać? Jeszcze się wyda i będą kłopoty.

Już się przedawniło.

Uff… Kamień spadł mi z serca (śmiech). Ojciec zabrał mnie któregoś razu na placyk manewrowy i uprzedził, żeby nie szaleć motocyklem na jednym kole, bo będzie kilku jego znajomych, którzy tego nie lubią. Na miejscu paru facetów kazało mi jeździć na zmianę samochodem i motocyklem. Zawracanie, parkowanie, ósemka. Dla mnie to był pryszcz, bo już wtedy potrafiłem zrobić ósemkę bez trzymania kierownicy, samym balansem ciała. Nie miałem pojęcia, że to był nieformalny egzamin. Szybko zapomniałem o sprawie. A potem w dniu urodzin, staruszek wręczył mi świeżutkie prawo jazdy. Nie ma się co dziwić. Takie były wtedy czasy. Zrobił mi najlepszy prezent z możliwych. Od razu wyskoczyłem na miasto.

I paliłeś gumy?

No pewnie (śmiech). Te diagonalne gumy z OZOS-u (Olsztyńskie Zakłady Opon Samochodowych „Stomil”, dziś Michelin – przyp. aut.). One zresztą i tak szybko zrywały przyczepność. Wcale nie musiały być łyse. Paliłem je pęczkami.

Swoim córkom też załatwiłeś prawa jazdy?

Nie no, bez takich. Karolina już jeździ. Zdała egzamin śpiewająco. Druga, Alicja, jeszcze nie ma prawka, ale to kwestia czasu. Dostanie zresztą taki prezent na osiemnastkę, że będzie musiała się sprężyć… Ale na razie to tajemnica (śmiech).

Uczysz dziewczyny jeździć?

Ciut podpowiadam, ale nie chcę, żeby bawiły się w rajdowanie. Chyba, że sporadycznie. Z Karoliną wypuściliśmy się kiedyś na zamarznięte jezioro. No i się zaczęło. Latała bokami jak szalona. Po godzinie już miała instynktowne odruchy. Ja tylko trochę podpowiadałem, jak gazem „podciągnąć”, delikatniej „założyć kontrę”. A ona błyskawicznie łapała. Moja krew. Jakie to dla ojca jest szczęście…

Jak zauważasz po sobie upływ czasu?

W ułamkach straconych sekund (śmiech). Tak przypuszczam, bo pewności nie mam. Wciąż jestem bardzo dobry. Czasy reakcji mi nie maleją. Czy uwierzycie, że biologicznie mam 35 lat? To nie jest ściema. Przeszedłem profesjonalne badania w tym zakresie.

Czyli jesteś młodszy od nas.

A widzicie (śmiech). Tak naprawdę czuję upływ czasu tylko w jeden sposób. Kiedyś o wiele, wiele szybciej dochodziłem do formy. Po dwóch tygodniach fizycznej harówki byłem w pełni gotowy do rajdu. Dzisiaj potrzebuję dwa miesiące, nawet trzy. Poza tym dużo dłużej leczą mi się kontuzje. Reszta pozostaje bez zmian. I powiem wam więcej, jestem przekonany, że po 60-tce wciąż będę w świetnej formie. Jeśli będzie chęć w głowie, to fizyczność dogoni. Teraz są takie możliwości utrzymywania ciała w dobrej formie przez długie lata, jak jeszcze nigdy wcześniej. Wiecie kto ostatnio jest moim idolem? Gość jest Szwedem, nazywa się Per-Olof Serenius, ma 64 lata i jest mistrzem świata w wyścigach motocyklowych na lodzie, wciąż dokłada młodziakom. A to jest straszliwie wymagająca dyscyplina, w grę wchodzą ogromne przeciążenia. Potrzeba potwornej fizycznej pracy. Facet jest bohaterem. Muszę się z nim spotkać.

To prawda, że codziennie biegasz 15 kilometrów?

Bzdura. Jestem kierowca rajdowym, a nie biegaczem (śmiech). Ale biegam bo wiem, że muszę. Dwa, trzy razy na tydzień po 7-8 kilometrów. Chodzi o to, żeby biec od 40 do 45 minut, bo dopiero po 30 minutach zaczynasz spalać tłuszcz. A bieganie jest najbardziej wydajne, w najkrótszym czasie utrzymasz tętno na odpowiednim poziomie. Żeby uzyskać to samo na rowerze, trzeba pedałować powyżej dwóch godzin. Kto ma na to czas? Poza tym bieganie jest bardzo kontemplacyjne i jednocześnie pozwala odpoczywać głowie. A ostatnio doceniłem też chodzenie z kijkami. Przed Dakarem kazali nam tak chodzić na obozie w Austrii. Trochę się buntowałem, bo niby stare baby jesteśmy, żeby się kijami podpierać? Ale okazało się, że oczywiście mieli rację. W ten sposób wykonujesz o wiele więcej roboty. Idziesz, a ręce, barki, całe plecy też pracują. Zaczęliśmy się nawet ścigać z kijami. Ja mam przewagę, bo stawiam długie kroki, ale Peterhansel jest z kolei najbardziej z nas wszystkich zawzięty. Skurczybyk nie odpuści. Dlatego wciąż wygrywa rajdy.

Widzisz jakąkolwiek szansę, żeby Team PLAYBOY dojechał kiedyś do mety Dakaru?

Jak znajdziecie sponsora, to was dowieziemy (wybuch śmiechu).

W takim razie dajemy oficjalne ogłoszenie – Team PLAYBOY szuka sponsora. Nie zawiedziemy!

Jak tylko będziecie w stanie wstać co rano i wsiąść do samochodu, to dojedziecie. Gwarantuję też, że ubawicie się do krwi. Poza tym wszyscy będziemy mieli z was niezłą polewkę.

Podczas naszego spotkania 5 lat temu mówiłeś, że zaczynasz pracę z psychologiem sportowym. To trwa do dziś?

Już nie, ale chętnie korzystam ze wszystkich nowinek, które się pojawiają. Teraz mam trochę szmergla na punkcie budowania sportowej mentalności. Uważam, że nasi sportowcy, kiedy mają już dostęp do najlepszych metod treningowych, przegrywają przede wszystkim z powodów psychicznych. Bo brakuje im wiary w samych siebie i w zwycięstwo. Mówiąc najprościej trzeba mieć w sobie przekonanie: „Jestem najlepszy i wszystkim dokopię”. Bez takiego podejścia nie ma sportowego sukcesu. Zresztą także żadnego innego. Zamierzam  otworzyć firmę zajmującą się mentalnym wspieraniem biznesmenów i sportowców. Kupiliśmy niedawno od Anglików specjalny test „Mental Win”. Odpowiadasz na pytania i po 40 minutach dużo nowego wiesz o sobie. Poznajesz swoje mocne i słabe punkty…

I jakie ty masz słabe punkty?

(Długa cisza). Jeszcze nie teraz. Za dużo byście chcieli wiedzieć. Może przy kolejnym spotkaniu. Za następne 5 lat. Zapiszcie sobie to pytanie na potem (śmiech).

Już zanotowaliśmy. Podobno ty miałeś mentalność zwycięzcy od urodzenia.

Pamiętam, że zawsze chciałem być sportowcem. I to jakimkolwiek. Największym marzeniem było mieć biało-czerwony dres, stać na podium i słuchać Mazurka. Taki cel i sens życia od najmłodszych lat. A uwierzcie mi, że byłem uzdolniony do wszystkiego. Zaczynałem od biegów, potem była siatkówka, do której miałem i wzrost i talent. Ale szybko okazało się, że sporty zespołowe nie są dla mnie. Potwornie mnie irytowało, że ktoś inny daje ciała i przez niego tracimy punkty. Najchętniej bym takich zabijał na miejscu. Z moim charakterem siatkówka była psychiczną udręką. Za to od zawsze kochałem ryzyko. I dlatego pociągała mnie prędkość. Zresztą do dziś tak mam. Muszę sobie od czasu do czasu wyskoczyć na niemiecką autostradę i zobaczyć trójkę z przodu. Inaczej nie umiem funkcjonować (śmiech). Ale zastrzegam – zero punktów karnych!

Słyszeliśmy co nieco o twoich drogowych wyczynach.

Poza rajdami nigdy nie podejmuję zbędnego ryzyka. Jeżdżę ostrożnie. Wszystko pod kontrolą.

Nie kłamiesz?

Raz mi powiedzieli, że kłamię. Jeździłem ze 3 lata temu po wioskach, żeby ludzi przekonać do budowy obwodnicy Olsztyna. Opowiadałem im, że to ważna inwestycja dla regionu, że warto myśleć o przyszłości – wiecie, takie pełne zatwardzenie, powaga na twarzy itd. I tak mówię, mówię, a tu nagle starszy pan się zgłasza, że chce o czymś opowiedzieć. -Ależ oczywiście – odpaliłem. Na to facet spokojnym głosem mówi prosto w twarz: „Pan, panie Hołowczyc, kłamie!” Ostudziło się to, co parę godzin budowałem. Taki mróz poszedł wszędzie, no ale jakoś się opanowałem i mówię: „Proszę nam wyjaśnić co to znaczy?” A na to dziadek spokojnie: „Włączam rano ten, ten…”. „Radio czy telewizor?” – przerwałem. „Nie, GPS.  I pan, panie Hołowczyc, mówi tak: -Szukam sygnału GPS. Jak znajdę to ci powiem!”. Zbaraniałem, bo nie wiem, o co mu chodzi, a gość dodaje: „I pan wie, że sygnał jednak był, a pan nic nie powiedział. Niech pan nie mówi, że Hołowczyc to tylko prawdę mówi!”.

Nie każdy ma taką kontrolę jak ty. No i nie każdy jest podobny do gwiazd disco polo…

Skąd wiecie? (Śmiech). Kiedyś złapała mnie policja na wylocie Wisłostrady w Warszawie. Jechałem faktycznie trochę za szybko. Stanąłem obok radiowozu na wysepce i po chwili zatrzymał się autobus z grupą dzieci. One wybiegły i zaczęły prosić o autografy. Policjant grzecznie poczekał, aż skończyłem wpisy, po czym powiedział: „Znam pana, pan jest tym gwiazdorem disco-polo. Bardzo lubię. Może pan jechać…”. I tak się dowiedziałem, że gwiazdy disco-polo są poza prawem (śmiech).

To jest dla ciebie dobry rok?

Nie mogę narzekać. Byłem liderem Dakaru, jako pierwszy Polak. Wydałem książkę.  Przygotowuję się do kolejnego Dakaru. Wszystko pod kontrolą.

Zostałeś też odznaczony Krzyżem Kawalerskim Odroczenia Polski.

Byłem bardzo zaskoczony. Spytałem nawet, za co? I usłyszałem coś, co mnie bardzo zbudowało, że wspaniale być Polakiem i oglądać w światowych telewizjach relacje o sukcesach Polaka. To, że prowadziłem w Dakarze to było jednak globalne wydarzenie.

Jesteś fanem motocykli. Pojechałbyś na Dakar na dwóch kołach?

Nigdy w życiu. Mam za duży szacunek do motocyklistów, żeby tak pastuszyć robotę. Lubię motocykle, skoczę sobie czasem, na kółku też pojadę, ale to nie będzie wyczynowa jazda. Pewnie bym przez pustynię przejechał, ale upodliłbym siebie i ośmieszył dyscyplinę. Ja się do tego nie nadaję. Nawet warunków nie mam – 196 cm wzrostu. Taki gość na motorze wygląda jakby siedział na psie.

Wyścigi też nie dla ciebie.

Jestem o wiele za wysoki. Nie mieszczę się do bolidu.

Ale miałeś kiedyś okazję zmierzyć się z Robertem Kubicą.

Ogolił mnie w Łodzi na torze cartingowym (śmiech). Faktem jest, że wózki były niedoważone. Ja 90-kilowy chłop, a on kilkunastoletnie dziecko. Nie umniejszam jednak jego sukcesu. Byłem zadowolony z tego wyniku, bo widziałem, jaki potencjał jest w tym chłopaku. Fenomenalny. Bardzo bym chciał, żeby wrócił do zdrowia.

Robert miał koszmarny wypadek na torze, z którego wyszedł cało. A wypadek w czasie rajdu skończył się bardzo nieszczęśliwie. Można stąd wnioskować, że rajdy są bardziej niebezpieczne?

I tu i tu śmierć zagląda ci w oczy. Znacie takie powiedzenie, że lepiej zginąć niż przegrać? Moim zdaniem to właśnie przełamanie własnego strachu zmienia chłopców w mężczyzn. Są takie momenty – nie tylko w rajdzie, ale też w życiu – że albo zginiesz, albo wygrasz. I owszem, boję się, że kiedyś nie zdołam się zatrzymać, że nie będę chciał się zatrzymać. I emerytury może nie dożyję… Ale o takich rzeczach nie można myśleć w trakcie rajdu.

A o jakich?

Najlepiej w ogóle nie myśleć! Nazywam to działaniem na krótkim łączu. Mózg podaje impulsy do kończyn, ale ich nie analizuje. Przysięgam wam, że złapałem się na bardzo dziwnych zachowaniach w trakcie jazdy. Walę 180 km/h przez wieś i zamiast myśleć o kolejnym zakręcie, dziwię się, że jeden z płotów jest pomalowany na śmieszny kolor. Albo że mijam bardzo dziwne drzewo. Mózg sobie ogląda krajobraz, a ty mkniesz jak pocisk, słyszysz co mówi pilot i wykonujesz jego polecenia. Poszedłem z tym do psychologa. Serio.

I jaka diagnoza?

Wszystko w jak najlepszym porządku. Stan flow – najwyższy poziom wydajności i koncentracji. Jaźń nie analizuje sytuacji, dzięki czemu informacja w neuronach płynie o wiele szybciej. To samo jest na Dakarze. Nigdy nie wierzyłem, że będę jechał odcinek, który trwa cztery godziny tempem WRC, a głowa mi nie eksploduje. Bo przecież ilość informacji, która dociera wtedy do mózgu jest nie do wyobrażenia. A mimo to jedziesz jak po sznurku. Ale kiedy dojeżdżasz na metę i zatrzymujesz auto, to nie wiesz gdzie jesteś. Pamiętam sytuacje, że ktoś mi podaje wodę w plastikowej butelce, a ja nie wiem, że woda to woda. Zwyczajnie nie mam pojęcia co trzymam. Dopiero powoli, bardzo powoli dociera do mnie rzeczywistość. Odblokowują się łącza. Opóźnienie trwa długie minuty. Widzieliście kiedyś nagrania z rajdówki Kankkunena?

Nieraz.

No to wiecie, o czym mówię. Ja też mam taką skandynawską technikę jazdy. Pełen spokój, płynne ruchy kierownicą, żadnego szarpania, zero nerwów, pilot może się poczuć prawie jak na wczasach (śmiech). A potem pokazują obraz z kamery zewnętrznej i widać, że gość idzie pełnym ogniem. Nie ma przebacz. Że zaraz się najpewniej zabije. Bo naprawdę tak to wygląda.

Wiele razy widziałeś przerażoną publiczność?

Za każdym razem (śmiech). Kiedyś w Bułgarii przesadziłem na zakręcie. Było szybko i w dół, Wiślak (Maciej Wisławski – przyjaciel i wieloletni pilot Hołowczycaprzyp. red.) naczytał „wolniej”, a ja poszedłem na bogato. I nagle patrzę, a tam skarpa. Na niej siedzi ze 200 Bułgarów. Kiedy zobaczyli, że lecimy w nich bokiem, jak na komendę wszyscy rzucili się do ucieczki pod górę. Normalnie jak psy, na czterech łapach. Wiślak zareagował po swojemu: „Patrz jak spierdalają!”. I zaraz dodał: „do lewy dwa minus!” (śmiech). Rwali tak, że kamienie spod nóg leciały.

Rację mają wszyscy ci, którzy mówią „Hołek jeździ jak wariat”.

Im się tylko tak wydaje. Ja potrafię kontrolować prędkość w stopniu, o jakim oni nawet nie mogą pomarzyć. Może i jestem uzależniony od prędkości. Ale co w tym złego?

Chyba nic. Słyszeliśmy, że rekordy prędkości bijesz też na wodzie.

Na nartach wodnych prułem już ponad 140 km/h. I to nie jest moje ostatnie słowo.

Przecież motorówki się tak nie rozpędzają…

Bo trzeba wiedzieć, co się robi (śmiech). Czekam na wieczorną flautę. Nie może być wiatru, ale gładka woda też nie jest wskazana. Najlepsza jest taka drobna łuska. Moja motorówka idzie maksymalnie jakieś 100 km/h, ale ja rozpędzam się na zasadzie wahadła. Kiedy motorówka skręca, przecinam szybko kilwater, a motorówka od razu zawraca, i tnie ile tylko się da. Naprężona lina wyrzuca narciarza jak pocisk.

Skąd wiesz, jak szybko płyniesz?

Koledzy siedzą na drugiej łodzi. Mają laserowy radar i tak sobie „strzelamy”, żeby sprawdzić który szybszy. Wiele im do mnie brakuje (śmiech). Moja żona nie lubi tej zabawy. Wie, że mnie łatwo podpuścić. Zawsze i wszędzie muszę być pierwszy.

W biznesie też?

To nie jest moja dziedzina. Radzę sobie dobrze, ale nie mam wybujałych ambicji. Wiem, że na 50. piętrze je się taką samą bułkę. Niektórych bawi, że zapłacą za nią 5 złotych, zamiast 50 groszy. Ale to wciąż ta sama bułka.

Ale już nie ten sam zegarek.

Kiedyś w zagranicznym towarzystwie, w męskim gronie jeden pochwalił się ładnym chronografem. Drugi podwinął mankiet i błysnął czymś jeszcze droższym. Trzeci zniknął na chwilę i z drugiego pokoju przyniósł zegarek wart 10, a może 50 razy więcej. Nie wiem, bo aż tak się nie znam. Ja pokazałem swój i powiedziałem: „Ten kosztuje tysiąc euro, ale drugi tysiąc płacą mi za to, żebym go nosił”. Zapadła cisza. Trafieni, zatopieni.

Jak się poruszasz w takim świecie?

Chyba dość sprawnie. Nauczyłem się tego. Kiedyś wierzyłem, że jeśli będę wystarczająco dobry, to zaraz do drzwi zapuka sponsor. Jesteś najlepszy to jeździsz, zwyciężasz, zarabiasz ogromne pieniądze, jesteś bohaterem. Wszyscy cię kochają, bo jesteś gwiazdą. Jakie to piękne i proste, prawda? Ale dorosłem. Wiem, że są układy, do których trzeba się dopasować, żeby iść dalej w swojej dziedzinie i ciągle się rozwijać. Umiem takie klimaty zauważyć i wychwycić. Dzisiaj lepiej i szybciej oceniam ludzi. Brzmi nieelegancko, ale to fakt. Trudniej mnie teraz nabrać. I – odpukać – przez ostatnich 20 lat nie wdepnąłem w żadne bagno.

Wdepnąłeś w politykę.

Byłem tam kompletnym młokosem, a nawet gościem, który się gubił w tamtejszych prawidłach. A uwierzcie, że są dalekie od normalnego życia. Uważam jednak, że zrobiłem sporo dobrego.  I co was może zdziwić spotkałem też wielu porządnych ludzi. Do dziś zresztą uważam, że miałem ogromne szczęście, że pierwsza przyszła do mnie Platforma, a nie PiS. Bo wtedy oni się wydawali jeszcze jednakowi. Wówczas zgłosili się ludzie z PO z pytaniem, czy nie pomógłbym pokonać w moim okręgu SLD. A ja zawsze byłem cięty na komunistów i postkomunistów. Nasza rodzina bardzo ucierpiała przez komunę. Nie czas, aby się nad tym rozwodzić, ale możecie mi wierzyć na słowo. Więc się zgodziłem na propozycję Platformy i wygraliśmy. Dziś oddycham z ulgą. A politykę sobie odpuściłem.

Podobnie jak wyścigowe motocykle? Bo ostatnio podobno rozbijasz się… skuterem.

Bo to nie byle jaki skuter. T-Maxem „leczę” kolesiów na ścigaczach. Mogę mieć mniej koni, ale za to o wiele niższy środek ciężkości i ABS, który pozwala na opóźnienie hamowania. Technicznie ich robię. Na zakrętach się składam i łykam leszczy po zewnętrznej. Potem na światłach tylko nerwowo pytają: „Co to jest? Co to jest?” (śmiech). To taka mała prywatna misja. Oduczyć kilku cwaniaków za szybkiej jazdy.

Taki z ciebie „strażnik Teksasu”?

Bez przesady. Nie chcą słuchać o bezpieczeństwie, to mają prywatne lekcje u Hołka. Nikogo – i to koniecznie napiszcie – sam nie zaczepiam.

Może byłoby lepiej i bezpieczniej, żeby ćwiczyli na konsolach? Wierzysz w taki trening?

Jak najbardziej. Sam się ścigam w sieci. Oczywiście pod pseudonimem. Ja gram klasycznie: fotel, kierownica, gaz, hamulec. Ale zdarzają się tacy, którzy mają chyba jakieś elektroniczne nakładki. Ci są lepsi i mnie objeżdżają…

Lepsi od Hołowczyca?

Nie mam z tym problemu.