Press enter to see results or esc to cancel.

Krzysztof „Dezerter” Grabowski

PLAYBOY nr 01, 2011 rok

TEKST: Rafał Księżyk

fot. Andrzej Georgiew


W tym numerze mamy też wywiad z generałem Petelickim. Chciałbyś mu złożyć gratulacje za GROM?

Nie mam zdania na ten temat. Słyszałem, że GROM odnosił sukcesy, nie wiem, czy odnosi nadal. Natomiast nie znam człowieka, nie wiem, co o nim myśleć. Mam kumpla, który był w Iraku przez pół roku. Troszkę tylko opowiedział, co tam się dzieje. To coś dla naprawdę twardych ludzi.

Dezerter uchodzi za sztandarowych rebeliantów polskiego rocka, a tymczasem na nowej płycie Prawo do bycia idiotą ogłaszacie się sektą ludzi normalnych. O co chodzi?

To moja przekora. W latach 80. atrybutami alternatywy były kolczyki, naćwiekowane pasy, sterczące włosy. Można było za to dostać od milicji albo od żuli. Dzisiaj te odzieżowe atrybuty niezależności przeszły do głównego nurtu. Byle kibol nosi irokeza, policjanci mają kolczyki, a paniusie z popu noszą naćwiekowane gadżety. Wszystko się odwróciło. Takie zasady jak mówienie prawdy, nierobienie drugiemu krzywdy, interesowanie się środowiskiem – dla mnie to są rzeczy podstawowe, ale pozostają w totalnej opozycji do tego, co się dzieje wokół. Mam przekonanie, że to ja jestem normalny, a żyję pośród świrów.

W książce Poroniona generacja? stwierdzasz, że żyjemy w „kleszczach ugrupowań centroprawicowych”. PiS czy PO to dla ciebie żadna alternatywa?

Niestety tak to jest, że mamy dwie partie, które są dokładnie takie same. W połowie dekady te ugrupowania szły do wyborów ramię w ramię i miały tworzyć wspólny rząd. Konflikt wynikł z powodów ambicjonalnych, drogi rozeszły się, gdy nie mogli się dogadać jak się dzielić stanowiskami. Ich spór moim zdaniem jest sztucznie rozdmuchiwany, po to tylko, żeby mogły sobie odróżnić elektorat. Różnią się głównie image’em.

Jeszcze przed stanem wojennym napisałeś: „Żadnego celu, żadnej przyszłości/ ani w partii, ani w Solidarności”. Uważasz ten tekst za proroczy?

Po 30 latach okazuje się, że intuicja mnie nie zawiodła. Czułem, że gdy się ścierają dwie siły polityczne,
nawet jeśli jednej się kibicuje, to trzeba być ostrożnym. Politycy z wolnościowej opozycji twierdzili, że zmienią system. Dla nas to było za mało, każdy system był zły, chodziło o to, by go rozwalić i zbudować coś nowego. Były delikatne próby spotkań ze środowiskiem opozycji, ale okazały się z gruntu niemożliwe. Myśleliśmy zbyt odległymi kategoriami.

Wypytuję o politykę, bo w Poronionej generacji? – twoich właśnie wydanych wspomnieniach o Dezerterze – więcej jest polityki niż rock&rolla. Czy to nie zaskakujące?

Świadomie starałem się opisać funkcjonowanie zespołu takiego jak Dezerter na tle przemian rzeczywistości, do której się odnosił. To, co działo się w Polsce przez ostatnie 30 lat, było bardzo ważne i miało wpływ na nasze decyzje. Pisałem z myślą, między innymi, o swoich nastoletnich synach. Stąd te łopatologiczne niekiedy wywody, bo młody czytelnik jest dziś absolutnie niezorientowany w najnowszej historii Polski. Zaśmiewam się, jak widzę podręczniki do historii z liceum.

Z czego się zaśmiewasz?

Jak kiepski jest opis najnowszej historii Polski. Licealiści nie wiedzą, kto to jest Wałęsa. IPN wydał niedawno książkę dla młodzieży gimnazjalnej, gdzie mowa o tym, że Wałęsa podpisał deklarację współpracy z bezpieką, ale już nie dodaje się, że on zaprzecza i odbył się sądowy proces w tej sprawie. Jest tylko informacja, że podpisał. Podpisał, nie podpisał, ważne, czego dokonał. A tu koledzy z zazdrości muszą wdeptać go w chodnik. To taka narodowa przywara.

Obraz, który przekazujesz młodzieży, jest niewesoły. Ubolewasz nad kolejnymi wyborami, których dokonywali rodacy po 1989 roku?

Moje zdanie o polskim społeczeństwie nie jest pozytywne. Wydaje mi się, że dominuje bezmyślność i tzw. owczy pęd. Ludzie łatwo dają się nabierać na obietnice polityków. Podejmują wybory bezrefleksyjnie, jakby wybierali proszek do prania zachęceni reklamą. Mam też świadomość, że Polska jest dotknięta w sposób tragiczny. Zabory, wojna, komuna i został kraj robotniczo-chłopski. Zanim ludzie pozbędą się tego balastu, trzeba jeszcze przynajmniej dwóch pokoleń.

A jaka jest twoim zdaniem najwłaściwsza dla Polski droga?

Wyśmiewana przez PiS droga liberalna byłaby najlepsza. Umożliwienie ludziom zarabiania pieniędzy. Hasła wolności gospodarczej są dla mnie najbardziej przekonujące.

Jesteś zadowolony z kontekstu użycia muzyki Dezertera w takich hitach polskiego kina jak Dom zły i Wszystko, co kocham?

Mam poczucie satysfakcji i dumy. Oba filmy bardzo mi się podobały. Wszystko, co kocham jest trochę o nas, o naszym pokoleniu. Pierwszy film, który z sensem opowiada o tamtych klimatach. W Domu złym nasza piosenka zagrała wręcz rolę, krótką, ale wyrazistą.

Dodajmy, że to piosenka Spytaj milicjanta. A jakie były najbardziej drastyczne spotkania Dezertera z milicją?

Sporo ich było. Spotkania indywidualne, typu kontrolowanie i szarpanie na ulicy, wizyty esbecji w naszych prywatnych mieszkaniach, przesłuchania. Pierwsze, kiepskie doświadczenia to festiwal w Jarocinie w roku 1982. Trwał stan wojenny i milicja była wszechobecna. Do kwater mieliśmy kilka kilometrów i nie było szans, żebyśmy przeszli ten odcinek bez kontroli. A kontrola milicyjna nie należała do przyjemnych, nie wiadomo było jak się skończy. Robili nam zdjęcia. Może dziś brzmi to śmiesznie, ale wówczas, kiedy ubek robił ci zdjęcie, sprawa mogła być niebezpieczna. Nie chcę się szczycić kombatanctwem, mieliśmy naście lat i to olewaliśmy, taką rzeczywistość braliśmy za rzecz oczywistą. W takich warunkach trzeba było żyć i sobie radzić. Pamiętam wielką zmianę, na początku lat 90. Graliśmy koncert w Olsztynie w jakiejś dużej hali i przyszli do nas – już wtedy przemianowani na policję – funkcjonariusze z prośbą, żeby im dać autografy. Myśleliśmy, że się popłaczemy ze śmiechu. Mówimy: „Damy wam, ale tylko w notesie służbowym”. Oni na to: „Dobra, dobra”.

Założyłeś Dezertera razem z kumplami z technikum elektronicznego. To się zaczęło jako typowa młodzieńcza przygoda wymyślona na przerwie?

Niezupełnie na przerwie, podczas prac społecznych. I to się nie odbyło tak w jednej chwili. Po raz pierwszy rozmawiałem z Robertem wiosną 1981 roku. „Może byśmy coś zrobili?”. Ktoś przyniósł kasetę z polskimi zespołami: Fornit i Dexapolkort. Fajne rzeczy. Owczesna polska muzyka, którą można było usłyszeć w radiu, była masakryczna, ani jednej sensownej piosenki, przynajmniej ja się na taką nie natknąłem. I nagle usłyszałem amatorskie granie, gdzie ktoś przemawiał do mnie moim językiem i o moich sprawach. Chcieliśmy coś zrobić, tylko że nikt nie potrafił grać. Dopiero po miesiącu pogadaliśmy
konkretnie. Przyniosłem teksty, a Robert zrobił muzykę. W sposób prymitywny, zupełnie partyzancki
ruszyliśmy z miejsca. Zapał mieliśmy na tyle duży, że wytrzymaliśmy pierwsze nieudane próby.

Z Robertem „Robalem” Materą prowadzicie Dezertera od początku. Jak to się stało, że wytrzymaliście razem 30 lat?

Z Robertem znamy się ze szkoły. Myślę, że wytrzymaliśmy tak długo dzięki temu, że żyjemy obok siebie, każdy ma własne życie, rzadko spotykamy się na forum towarzyskim. Nie ma pola, na którym możemy się pokłócić, spotykamy się na próbach i koncertach. Wtedy zderzamy swoje odmienne doświadczenia, przemyślenia i wychodzi nam to, co wychodzi.

Jaki był wasz stosunek do pierwszej fali polskiego punka ucieleśnianej przez Deadlock, Kryzys, Tilt, Brygadę Kryzys?

Nazywaliśmy ich miękkim punkiem. Jak my zaczynaliśmy, to Brygada Kryzys już przestawała istnieć. Kryzysu nawet nie zdążyłem zobaczyć na żywo. Mnie ta fala ominęła. Dopiero gdy grałem w Dezerterze, zaczęły do mnie docierać od kolegów kasety z ich nagraniami. Przecież wtedy nie było oficjalnych wydawnictw z punkiem ani żadnej bazy danych, wszystko było rozproszone. Wiedzę o muzyce zdobywało się tylko od znajomych. Kiedy powstawał Dezerter, tak sobie w żartach mówiliśmy, że mamy jedno założenie: będziemy grali najszybciej i najgłośniej. Pozostało to anegdotą, bo przecież wtedy nie potrafiliśmy grać. Ale różniliśmy się od tamtych zespołów, które grały trochę reggae’owo, trochę psychodelicznie, a my chcieliśmy brzmieć twardo i mocno.

W porównaniu z nimi byliście „working class”?

Do polskiego punka nie odnosiłbym takiego określenia, to by się źle kojarzyło, zwłaszcza wtedy. Niewątpliwie byliśmy ludźmi znikąd. Tak jak i pozostałe zespoły drugiej fali punka: Deuter, Xenna, Rejestracja, Abbadon i Moskwa. Nie mieliśmy za sobą znanych rodziców ani konotacji artystycznych. To był ruch na maksa oddolny. Byliśmy poza rynkiem. Ministerstwo Kultury i Sztuki odmawiało nam statusu muzyków. Żeby można było zarabiać na koncertach, trzeba było mieć tzw. weryfikacje, a oni za każdym razem nam odmawiali. Za czasów PRL pozostawaliśmy amatorskim zespolikiem z piwnicy. Cały czas czuję, że jesteśmy na zupełnie innej planecie niż polska branża muzyczna. Do dziś niewiele znam osób z muzycznego światka. Trochę poznałem dzięki Heyowi, z którym się przyjaźnię.

Z twojej książki wynika, że sekret długowieczności Dezertera to siła spokoju i dobra organizacja. Gdzie w tym miejsce na niespokojne indywidualności? Przez Dezertera przewinęły się legendarne freaki – Skandal, Tony von Kinsky – i żaden z nich nie zagrzał dłużej miejsca.

Mamy do wyboru: szaleństwo albo zespół. Złączyć te dwie rzeczy udaje się tylko przez chwilę. Indywidualności są świetne scenicznie i nadają zespołowi charakteru, natomiast w żaden sposób nie gwarantują przetrwania. Nie można nagrać kolejnej płyty, bo trzeba by zrobić próby, a próby nie da się zrobić, bo charyzmatyczne postacie muszą tę charyzmę okazywać i nie mają czasu. Dla Skandala i Tony’ego mam pełen szacun. Skandal to był facet, którego – kiedy wychodził na scenę – wszyscy słuchali. A dzięki Tony’emu druga połowa lat 90. była dla Dezertera tak aktywna. Oni byli do siebie podobni, jeśli chodzi o skłonności autodestrukcyjne. Jest fajnie, świetni kumple, tylko wszystko dąży do zagłady.

To przecież esencja punka! A może Dezerter stał się pozytywistycznym punkiem?

Ja inaczej patrzę na esencję punka. Etap „no future” skończył się bardzo szybko. Zawsze byłem zwolennikiem zespołów, które miały pozytywne nastawienie, choćby Crass. Ale czy pozytywizm? Przetrwaliśmy. To jest najważniejsze. Przecież 90 proc. zespołów z tamtej sceny rozpadło się.

W Poronionej generacji? opisujesz wiele sytuacji, kiedy „miękły ci nogi”. Który epizod historii Dezertera uważasz za najbardziej niebezpieczny?

Ten, gdy zdałem sobie sprawę, że nasz samochód jadący 90 km/h zjeżdża ze skarpy i zaraz się rozbije. To było podczas trasy. Cud, że wyszliśmy z tego z połamanymi obojczykami. Jechaliśmy wtedy starym Fordem Transitem jeszcze z grubej blachy, dzięki temu przeżyliśmy. Kilka razy zostałem napadnięty. To bywało tak nieprzyjemne i traumatyczne, że przez wiele lat chodziłem po ulicy rozglądając się dookoła, czy ktoś się na mnie nie czai. Żule. Mówiłem już, że punkowe atrybuty były zwalczane przez ogół, a reprezentantami ogółu byli żule. Żule i milicja działali ramię w ramię w celu ujednolicenia społeczeństwa.

A którą z prowokacji Dezertera uznajesz za największy sukces?

Kiedy teraz spisywałem historię Dezertera, uświadomiłem sobie, że te nasze prowokacje i happeningi były niedoskonałe. Rodziły się spontanicznie. Największą prowokacją, był koncert na festiwalu Rób Reggae, gdy na scenę zamiast nas wyszli muzycy Zbombardowanej Laleczki z wokalistką i odegrali nasze utwory z playbacku. Publiczność była tak zdezorientowana, że jedni krzyczeli: „Dezerter chuje”, a inni śmiali się. Zobaczyć takie reakcje to było coś. Chcieliśmy zwalczać status gwiazdy, który zaczął nas otaczać.

Myślałem, że opowiesz, jak przechytrzyliście niesławnego, kutego na cztery nogi rzecznika prasowego komunistów, Jerzego Urbana.

To nie była prowokacja. To była samoobrona. Poważna, oficjalna sytuacja. Wezwanie z Ministerstwa
Kultury i Sztuki z konkretną listą zarzutów, do których odnieśliśmy się na piśmie, kłamiąc w żywe oczy
odnośnie tego, co zespół robił, a czego nie robił na scenie. Na konferencji prasowej na pytanie brytyjskiego dziennikarza: Czy zespół Dezerter rwał „Trybunę Ludu” i nawoływał do bojkotu wyborów?, Urban, nie patrząc w kartkę, odpowiadał naszymi słowami. Bardzo śmieszne. Aczkolwiek to było lawirowanie na krawędzi.

Kiedy zaczęły się zagraniczne wyjazdy Dezertera, znajdowaliście się w paradoksalnych sytuacjach, gdy organizatorzy koncertów okazywali się radykalnymi lewakami spod znaku Trockiego i Baader-Meinhof.

Było kilka takich spięć. Pierwszy sygnał, że chyba nie dogadamy się do końca, otrzymaliśmy w Finlandii. Mówiliśmy: „Jak tu ładnie, jak tu czysto”. A oni do nas: „Mieszczańskie gówno”. Nam się podobało, bo syf dookoła mieliśmy w Polsce przez całe życie. Na lewackich radykałów natknęliśmy się kilka lat później w Niemczech. Na ścianach klubu w Berlinie Zachodnim wisiały podobizny Marksa, Engelsa i Lenina. Potem na squocie w Hamburgu spotkaliśmy się z istną paranoją. Nie wolno robić zdjęć, bo policja śledzi. Mówimy, że to nasze zdjęcia. „No tak, ale mogą wam zabrać aparat”. Dyskusje z tymi ludźmi były niemożliwe, bo nie mieli pojęcia o niczym, zatrzymali się na poziomie pojęć typu walka klas i tym podobnych bredni. Niedawno przy okazji manifestacji 11 listopada przeglądałem listę ugrupowań, które zgłosiły się do koalicji antyfaszystowskiej i wyłowiłem kilka posługujących się tą samą retoryką. No, mnie to osłabia. Wynikałoby z tego, że jesteśmy w tym momencie, co Niemcy 25 lat temu. Z ludźmi ze squot—w zazwyczaj dogadywaliśmy się jednak bez problemu. Opcja Trocki – Baader-Meinhof była skrajnym marginesem. Zawsze ujmowało mnie to, jak świetnie potrafili się organizować. W każdym dużym mieście był w centrum squot, gdzie było kino, biblioteka, stołówka dla ubogich, mieszkania, sala koncertowa.

A czy możliwe jest bycie punkiem w Japonii? Gdy Dezerter pojechał tam na trasę, wozili was limuzynami.

Japończycy to zupełenie inna mentalność i nie jestem w stanie ich rozgryźć, bo byłem tam za krótko. Kiedy graliśmy w Kawasaki, na koncercie było półtora tysiąca osób, w tym tysiąc wyglądało na punków, ale były też panie w wieczorowych sukniach. Japońska scena punkowa była silna w latach 90., czytywałem o niej raporty w „Maximum Rock & Roll”.

Polska scena też ma swoje osobliwości. Na okładce twojej książki widnieją loga Narodowego Centrum Kultury i Agory. To dobry kontekst dla punk rocka?

Jest to zaskakujące. Również dla mnie, bo wszystko potoczyło się przypadkiem. Szefem NCK, które wsparło publikację, jest koleś związany kiedyś z Pomarańczową Alternatywą z Gdańska. Dowiedziałem się o tym od Konja, który poradził mi zadzwonić do dyrektora Dudka. Dyrektor Dudek uważał, że to było
istotne dla kultury narodowej, bo było. Poszedłem z książką do Tomika Grewińskiego, który dziś kieruje
Kayaxem, ale kiedyś był działaczem sceny niezależnej. Zapalił się do pomysłu. Dosłownie na tydzień przed oddaniem książki do druku dogadał się z Agorą na dystrybucję.

Czy nie obawiasz się, że Dezerter robi za taką etosową maskotkę, ostatni donkiszoci z innej epoki, których poklepują po plecach dawni załoganci dziś zajmujący miękkie fotele?

Nie mam takiego poczucia, bo nie bywamy w miejscach, gdzie nas można poklepywać. W salonach nas nie ma, a w salach koncertowych z kolei nie bywają ci, którzy mogliby poklepywać. Wielu ludzi z mojego
pokolenia pracuje w mediach, na stanowiskach. I gdzieś tam to wspomnienie się tli, objawia się w sytuacjach rocznicowych.

Spotykaliście dawnych fanów w zaskakujących rolach zawodowych?

Mnóstwo. Zastępca prokuratora wojewódzkiego, prezes poczty, szefowie korporacji. Zdarza się, że tacy ludzie przychodzą na koncerty i jest między nami komunikacja.

Co realnie pozostało z tego rebelianckiego zamętu polskiego punka?

Liczę na to, że coś pozostało w umysłach. Ci ludzie, którzy w latach 80. nie zgadzali się na rzeczywistość i budowali własną, nie wyparowali, są w różnych miejscach i do dzisiaj to potrafią. Mam przeczucie, że takie doświadczenie ich zmieniło, że to nie są zwykli pazerni kapitaliści. Nawet jeśli dziś noszą garnitury i są prezesami, to jednak tli się w nich jakaś punkowa przyzwoitość i nie są skurwysynami w dorosłym życiu. W końcu o to chodziło.