Krystyna Janda
PLAYBOY nr 9, 2007
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
W jakim ubraniu wyszła pani dziś na śniadanie?
W szlafroku.
Czyli humor dopisuje?
Ach, rzeczywiście mój mąż powiedział kiedyś, że wystarczy zobaczyć, jak ubieram się na śniadanie i od razu wiadomo, w jakim jestem nastroju. Ale dziś mam niedobry dzień. Źle panowie trafiliście.
Nie pozostaje nam nic innego, jak mimo wszystko próbować panią rozbawić.
A wiecie, że ja czytam PLAYBOYA? Często leży u mojego fryzjera. Raz też widziałam w klinice dentystycznej. Przeglądam sobie wywiady. Nawet mnie ciekawi, jakie panowie możecie mieć do mnie pytania…
Co by pani zrobiła, gdyby była playboyem?
(Wybuch śmiechu)
Kiedyś powiedziała pani, że ma w sobie tyle energii, że gdyby była rolnikiem, zaorałaby całą Polskę. A gdyby była pani playboyem?
A co robi playboy? Podrywa, tak? No, to chyba poderwałabym całą Polskę. Ale to musi być przecież potwornie nudne zajęcie.
Podrywanie?!
No pewnie. Chociaż nie, bo to trochę jak premiera.
Podrywanie premiera?!
(Śmiech). Od lat uważam, że praca jest dużo zabawniejsza niż zabawa i życie. Chyba, żeby mieć taką pracę – podrywanie. Tylko kto by za to zapłacił?
Na pewno by się znaleźli chętni.
Podrywanie… znam kilka anegdotek ze środowiska. Aktorzy mieli taki sposób: jeden wyjątkowo przystojny podrywał dużą ilość panienek, a potem obdzielał resztę zespołu. I to się nazywało „na dziada”. W środowisku krążą różne legendy na temat podrywania. Na przykład, zapraszało się kobietę na kolację, ale wcześniej częstowało się ją chałwą, żeby za dużo nie zjadła w restauracji, żeby wyszło taniej (śmiech). To było w PRL-lu, w czasach, kiedy panienki malowały tenisówki pastą do zębów i szły na randkę w spódnicach-bombkach i włosach uczesanych w kucyki. Podobno byli tacy faceci, którzy w prezencie kupowali szpilki-marzenie, tylko, że jeden but dawali przed, a drugi dopiero po…
Dzisiaj to by już chyba nie przeszło. Ale można by wymyślić jakiś inny wariant. Na przykład najpierw kluczyki, a potem samochód.
Ależ skąd! Najpierw samochód, potem kluczyki. Tak by było korzystniej (śmiech).
Dlaczego z lektury „Przedwiośnia” zapamiętała pani tylko sceny erotyczne?
Bo byłam w takim wieku, kiedy zapamiętuje się tylko ekscytujące momenty. Dlatego najpierw przeczytałam „Dzieje grzechu” Żeromskiego, dopiero potem „Przedwiośnie”. Ale przecież panowie też to wiecie, że jak ktoś ma coś na myśli, to wszędzie to znajdzie. Nawet w „Dobra Pani ABC” doszuka się erotyzmu.
Ma pani swoje ulubione sceny erotyczne w kinie?
Niespecjalnie. Jako młodą aktorkę interesowały mnie one jedynie w kontekście, na co się zgodzić, a na co nie. Kiedy uznawałam, że wątki rozbierane są niepotrzebne dla dramaturgii postaci, odmawiałam i uzależniałam podpisanie umowy od wyrzucenia ich ze scenariusza.
W latach 80. to musiała być ciężka praca. W prawie każdym polskim filmie było choć trochę golizny.
Ale ja dostawałam propozycje bez rozbieranek. Grałam głównie bohaterki w filmach politycznych i społecznych. Moralny niepokój. Pamiętam, że największym problemem była tak zwana „gołka” w „Przesłuchaniu”. No, ale jaka to była scena! Szeroko i pozytywnie komentowana nawet przez panów oficerów, którzy mnie potem naprawdę przesłuchiwali w stanie wojennym. Mówili: „Ale wie pani, ta scena… no ta, to super, naprawdę”.
A jaką „gołkę” widziałaby pani na następnej rozkładówce PLAYBOYA?
Ale was czasem aż strach otwierać! Nawet z 50-latki potraficie komputerowo zrobić nastolatkę i do tego dziewicę. Wszystkie komputery na mieście są od tego spocone (śmiech). Ja sama wiem, jak dużo da się zrobić. Kiedyś w dziewiątym miesiącu ciąży pozowałam we Francji, prezentując kolekcję sylwestrową. Robili to faceci z „Vogue’a”, ja im płakałam, że nie przyjadę , że to bez sensu, jestem gruba, spuchnięta, ciężka, do niczego. Oni mówili: „Spokojnie, czym ty się przejmujesz, nam tylko materiał jest potrzebny, zobaczysz”. I faktycznie. Potem na zdjęciach byłam piękna, szczuplutka. Spuchnięte podczas zdjęć kostki … o takie miałam cieniutkie (wybuch śmiechu).
A teraz z założenia odrzuca pani wszelkie propozycje pozowania?
W moim wieku?! Już od dawna odrzucam. Wiem, że są artystki, które im starsze, tym chętniejsze. Ale ja nigdy nie miałam na to specjalnej ochoty. Kiedyś robiłam film z Piotrem Szulkinem, w którym miała mignąć moja goła pupa. Nagie ciało bohaterki leżało w plastikowym worku i po jego otwarciu widzowie na sekundę mieli zobaczyć tyłek. Powiedziałam: „Twarzy w tej scenie nie widać, wrzućcie kogokolwiek, weźcie striptizerkę”. Uparłam się, że nie będę pokazywać tyłka bez twarzy (śmiech). Piotr się potwornie zdenerwował. Tym bardziej, że pół żartem zażyczyłam sobie autoryzować ten tyłek. Idę później na postsynchrony, zaczyna się fragment z workiem i nagle widzę wmontowany w tę scenę owłosiony tyłek, okazało się, reżysera. Wmontował na chwilę, żeby mnie zdenerwować. Myślałam, że umrę!
„Mój widok sprawia mi przykrość”. Wciąż tak pani uważa?
Nie lubię się. Zawsze wyobrażałam sobie siebie inaczej, nie że piękną, ale inaczej… Konfrontacja ze zdjęciem, bo w lustro patrzę rzadko, jest bolesna. Tak zresztą ma wiele aktorek – nawet tych pięknych, nie tylko ja. Jak montuje się kadry z moim udziałem, na ogół mnie przy tym nie ma. Nienawidzę na siebie patrzeć. Kiedy widzę w scenariuszu, że mam grać „piękną kobietę”, to od razu go odrzucam. Mówię: „Albo to skreślicie albo weźcie sobie Monicę Bellucci!”. Uważam, że kobiety w moim wieku powinno się przynajmniej przyjemnie oglądać. Myślę, że ze mną jest już jakiś problem. Oglądanie mnie przerywa sen…
Ale pani przecież żyje w zgodzie ze swoim wiekiem.
Tak. Uganianie się za młodością jest poniżej godności. Z reguły gram osoby w moim wieku lub starsze i koniec. Zauważcie, że ostatnio na ogół występuję tylko w szlafrokach i piżamach, bo wygodniej.
A do tego nie lubi pani romantycznych mężczyzn…
Bo mnie nudzą. I trochę śmieszą. Poza tym nie mam na nich czasu. Zresztą nie pamiętam żadnego romantycznego adoratora. Od czasów „Człowieka z marmuru” mylę się mężczyznom z moją rolą, mówią nawet często i rozbrajająco: „Nie lubię takich kobiet, jak pani”, albo: „Zupełnie inaczej sobie panią wyobrażałem, bardzo pani zyskuje przy bliższym poznaniu”.
To dobry moment, żeby zadać najczęściej zadawane pytanie – jak wspomina pani swój debiut?
Och, znowu? (Dłuższa pauza). Generalnie wspominam dobrze. Głównie byłam zajęta Andrzejem Wajdą, który zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Dużo się działo…
W „Czarnych chmurach” tak dużo się działo?
Ach, o to pytacie. Rola dziewczyny tańczącej na weselu (śmiech). Tam się dopiero działo! Byłam na tak zwanym obozie pracy twórczej w Augustowie. Myśmy uwielbiali na te obozy jeździć, bo paradoksalnie – mimo, że wiadomo było, kto i po co je organizował – nie było tam w ogóle cenzury. A w tamtych czasach to było cenne, bardzo cenne. Zbierały się tam niezłe grupy wariatów. Występowaliśmy po okolicznych wsiach, robiliśmy przedstawienia, czytaliśmy poetom wiersze… Tamtego lata w pobliżu kręcili „Czarne chmury” i zostaliśmy całą grupą, studenci Szkoły Teatralnej , wynajęci do zagrania tłumu w palącej się wsi.
Wie pani kto jeszcze wtedy debiutował na ekranie?
Pewnie wszyscy. Cały mój rok ze szkoły teatralnej: Szczepkowska, Kownacka, Ziętek…
A także Bogusław Linda, jako halabardnik.
On też tam był?! Widać każdy debiutował u Andrzeja Konica (śmiech).
Gdyby nie miała pani problemów z kręgosłupem, pewnie debiutowałaby w innej roli. Może jako jeden z łabędzi. A co by pani robiła dzisiaj?
Na pewno byłabym już dawno na emeryturze. Jak długo można tańczyć w balecie? Do 30. roku życia? Pamiętam, wsiadłam kiedyś w operze do windy z piękną, młodziusieńką baletnicą. Popatrzyła na mnie i nagle spytała: „Wie pani, jaka ja jestem potwornie zmęczona?”. Taka młodziutka! Myślę, że nawet te zaczynające tańczyć ośmiolatki są od razu zmęczone. Trudna kariera.
A co robi dzisiaj koleżanka, która wyciągnęła panią na egzamin do szkoły teatralnej i w ten sposób przypadkiem wybrała karierę dla pani?
Widziałam ją dwa tygodnie temu. Pierwszy raz od tamtej pory. Jest wspaniałą, szczęśliwą matką. Mieszka w Niemczech i jest żoną bardzo szczęśliwego niemieckiego mężczyzny.
Aktorką nie została?
Nie. I jest z tego bardzo zadowolona. Powiedziała mi: „Dobrze, że się wtedy dostałaś, a ja na szczęście nie”. Poszłam tam z nią wtedy jako bodyguard. Nie miałam zamiaru nawet wchodzić do tej sali, czekałam na korytarzu. Ale ona wróciła z płaczem, bo zaschło jej w gardle, a kazali jej śpiewać. Wkurzona stanęłam przed komisją i powiedziałam, że to jest skandal, żeby po dwóch godzinach czekania kazać komuś śpiewać. Wtedy usłyszałam: „A może pani by chciała zdawać?”. „Ja? Wykluczone!”. W komisji siedzieli pan Rudzki z panem Bardinim i robili sobie ze mnie zabawę na całego. Na koniec powiedzieli jednak poważnie, żebym próbowała i zdawała. I tak zasiali ziarno.
A pani chciała być malarką.
A ile to roboty zostać artystą…? Nie wiem, czy chciałam, ale skończyłam liceum plastyczne, to prawda.
I w tamtych czasach paliła pani papierosy nasączone olejem lnianym. Jak to smakuje? I jakiego daje kopa?
(Śmiech). Żadnego. A smakuje ohydnie. Naprawdę ohydnie. Ale co było robić. Taki był sznyt. Malować, siedzieć na krawężnikach i w brudnych, pomazanych palcach trzymać papierosy.
Nadal chciałaby pani obłożyć Pałac Kultury ligniną, polewać wodą i czekać aż wyrośnie na nim rzeżucha, która go ostatecznie przykryje?
Nie. Już bym nie chciała. Wtedy to był symbol brzydoty i ucisku. Dzisiaj symbol czasów. Teraz bym nie chciała, żeby cokolwiek w nim zmieniać. Niech stoi, niech daje świadectwo. Jestem przeciwna burzeniu pomników.
Zastanawiamy się, czy miała pani kiedyś konkretne oferty polityczne?
Zawsze odmawiam, ale jednej rzeczy nie wybaczę sobie do końca życia. Kiedyś zadzwonił do mnie profesor Balcerowicz i powiedział: „Wie pani, mam kłopoty, tak na mnie napadają, tak osądzają od czci i wiary. Proszę stanąć koło mnie. Proszę mnie poprzeć”. A ja głupia, mimo że go szanowałam i ceniłam: „Przepraszam, ale przyrzekłam sobie, odkąd mamy wolną Polskę, że w żaden sposób nie będę się mieszała do polityki. Bawcie się sami.” Dzisiaj żałuję tej wypowiedzi. Powinnam była to zrobić, nie żebym myślała, że to coś pomoże, ale mogłam dać głos i twarz w jego sprawie. Stanąć u jego boku. Nie wiedziałam, co będzie działo się potem.
Potem pojawiły się w internecie głosy, że powinna być pani prezydentem.
Widocznie ktoś źle mi życzył. Nie mówię po angielsku, a to dziś warunek sine qua non i nienawidzę polityki. Nie znam się na tym. Mam tylko zdrowy rozsądek. Co najwyżej mogłabym prezydenta zagrać. Żeby zostać dzisiaj prezydentem, trzeba nie mieć wyobraźni i odpowiedzialności. A poza tym lepiej być premierem. Prezydent w zasadzie może dużo mniej.
Mimo to występuje pani obok niego. I to bardzo często. W programie Szymona Majewskiego. Podoba się pani sobie w parodii Katarzyny Kwiatkowskiej?
Bardzo. Bo ta dziewczyna jest taka szczupła (śmiech). Podoba mi się „z urody”. Już za samo to może robić z tą postacią, co chce. Chociaż wydaje mi się, że ja się tak nie zachowuję. Oczywiście parodia musi przerysowywać. Godzę się na to. Poza tym naprawdę miło jest być wybranym do parodiowania. To znaczy, że jest się kimś wyrazistym.
Uważa się pani za osobę egzaltowaną?
Oczywiście. I to bardzo. Mogę jednak panów zapewnić, że gdy przechodzę do działania, to egzaltacja znika. Szybko podejmuję decyzje, bez zbędnego gadania i biorę odpowiedzialność za to co robię, a to rzadkość. Tak na marginesie, uważam, że mam bardzo dobry charakter. Gdybym umarła, za moją trumną szłyby wszystkie moje gosposie. A to jest prawdziwy sprawdzian charakteru – mieszkać z obcą osobą w jednym domu i żyć z nią w przyjaźni. Naprawdę mam wspaniały charakter (śmiech).
Zgodziłaby się pani, żeby na banknotach dwustuzłotowych był pani wizerunek?
Tak! Od razu! Bez chwili namysłu. Ktoś to kiedyś wymyślił, nie pamiętam kto…
Krzysztof Kłopotowski.
Bardzo bym chciała (śmiech). A teraz, kto jest? Zaraz, chwileczkę… przecież nie ma takiego banknotu.
(Wybuch śmiechu)
Ach, nie mam głowy do takich szczegółów. Ale kiedyś podróżując po Europie, ze zdumieniem spostrzegłam, że na banknotach są artyści. Jednak z tego co wiem, ja miałabym być na dwustuzłotówce jako Agnieszka z „Człowieka z marmuru”, a nie jako Krystyna Janda. Według tego klucza na pozostałych nominałach też powinny znaleźć się postaci, nie artyści. Tak by było lepiej, pewniej. Nigdy przecież do końca nie wiadomo, co taki artysta mógł po cichu przeskrobać.
Słyszeliśmy, że kiedyś nieźle pani objechała Borysa Szyca, jak coś przeskrobał…
Zrugałam go nawet kilka razy, bo się zachowywał nonszalancko. Nie mógł zapamiętać tekstu, bo się uczył z narzeczoną (śmiech). Ale suma summarum zagrał rewelacyjnie. Był gotów na wszystko dla tej roli. Debiutował. Od razu było widać, że to ktoś wart „grzechu”.
Czyli ktoś, kto się nie rozmieni?
Mam taką nadzieję, chociaż kiedyś spytałam go, jak spędza wakacje, a on na to: „Jeżdżę z festiwalu na festiwal”. Ostrzegłam go, że znam paru geniuszy, którzy nie wytrzymali takiego festiwalowego życia. Na przykład Bohdana Łazukę. On kiedyś sam zapełniał pięć razy z rzędu Salę Kongresową. Chyba nikt nie pobił tego rekordu. To był absolutny fenomen. Bohdan teraz wraca i naprawdę jest w formie. Można go zobaczyć w moim teatrze.
A podczas oglądania siedzieć na jednym z czterech krzeseł ufundowanych przez prałata Jankowskiego. Nie miała pani obaw?
Nie. Przeciwnie, do tej pory jestem mu bardzo wdzięczna. To był jeden z pierwszych kupujących. Wtedy nie mieliśmy już ani grosza. Sprzedaż tych foteli teatralnych wymyśliliśmy z rozpaczy i było mi wszystko jedno, kto je kupi. Nawet diabeł mógł kupić te krzesła! Ale kupiło wielu zacnych i wspaniałych ludzi. Pies Magdy Umer też kupił (śmiech).
Może trzeba było spieniężyć pani futro z norek? Udało się w końcu je sprzedać?
Proszę sobie wyobrazić, że nikt go nie chce kupić.
Na Allegro pani próbowała?
Nie, bo się wstydzę.
Dobrze chodzą. Od 350 złotych do nawet 10 tysięcy.
Cholera, to może spróbuję. Widziałam ostatnio na Allegro ogłoszenie: „Mam dom dwieście metrów od Radia Maryja. Może ktoś kupi?”.
(Śmiech). Słyszeliśmy, że przekonała pani robotników remontujących wnętrze Polonii, żeby chodzili do teatru.
Panowie kładli rury i układali płytki, kiedy próbowałam „Ucho, gardło, nóż”. Być może to nie ja ich przyciągnęłam do teatru, ale te wszystkie przekleństwa w tej sztuce. Przystawali, siadali na wiadrach, patrzyli na mnie i pytali: „I to będzie sztuka?”. Ale potem, po pracy, przebierali się w białe koszule i szli na widownię, żeby oglądać wszystkie spektakle. Jeden nawet recenzował i mówił, kiedy było lepiej, a kiedy gorzej. Jeszcze inny zdumiewająco wręcz zaangażował się w spektakle, pomagał nam, prawie spał w teatrze, ale okazało się, że szuka go policja (śmiech). Ukrywał się u nas.
Zdarzyło się pani kiedyś wejść na scenę w nieodpowiednim momencie? Albo w ogóle nie wejść?
Mnie chyba nie, no może spóźnić. To trening dla tych na scenie, taka dziura z powodu braku postaci. Różnie zresztą aktorzy reagują. Jedni próbują ratować, inni schodzą ze sceny i mają to gdzieś. Kiedyś zdarzyła się taka sytuacja, że inspicjentka nie sprawdziła, czy aktor jest w teatrze. Miał wejść w trzecim akcie, a jego w ogóle nie było w budynku! Zapomniał o przedstawieniu. A spektakl już się zaczął.
Co się wtedy robi?
Jak się da, to wycina się postać (śmiech).
Jak pani radzi sobie z własnymi wpadkami?
Kiedyś się stresowałam i próbowałam ratować sytuację. Dzisiaj nie ukrywam przed publicznością, że na przykład nie pamiętam tekstu. W ogóle, paradoksalnie, na scenie nic nie udaję. Poza rolą.
A czy kiedyś odebrało pani głos na scenie?
Pamiętam, że niemal odjęło mi mowę i rozum, kiedy na widowni, w pierwszym rzędzie zobaczyłam swoją wnuczkę Lenę, zresztą obok pana Ryszarda Kalisza. To nie było w moim teatrze. Śpiewałam na świeżym powietrzu w Ogrodach Frascati. Przed tym koncertem zobaczyłam Dorotę Segdę z bukietem wrzosów. Pomyślałam sobie: „Boże, coś się stanie”. Przecież wrzosy oznaczają nieszczęście! Wyszłam na scenę i zobaczyłam Lenkę, której się nie spodziewałam. Walnęłam się od razu w pierwszej piosence, bo usłyszałam, jak mówi do mojego zięcia: „Tato, siusiu”. Śpiewając myślałam już tylko o tym, żeby ją wyprowadził, żeby się dziecko nie męczyło. Ale siedzieli dalej. Z nerwów zapomniałam tekstu drugiej piosenki. Przeprosiłam publiczność i poszłam po teksty. W trakcie śpiewania trzeciego utworu przypadkowo rozpięłam skoroszyt i wszystko spłynęło na ziemię. Już do końca, jak bocian, chodziłam między kartkami i szukałam właściwych tekstów.
Widownia na pewno była zachwycona.
Publiczność siedziała jak zbiór żon Lota. Sprawiali wrażenie, jakby czegoś takiego nie widzieli nigdy w życiu. Myślałam, że w końcu zemdleją ze strachu o mnie. Do dzisiaj ten koncert pamiętam. Nie zaśpiewałam ani jednej piosenki, nie myląc się. Dodatkowo z okien zaczęły się wychylać staruszki, wrzeszcząc: „Kurwa, przestań już śpiewać!”. Bo było trochę głośno… Do dzisiaj mam uraz.
Dlaczego na dwa dni przed premierą Agnieszka Krukówna wycofała się z „Lamentu na Placu Konstytucji”?
Myślę, że się przestraszyła. To wielkie wyzwanie zagrać sztukę wśród ludzi, autobusów, dogadujących pijaków i wesołków zazdrosnych, że ktoś inny występuje, a nie oni. Próby były w komfortowym zamknięciu, w teatrze, a granie na ulicy to zupełnie co innego. Wcześniej parę aktorek odmówiło mi grania w tym „szalonym ulicznym pomyśle”. To nie jest takie proste, jak może się wydawać.
Za to alkoholizm wydaje się bardzo prosty do opanowania. Tymczasem pani powtarza, że chciałaby zostać alkoholiczką, ale od lat jej się to nie udaje.
Mój organizm reaguje bardzo źle na alkohol. Gdyby reagował lepiej, to może by mi się w końcu udało (śmiech). To musi być chyba przyjemne – codziennie w niedużych ilościach. Takie różowe okulary na stałe. Ja po alkoholu nie mogę spać, wymiotuję i jest mi ogólnie źle. Kiedyś po premierze „Edukacji Rity” upiłam się z rozpaczy i krzyczałam do mojego męża: „Zrób coś! Ja już nie chcę być pijana!”. A Edward ze spokojem odpowiadał: „Teraz to już nic nie da się zrobić”. Nie mogłam jechać w samochodzie. Szłam chodnikiem, a on prowadził auto obok mnie z prędkością 5 km na godzinę (śmiech).
O pani umiejętnościach rajdowych krążą legendy. Ponoć zdarła pani kilka maluchów.
Dokładnie sześć. I nie znam nikogo, kto miał ich więcej (śmiech). Wszystkie z jakimś felerem. Pamiętam, że każdego zapalałam szczotką do zamiatania, bo im się psuł bendix – proszę, pamiętam nawet takie nazwy. Siebie z tamtego okresu zapamiętałam jako przestępującą na mrozie w szpilkach z nogi na nogę blondynkę w towarzystwie zatrzymanego przypadkowo pana, który pochylając się nad silnikiem mojego Fiata 126 p, moczył szalik w brudnym oleju.
A czy to prawda, że kiedyś stanął pani samochód za granicą na autostradzie, wezwała pani pomoc, a ci przyjechali, zatankowali i kazali jechać dalej?
Mąż wysłał mnie swoim samochodem z dwoma naszymi synami do naszych przyjaciół w Niemczech. Ten samochód nawet mówił, że kończy mu się benzyna, ale dzieci zaczęły czytać głośno „Harry’ego Pottera” i ja tak się zasłuchałam, że w ogóle nic innego nie słyszałam. No i stanęliśmy. Przyjechał jakiś Niemiec w białym kombinezonie, posłuchał tego co ma do powiedzenia samochód, dolał mu litr benzyny i powiedział: „Może pani jechać, niedaleko jest stacja”. Chciałam zapłacić, ale facet nic nie wziął. Był blady ze wściekłości. Dopiero jak się dowiedział, że to przez Harry’ego Pottera, to zaczął się śmiać.
Czy Harry Potter powinien zginąć w ostatniej części?
Nie. Bo ja jestem sentymentalna.
Jak najczęściej mówią do pani cudzoziemcy?
Dżanda. Pani profesor Romanówna mawiała, że nie dość, że jestem niezdolna, to jeszcze mam nazwisko do cyrku. A ja wtedy myślałam: „A, Roman?! Co to za nazwisko?!” i się nie przejmowałam.
Często jest pani zaczepiana na okoliczność Jakuba Jandy?
Nie, ale pan Tadeusz Konwicki pogratulował mi, że braciszek tak ładnie skacze (śmiech). To nazwisko w Czechach jest tak popularne jak u nas Kowalski. Zresztą mój dziadek był Czechem. Przyjechał do nas budować fabrykę Star Starachowice. I został.
Założyliśmy się ze sobą o to, ile najwięcej dużych tekstów miała pani na raz w głowie. Na zakończenie chcielibyśmy rozstrzygnąć ten zakład…
(Chwilę liczy na palcach). Wydaje mi się, że osiem. Myśleliście panowie, że więcej?
Myśleliśmy, że mniej.
To naprawdę nic nadzwyczajnego. Kwestia treningu. Aktorzy zapamiętują na różne sposoby. Niektórzy uczą się tak perfekcyjnie, że kiedy zapomną jednego słowa, „wywalają się” na całym tekście. Ja do nich nie należę. Uczę się tak, żeby w razie czego móc zawsze skutecznie dojść do pointy. Jak się taką sztukę opanuje, można swobodniej grać. W tej chwili mam w pamięci około pięciu dużych ról.
Nigdy nie czuje się pani zmęczona?
Jest taka słynna anegdota o wielkiej powojennej aktorce, Ewie Lasek. Któregoś dnia w trakcie przedstawienia powiedziała: „Dalej to ja już państwu opowiem. Drugi akt jest bardzo nudny, a trzeci nie do zniesienia”. Usiadła na łóżku i opowiedziała publiczności dalszą część sztuki. Jej koledzy już nie musieli wychodzić na scenę. Już parę razy miałam ochotę zrobić coś takiego. Proszę mi wierzyć, że czasami wolałabym wyszorować szczotką ryżową scenę, centymetr za centymetrem na kolanach, niż na niej grać.
W jakim ubraniu wyszła pani dziś na śniadanie?
W szlafroku.
Czyli humor dopisuje?
Ach, rzeczywiście mój mąż powiedział kiedyś, że wystarczy zobaczyć, jak ubieram się na śniadanie i od razu wiadomo, w jakim jestem nastroju. Ale dziś mam niedobry dzień. Źle panowie trafiliście.
Nie pozostaje nam nic innego, jak mimo wszystko próbować panią rozbawić.
A wiecie, że ja czytam PLAYBOYA? Często leży u mojego fryzjera. Raz też widziałam w klinice dentystycznej. Przeglądam sobie wywiady. Nawet mnie ciekawi, jakie panowie możecie mieć do mnie pytania…
Co by pani zrobiła, gdyby była playboyem?
(Wybuch śmiechu)
Kiedyś powiedziała pani, że ma w sobie tyle energii, że gdyby była rolnikiem, zaorałaby całą Polskę. A gdyby była pani playboyem?
A co robi playboy? Podrywa, tak? No, to chyba poderwałabym całą Polskę. Ale to musi być przecież potwornie nudne zajęcie.
Podrywanie?!
No pewnie. Chociaż nie, bo to trochę jak premiera.
Podrywanie premiera?!
(Śmiech). Od lat uważam, że praca jest dużo zabawniejsza niż zabawa i życie. Chyba, żeby mieć taką pracę – podrywanie. Tylko kto by za to zapłacił?
Na pewno by się znaleźli chętni.
Podrywanie… znam kilka anegdotek ze środowiska. Aktorzy mieli taki sposób: jeden wyjątkowo przystojny podrywał dużą ilość panienek, a potem obdzielał resztę zespołu. I to się nazywało „na dziada”. W środowisku krążą różne legendy na temat podrywania. Na przykład, zapraszało się kobietę na kolację, ale wcześniej częstowało się ją chałwą, żeby za dużo nie zjadła w restauracji, żeby wyszło taniej (śmiech). To było w PRL-lu, w czasach, kiedy panienki malowały tenisówki pastą do zębów i szły na randkę w spódnicach-bombkach i włosach uczesanych w kucyki. Podobno byli tacy faceci, którzy w prezencie kupowali szpilki-marzenie, tylko, że jeden but dawali przed, a drugi dopiero po…
Dzisiaj to by już chyba nie przeszło. Ale można by wymyślić jakiś inny wariant. Na przykład najpierw kluczyki, a potem samochód.
Ależ skąd! Najpierw samochód, potem kluczyki. Tak by było korzystniej (śmiech).
Dlaczego z lektury „Przedwiośnia” zapamiętała pani tylko sceny erotyczne?
Bo byłam w takim wieku, kiedy zapamiętuje się tylko ekscytujące momenty. Dlatego najpierw przeczytałam „Dzieje grzechu” Żeromskiego, dopiero potem „Przedwiośnie”. Ale przecież panowie też to wiecie, że jak ktoś ma coś na myśli, to wszędzie to znajdzie. Nawet w „Dobra Pani ABC” doszuka się erotyzmu.
Ma pani swoje ulubione sceny erotyczne w kinie?
Niespecjalnie. Jako młodą aktorkę interesowały mnie one jedynie w kontekście, na co się zgodzić, a na co nie. Kiedy uznawałam, że wątki rozbierane są niepotrzebne dla dramaturgii postaci, odmawiałam i uzależniałam podpisanie umowy od wyrzucenia ich ze scenariusza.
W latach 80. to musiała być ciężka praca. W prawie każdym polskim filmie było choć trochę golizny.
Ale ja dostawałam propozycje bez rozbieranek. Grałam głównie bohaterki w filmach politycznych i społecznych. Moralny niepokój. Pamiętam, że największym problemem była tak zwana „gołka” w „Przesłuchaniu”. No, ale jaka to była scena! Szeroko i pozytywnie komentowana nawet przez panów oficerów, którzy mnie potem naprawdę przesłuchiwali w stanie wojennym. Mówili: „Ale wie pani, ta scena… no ta, to super, naprawdę”.
A jaką „gołkę” widziałaby pani na następnej rozkładówce PLAYBOYA?
Ale was czasem aż strach otwierać! Nawet z 50-latki potraficie komputerowo zrobić nastolatkę i do tego dziewicę. Wszystkie komputery na mieście są od tego spocone (śmiech). Ja sama wiem, jak dużo da się zrobić. Kiedyś w dziewiątym miesiącu ciąży pozowałam we Francji, prezentując kolekcję sylwestrową. Robili to faceci z „Vogue’a”,ja im płakałam, że nie przyjadę , że to bez sensu, jestem gruba, spuchnięta, ciężka, do niczego. Oni mówili: „Spokojnie, czym ty się przejmujesz, nam tylko materiał jest potrzebny, zobaczysz”. I faktycznie. Potem na zdjęciach byłam piękna, szczuplutka. Spuchnięte podczas zdjęć kostki … o takie miałam cieniutkie (wybuch śmiechu).
A teraz z założenia odrzuca pani wszelkie propozycje pozowania?
W moim wieku?! Już od dawna odrzucam. Wiem, że są artystki, które im starsze, tym chętniejsze. Ale ja nigdy nie miałam na to specjalnej ochoty. Kiedyś robiłam film z Piotrem Szulkinem, w którym miała mignąć moja goła pupa. Nagie ciało bohaterki leżało w plastikowym worku i po jego otwarciu widzowie na sekundę mieli zobaczyć tyłek. Powiedziałam: „Twarzy w tej scenie nie widać, wrzućcie kogokolwiek, weźcie striptizerkę”. Uparłam się, że nie będę pokazywać tyłka bez twarzy (śmiech). Piotr się potwornie zdenerwował. Tym bardziej, że pół żartem zażyczyłam sobie autoryzować ten tyłek. Idę później na postsynchrony, zaczyna się fragment z workiem i nagle widzę wmontowany w tę scenę owłosiony tyłek, okazało się, reżysera. Wmontował na chwilę, żeby mnie zdenerwować. Myślałam, że umrę!
„Mój widok sprawia mi przykrość”. Wciąż tak pani uważa?
Nie lubię się. Zawsze wyobrażałam sobie siebie inaczej, nie że piękną, ale inaczej… Konfrontacja ze zdjęciem, bo w lustro patrzę rzadko, jest bolesna. Tak zresztą ma wiele aktorek – nawet tych pięknych, nie tylko ja. Jak montuje się kadry z moim udziałem, na ogół mnie przy tym nie ma. Nienawidzę na siebie patrzeć. Kiedy widzę w scenariuszu, że mam grać „piękną kobietę”, to od razu go odrzucam. Mówię: „Albo to skreślicie albo weźcie sobie Monicę Bellucci!”. Uważam, że kobiety w moim wieku powinno się przynajmniej przyjemnie oglądać. Myślę, że ze mną jest już jakiś problem. Oglądanie mnie przerywa sen…
Ale pani przecież żyje w zgodzie ze swoim wiekiem.
Tak. Uganianie się za młodością jest poniżej godności. Z reguły gram osoby w moim wieku lub starsze i koniec. Zauważcie, że ostatnio na ogół występuję tylko w szlafrokach i piżamach, bo wygodniej.
A do tego nie lubi pani romantycznych mężczyzn…
Bo mnie nudzą. I trochę śmieszą. Poza tym nie mam na nich czasu. Zresztą nie pamiętam żadnego romantycznego adoratora. Od czasów „Człowieka z marmuru” mylę się mężczyznom z moją rolą, mówią nawet często i rozbrajająco: „Nie lubię takich kobiet, jak pani”, albo: „Zupełnie inaczej sobie panią wyobrażałem, bardzo pani zyskuje przy bliższym poznaniu”.
To dobry moment, żeby zadać najczęściej zadawane pytanie – jak wspomina pani swój debiut?
Och, znowu? (Dłuższa pauza). Generalnie wspominam dobrze. Głównie byłam zajęta Andrzejem Wajdą, który zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Dużo się działo…
W „Czarnych chmurach” tak dużo się działo?
Ach, o to pytacie. Rola dziewczyny tańczącej na weselu (śmiech). Tam się dopiero działo! Byłam na tak zwanym obozie pracy twórczej w Augustowie. Myśmy uwielbiali na te obozy jeździć, bo paradoksalnie – mimo, że wiadomo było, kto i po co je organizował – nie było tam w ogóle cenzury. A w tamtych czasach to było cenne, bardzo cenne. Zbierały się tam niezłe grupy wariatów. Występowaliśmy po okolicznych wsiach, robiliśmy przedstawienia, czytaliśmy poetom wiersze… Tamtego lata w pobliżu kręcili „Czarne chmury” i zostaliśmy całą grupą, studenci Szkoły Teatralnej , wynajęci do zagrania tłumu w palącej się wsi.
Wie pani kto jeszcze wtedy debiutował na ekranie?
Pewnie wszyscy. Cały mój rok ze szkoły teatralnej: Szczepkowska, Kownacka, Ziętek…
A także Bogusław Linda, jako halabardnik.
On też tam był?! Widać każdy debiutował u Andrzeja Konica (śmiech).
Gdyby nie miała pani problemów z kręgosłupem, pewnie debiutowałaby w innej roli. Może jako jeden z łabędzi. A co by pani robiła dzisiaj?
Na pewno byłabym już dawno na emeryturze. Jak długo można tańczyć w balecie? Do 30. roku życia? Pamiętam, wsiadłam kiedyś w operze do windy z piękną, młodziusieńką baletnicą. Popatrzyła na mnie i nagle spytała: „Wie pani, jaka ja jestem potwornie zmęczona?”. Taka młodziutka! Myślę, że nawet te zaczynające tańczyć ośmiolatki są od razu zmęczone. Trudna kariera.
A co robi dzisiaj koleżanka, która wyciągnęła panią na egzamin do szkoły teatralnej i w ten sposób przypadkiem wybrała karierę dla pani?
Widziałam ją dwa tygodnie temu. Pierwszy raz od tamtej pory. Jest wspaniałą, szczęśliwą matką. Mieszka w Niemczech i jest żoną bardzo szczęśliwego niemieckiego mężczyzny.
Aktorką nie została?
Nie. I jest z tego bardzo zadowolona. Powiedziała mi: „Dobrze, że się wtedy dostałaś, a ja na szczęście nie”. Poszłam tam z nią wtedy jako bodyguard. Nie miałam zamiaru nawet wchodzić do tej sali, czekałam na korytarzu. Ale ona wróciła z płaczem, bo zaschło jej w gardle, a kazali jej śpiewać. Wkurzona stanęłam przed komisją i powiedziałam, że to jest skandal, żeby po dwóch godzinach czekania kazać komuś śpiewać. Wtedy usłyszałam: „A może pani by chciała zdawać?”. „Ja? Wykluczone!”. W komisji siedzieli pan Rudzki z panem Bardinim i robili sobie ze mnie zabawę na całego. Na koniec powiedzieli jednak poważnie, żebym próbowała i zdawała. I tak zasiali ziarno.
A pani chciała być malarką.
A ile to roboty zostać artystą…? Nie wiem, czy chciałam, ale skończyłam liceum plastyczne, to prawda.
I w tamtych czasach paliła pani papierosy nasączone olejem lnianym. Jak to smakuje? I jakiego daje kopa?
(Śmiech). Żadnego. A smakuje ohydnie. Naprawdę ohydnie. Ale co było robić. Taki był sznyt. Malować, siedzieć na krawężnikach i w brudnych, pomazanych palcach trzymać papierosy.
Nadal chciałaby pani obłożyć Pałac Kultury ligniną, polewać wodą i czekać aż wyrośnie na nim rzeżucha, która go ostatecznie przykryje?
Nie. Już bym nie chciała. Wtedy to był symbol brzydoty i ucisku. Dzisiaj symbol czasów. Teraz bym nie chciała, żeby cokolwiek w nim zmieniać. Niech stoi, niech daje świadectwo. Jestem przeciwna burzeniu pomników.
Zastanawiamy się, czy miała pani kiedyś konkretne oferty polityczne?
Zawsze odmawiam, ale jednej rzeczy nie wybaczę sobie do końca życia. Kiedyś zadzwonił do mnie profesor Balcerowicz i powiedział: „Wie pani, mam kłopoty, tak na mnie napadają, tak osądzają od czci i wiary. Proszę stanąć koło mnie. Proszę mnie poprzeć”. A ja głupia, mimo że go szanowałam i ceniłam: „Przepraszam, ale przyrzekłam sobie, odkąd mamy wolną Polskę, że w żaden sposób nie będę się mieszała do polityki. Bawcie się sami.” Dzisiaj żałuję tej wypowiedzi. Powinnam była to zrobić, nie żebym myślała, że to coś pomoże, ale mogłam dać głos i twarz w jego sprawie. Stanąć u jego boku. Nie wiedziałam, co będzie działo się potem.
Potem pojawiły się w internecie głosy, że powinna być pani prezydentem.
Widocznie ktoś źle mi życzył. Nie mówię po angielsku, a to dziś warunek sine qua non i nienawidzę polityki. Nie znam się na tym. Mam tylko zdrowy rozsądek. Co najwyżej mogłabym prezydenta zagrać. Żeby zostać dzisiaj prezydentem, trzeba nie mieć wyobraźni i odpowiedzialności. A poza tym lepiej być premierem. Prezydent w zasadzie może dużo mniej.
Mimo to występuje pani obok niego. I to bardzo często. W programie Szymona Majewskiego. Podoba się pani sobie w parodii Katarzyny Kwiatkowskiej?
Bardzo. Bo ta dziewczyna jest taka szczupła (śmiech). Podoba mi się „z urody”. Już za samo to może robić z tą postacią, co chce. Chociaż wydaje mi się, że ja się tak nie zachowuję. Oczywiście parodia musi przerysowywać. Godzę się na to. Poza tym naprawdę miło jest być wybranym do parodiowania. To znaczy, że jest się kimś wyrazistym.
Uważa się pani za osobę egzaltowaną?
Oczywiście. I to bardzo. Mogę jednak panów zapewnić, że gdy przechodzę do działania, to egzaltacja znika. Szybko podejmuję decyzje, bez zbędnego gadania i biorę odpowiedzialność za to co robię, a to rzadkość. Tak na marginesie, uważam, że mam bardzo dobry charakter. Gdybym umarła, za moją trumną szłyby wszystkie moje gosposie. A to jest prawdziwy sprawdzian charakteru – mieszkać z obcą osobą w jednym domu i żyć z nią w przyjaźni. Naprawdę mam wspaniały charakter (śmiech).
Zgodziłaby się pani, żeby na banknotach dwustuzłotowych był pani wizerunek?
Tak! Od razu! Bez chwili namysłu. Ktoś to kiedyś wymyślił, nie pamiętam kto…
Krzysztof Kłopotowski.
Bardzo bym chciała (śmiech). A teraz, kto jest? Zaraz, chwileczkę… przecież nie ma takiego banknotu.
(Wybuch śmiechu)
Ach, nie mam głowy do takich szczegółów. Ale kiedyś podróżując po Europie, ze zdumieniem spostrzegłam, że na banknotach są artyści. Jednak z tego co wiem, ja miałabym być na dwustuzłotówce jako Agnieszka z „Człowieka z marmuru”, a nie jako Krystyna Janda. Według tego klucza na pozostałych nominałach też powinny znaleźć się postaci, nie artyści. Tak by było lepiej, pewniej. Nigdy przecież do końca nie wiadomo, co taki artysta mógł po cichu przeskrobać.
Słyszeliśmy, że kiedyś nieźle pani objechała Borysa Szyca, jak coś przeskrobał…
Zrugałam go nawet kilka razy, bo się zachowywał nonszalancko. Nie mógł zapamiętać tekstu, bo się uczył z narzeczoną (śmiech). Ale suma summarum zagrał rewelacyjnie. Był gotów na wszystko dla tej roli. Debiutował. Od razu było widać, że to ktoś wart „grzechu”.
Czyli ktoś, kto się nie rozmieni?
Mam taką nadzieję, chociaż kiedyś spytałam go, jak spędza wakacje, a on na to: „Jeżdżę z festiwalu na festiwal”. Ostrzegłam go, że znam paru geniuszy, którzy nie wytrzymali takiego festiwalowego życia. Na przykład Bohdana Łazukę. On kiedyś sam zapełniał pięć razy z rzędu Salę Kongresową. Chyba nikt nie pobił tego rekordu. To był absolutny fenomen. Bohdan teraz wraca i naprawdę jest w formie. Można go zobaczyć w moim teatrze.
A podczas oglądania siedzieć na jednym z czterech krzeseł ufundowanych przez prałata Jankowskiego. Nie miała pani obaw?
Nie. Przeciwnie, do tej pory jestem mu bardzo wdzięczna. To był jeden z pierwszych kupujących. Wtedy nie mieliśmy już ani grosza. Sprzedaż tych foteli teatralnych wymyśliliśmy z rozpaczy i było mi wszystko jedno, kto je kupi. Nawet diabeł mógł kupić te krzesła! Ale kupiło wielu zacnych i wspaniałych ludzi. Pies Magdy Umer też kupił (śmiech).
Może trzeba było spieniężyć pani futro z norek? Udało się w końcu je sprzedać?
Proszę sobie wyobrazić, że nikt go nie chce kupić.
Na Allegro pani próbowała?
Nie, bo się wstydzę.
Dobrze chodzą. Od 350 złotych do nawet 10 tysięcy.
Cholera, to może spróbuję. Widziałam ostatnio na Allegro ogłoszenie: „Mam dom dwieście metrów od Radia Maryja. Może ktoś kupi?”.
(Śmiech). Słyszeliśmy, że przekonała pani robotników remontujących wnętrze Polonii, żeby chodzili do teatru.
Panowie kładli rury i układali płytki, kiedy próbowałam „Ucho, gardło, nóż”. Być może to nie ja ich przyciągnęłam do teatru, ale te wszystkie przekleństwa w tej sztuce. Przystawali, siadali na wiadrach, patrzyli na mnie i pytali: „I to będzie sztuka?”. Ale potem, po pracy, przebierali się w białe koszule i szli na widownię, żeby oglądać wszystkie spektakle. Jeden nawet recenzował i mówił, kiedy było lepiej, a kiedy gorzej. Jeszcze inny zdumiewająco wręcz zaangażował się w spektakle, pomagał nam, prawie spał w teatrze, ale okazało się, że szuka go policja (śmiech). Ukrywał się u nas.
Zdarzyło się pani kiedyś wejść na scenę w nieodpowiednim momencie? Albo w ogóle nie wejść?
Mnie chyba nie, no może spóźnić. To trening dla tych na scenie, taka dziura z powodu braku postaci. Różnie zresztą aktorzy reagują. Jedni próbują ratować, inni schodzą ze sceny i mają to gdzieś. Kiedyś zdarzyła się taka sytuacja, że inspicjentka nie sprawdziła, czy aktor jest w teatrze. Miał wejść w trzecim akcie, a jego w ogóle nie było w budynku! Zapomniał o przedstawieniu. A spektakl już się zaczął.
Co się wtedy robi?
Jak się da, to wycina się postać (śmiech).
Jak pani radzi sobie z własnymi wpadkami?
Kiedyś się stresowałam i próbowałam ratować sytuację. Dzisiaj nie ukrywam przed publicznością, że na przykład nie pamiętam tekstu. W ogóle, paradoksalnie, na scenie nic nie udaję. Poza rolą.
A czy kiedyś odebrało pani głos na scenie?
Pamiętam, że niemal odjęło mi mowę i rozum, kiedy na widowni, w pierwszym rzędzie zobaczyłam swoją wnuczkę Lenę, zresztą obok pana Ryszarda Kalisza. To nie było w moim teatrze. Śpiewałam na świeżym powietrzu w Ogrodach Frascati. Przed tym koncertem zobaczyłam Dorotę Segdę z bukietem wrzosów. Pomyślałam sobie: „Boże, coś się stanie”. Przecież wrzosy oznaczają nieszczęście! Wyszłam na scenę i zobaczyłam Lenkę, której się nie spodziewałam. Walnęłam się od razu w pierwszej piosence, bo usłyszałam, jak mówi do mojego zięcia: „Tato, siusiu”. Śpiewając myślałam już tylko o tym, żeby ją wyprowadził, żeby się dziecko nie męczyło. Ale siedzieli dalej. Z nerwów zapomniałam tekstu drugiej piosenki. Przeprosiłam publiczność i poszłam po teksty. W trakcie śpiewania trzeciego utworu przypadkowo rozpięłam skoroszyt i wszystko spłynęło na ziemię. Już do końca, jak bocian, chodziłam między kartkami i szukałam właściwych tekstów.
Widownia na pewno była zachwycona.
Publiczność siedziała jak zbiór żon Lota. Sprawiali wrażenie, jakby czegoś takiego nie widzieli nigdy w życiu. Myślałam, że w końcu zemdleją ze strachu o mnie. Do dzisiaj ten koncert pamiętam. Nie zaśpiewałam ani jednej piosenki, nie myląc się. Dodatkowo z okien zaczęły się wychylać staruszki, wrzeszcząc: „Kurwa, przestań już śpiewać!”. Bo było trochę głośno… Do dzisiaj mam uraz.
Dlaczego na dwa dni przed premierą Agnieszka Krukówna wycofała się z „Lamentu na Placu Konstytucji”?
Myślę, że się przestraszyła. To wielkie wyzwanie zagrać sztukę wśród ludzi, autobusów, dogadujących pijaków i wesołków zazdrosnych, że ktoś inny występuje, a nie oni. Próby były w komfortowym zamknięciu, w teatrze, a granie na ulicy to zupełnie co innego. Wcześniej parę aktorek odmówiło mi grania w tym „szalonym ulicznym pomyśle”. To nie jest takie proste, jak może się wydawać.
Za to alkoholizm wydaje się bardzo prosty do opanowania. Tymczasem pani powtarza, że chciałaby zostać alkoholiczką, ale od lat jej się to nie udaje.
Mój organizm reaguje bardzo źle na alkohol. Gdyby reagował lepiej, to może by mi się w końcu udało (śmiech). To musi być chyba przyjemne – codziennie w niedużych ilościach. Takie różowe okulary na stałe. Ja po alkoholu nie mogę spać, wymiotuję i jest mi ogólnie źle. Kiedyś po premierze „Edukacji Rity” upiłam się z rozpaczy i krzyczałam do mojego męża: „Zrób coś! Ja już nie chcę być pijana!”. A Edward ze spokojem odpowiadał: „Teraz to już nic nie da się zrobić”. Nie mogłam jechać w samochodzie. Szłam chodnikiem, a on prowadził auto obok mnie z prędkością 5 km na godzinę (śmiech).
O pani umiejętnościach rajdowych krążą legendy. Ponoć zdarła pani kilka maluchów.
Dokładnie sześć. I nie znam nikogo, kto miał ich więcej (śmiech). Wszystkie z jakimś felerem. Pamiętam, że każdego zapalałam szczotką do zamiatania, bo im się psuł bendix – proszę, pamiętam nawet takie nazwy. Siebie z tamtego okresu zapamiętałam jako przestępującą na mrozie w szpilkach z nogi na nogę blondynkę w towarzystwie zatrzymanego przypadkowo pana, który pochylając się nad silnikiem mojego Fiata 126 p, moczył szalik w brudnym oleju.
A czy to prawda, że kiedyś stanął pani samochód za granicą na autostradzie, wezwała pani pomoc, a ci przyjechali, zatankowali i kazali jechać dalej?
Mąż wysłał mnie swoim samochodem z dwoma naszymi synami do naszych przyjaciół w Niemczech. Ten samochód nawet mówił, że kończy mu się benzyna, ale dzieci zaczęły czytać głośno „Harry’ego Pottera” i ja tak się zasłuchałam, że w ogóle nic innego nie słyszałam. No i stanęliśmy. Przyjechał jakiś Niemiec w białym kombinezonie, posłuchał tego co ma do powiedzenia samochód, dolał mu litr benzyny i powiedział: „Może pani jechać, niedaleko jest stacja”. Chciałam zapłacić, ale facet nic nie wziął. Był blady ze wściekłości. Dopiero jak się dowiedział, że to przez Harry’ego Pottera, to zaczął się śmiać.
Czy Harry Potter powinien zginąć w ostatniej części?
Nie. Bo ja jestem sentymentalna.
Jak najczęściej mówią do pani cudzoziemcy?
Dżanda. Pani profesor Romanówna mawiała, że nie dość, że jestem niezdolna, to jeszcze mam nazwisko do cyrku. A ja wtedy myślałam: „A, Roman?! Co to za nazwisko?!” i się nie przejmowałam.
Często jest pani zaczepiana na okoliczność Jakuba Jandy?
Nie, ale pan Tadeusz Konwicki pogratulował mi, że braciszek tak ładnie skacze (śmiech). To nazwisko w Czechach jest tak popularne jak u nas Kowalski. Zresztą mój dziadek był Czechem.Przyjechał do nas budować fabrykę Star Starachowice. I został.
Założyliśmy się ze sobą o to, ile najwięcej dużych tekstów miała pani na raz w głowie. Na zakończenie chcielibyśmy rozstrzygnąć ten zakład…
(Chwilę liczy na palcach). Wydaje mi się, że osiem. Myśleliście panowie, że więcej?
Myśleliśmy, że mniej.
To naprawdę nic nadzwyczajnego. Kwestia treningu. Aktorzy zapamiętują na różne sposoby. Niektórzy uczą się tak perfekcyjnie, że kiedy zapomną jednego słowa, „wywalają się” na całym tekście. Ja do nich nie należę. Uczę się tak, żeby w razie czego móc zawsze skutecznie dojść do pointy. Jak się taką sztukę opanuje, można swobodniej grać. W tej chwili mam w pamięci około pięciu dużych ról.
Nigdy nie czuje się pani zmęczona?
Jest taka słynna anegdota o wielkiej powojennej aktorce, Ewie Lasek. Któregoś dnia w trakcie przedstawienia powiedziała: „Dalej to ja już państwu opowiem. Drugi akt jest bardzo nudny, a trzeci nie do zniesienia”. Usiadła na łóżku i opowiedziała publiczności dalszą część sztuki. Jej koledzy już nie musieli wychodzić na scenę. Już parę razy miałam ochotę zrobić coś takiego. Proszę mi wierzyć, że czasami wolałabym wyszorować szczotką ryżową scenę, centymetr za centymetrem na kolanach, niż na niej grać.
Arkadiusz Bartosiak
Łukasz Klinke