Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Kayah

PLAYBOY nr 11, 2004 rok

TEKST: Łukasz Klinke, Piotr Szygalski

fot. Andrzej Georgiew

Co cię skłoniło, by wystąpić w ubiegłorocznej sesji PLAYBOYA? Finanse?

Nie, to nie był powód. Był nim, nie uwierzycie, święty spokój. Cztery lata ścigano mnie w tej sprawie i nikt nie mógł zrozumieć, że jej po prostu nie chcę, bo nie jest mi do niczego potrzebna. Wiercono mi dziurę w brzuchu, aż się zgodziłam. I cieszę się, że to zrobiłam. Postawiłam warunek, że to ja wymyślam sposób pokazania mnie, żeby nie było to kretyńsko erotyczne. Udało się, zdjęcia są delikatne, nawet nie wiem, czy erotyczne (śmiech). To po prostu akty. Te fotki są genialną pamiątką. Dowodem na to, że wszystko jest możliwe, nawet po urodzeniu dziecka. W ciąży przytyłam 30 kilogramów. Walczyłam z nadwagą, a także z niewybrednymi komentarzami i karykaturami w gazetach.

A samo rozebranie się było dla ciebie kłopotem?

Nie. Tak zostałam wychowana, tak też wychowuję swoje dziecko – z naturalnym i zdrowym stosunkiem do cielesności. W moim domu nikt nie zakrywa się listkiem figowym, kiedy musi przejść spod prysznica do pokoju. Latanie na golasa po własnych korytarzach nie jest czymś niestosownym. Nagość to rzecz bardzo naturalna. Na tych zdjęciach jestem naga, a nie rozebrana. Myślę, że to zasługa Magdy Wuensche, która jako kobieta-fotograf pokazała mnie delikatnie i to właśnie z jej pomocą udało się wydobyć urodę, a nie wyuzdanie. Doceniły to także panie, gratulując mi efektów tej sesji zdjęciowej.

Czyli na plaży opalasz się dokumentnie – jak cię Bóg stworzył?

Nie mam z tym problemu. Choć w Polsce raczej nie, bo budzę sensację. Czuję się wtedy zaszczuta – jak w klatce. Zresztą za granicą jest coraz więcej Polaków. Rozpoznają mnie także Włosi. Jeśli myślicie, że w Mediolanie mogę bezkarnie prześlizgnąć się z pryszczem na nosie, to się mylicie (śmiech).

Największy sukces związany z playboyową sesją to…?

Zachowanie ojca. Miałam z nim wcześniej różne zawirowania. Był czas, kiedy negował mnie całkowicie. Nie miałam, według niego, ani talentu, ani urody. Twierdził, że jestem za brzydka, by być jego córką. A po sesji zadzwonił do mnie i powiedział, że koledzy pokazali mu ten numer PLAYBOYA i nie mógł uwierzyć, że to jego córka (śmiech). Jest w tym też coś nieprawdopodobnie smutnego, ale, jak widać, przydało mi się to do czegoś.

Częściej zawodowo gadasz z kobietami czy z mężczyznami?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Może dlatego, że nie dzielę świata na kobiety i mężczyzn. Lubię rozmawiać z ludźmi przygotowanymi, rozumiejącymi moje poczucie humoru, a także ze szczerymi, bo od czasu do czasu mam styczność z dziennikarzami, którzy najchętniej wsadziliby mi nóż w plecy. Są tacy, którzy spotykają się ze mną, żeby mnie zdemaskować albo wyciągnąć ode mnie coś, dzięki czemu trochę więcej zrobią, dodając jakąś pikantną uwagę – rozdmuchując aferę, plotkę, skandal. A ja czasem tego nie dostrzegam (śmiech). Tomik (menedżer – przyp. aut.) jest w tym lepszy, ale dziś niestety nie będzie się przysłuchiwał (śmiech).

Zadebiutujesz na dużym ekranie. Zagrałaś złą kobietę – narzeczoną gangstera w Dublerach. Jak ci się pracowało na Sycylii?

Wspaniale, ale nie wiem, czy odważę się obejrzeć sceny z moim udziałem. To była paranoja, zapominałam tekst, a gadałam po włosku, musiałam się skupiać na rzeczach, na których się nie znam, wokoło upał, ja w długiej sukni… Zagrałam przyszłą żonę mafiosa, która darzy uczuciem Polaka, czyli Roberta Gonerę. Mam nawet scenę zbliżeniową (śmiech). Byłam zażenowana, śmiałam się z siebie, wstydziłam się, że muszę udawać przed ekipą kogoś, kim nie jestem, a poza tym robię to niezbyt umiejętnie.

Jak bardzo zbliżeniowa jest ta scena?

Bez przesady, nie ma w niej negliżu. Kładę sobie Gonerę na cyc, który jest w gorsecie (śmiech).

Od tego momentu Kayah będzie także aktorką?

Nie. To zbyt stresujące i mozolne. Szkoda mi czasu, którego na planie strasznie dużo się marnuje. Duble, duble, duble… Siedzenie i ględzenie. Nie nadaję się do tego.

Tworzenie muzyki sprawia ci większą radość?

Oczywiście, bo efekt jest zależny ode mnie, a nie od reżysera, kamerzysty i makijażystki. Kiedy robisz muzykę, to lepisz ją jak garnek. Nadajesz temu kształt własnymi rękami, co jest mi o wiele bliższe.

A jak blisko byłaś roli Horpyny w Ogniem i mieczem?

Były takie plany, ale się nie sprawdziłam. Pasowałam podobno urodą, ale ja na ogół pasuję swoim wizerunkiem do czarownic i wiedźm. Pan Hoffman powiedział, że brakuje mi emisji głosu. I rzeczywiście, ja nie umiem mówić, mogę tylko śpiewać (śmiech). Horpyna miała mieć diaboliczny głos, którego nie potrafiłam w sobie wydobyć. Na zdjęciach próbnych byłam słaba, co więcej, położyłam chyba zdjęcia Pawłowi Delągowi. Po prostu nie wytrzymywałam, gdy jako Skrzetuski groził mi jako Horpynie. Wybuchałam śmiechem.

A miałaś inne propozycje filmowe?

Głównie jędz, narkomanek i prostytutek. A najlepiej, gdybym jeszcze pokazała swoje doły (śmiech). Mam jednak marzenie aktorskie, ale bardziej telewizyjne. Myślę, że sprawdziłabym się w formie komediowej, co wynika z mojego dystansu do siebie i świata. W krzywym zwierciadle – Seks w wielkim mieście. To jest moje marzenie (śmiech).

To jak to z tobą jest? Masz ty talent aktorski, dziewczyno, czy nie?

Talent mam, ale chyba mnie to nie interesuje (śmiech).

Zagrałabyś dołem u Bonda?

Łau! Przecież wiecie, że nie jestem jakąś purytanką, ale golizna w filmach musi być uzasadniona. Na razie nie odczuwam głodu ekshibicjonizmu, ale w przyszłości… Kto wie? Pewnie już będzie za późno (śmiech). Ale tak na serio, wolę robić coś, co potrafię. Nie będę świrować jakiejś sztucznej skromności – potrafię śpiewać, komponować, aranżować i produkować. To wszystko sprawia mi wielką satysfakcję.

A utrzymywanie się z muzyki wychodzi ci satysfakcjonująco?

Jak najbardziej. Choć to niepewny chleb, bo artystyczny – udaje mi się połączyć przyjemne z, powiedzmy, intratnym. Poza komponowaniem muzyki piszę teksty, a więc żyję także z tantiem autorskich, a nie tylko ze sprzedaży płyt i grania koncertów.

Czy przeprowadzka z mieszkania do domu miała jakiś związek z Bregoviciem?

Nie da się ukryć. Na tej płycie zarobiłam najwięcej. Nie śpiewam jednak dla kasy. Do niedawna było dla mnie szokiem, że w ogóle można z tego wyżyć. Byłam przekonana, że będę musiała mieć jakiś inny zawód, a śpiewać będę przy okazji. Nie robię kariery, tylko muzykę. Gdyby było inaczej, od razu nagrałabym „dwójkę” z Bregoviciem. Ale nie próbowałam nawet udawać, że potrafię wejść dwa razy do tej samej rzeki. Z moim podejściem do sztuki, które wynika z niepokoju, poszukiwań, wewnętrznej potrzeby i chęci podążania naprzód to niemożliwe.Raczej nie szanuję artystów, którzy się powielają i stoją w miejscu. Każda z płyt to podróż, a miejsc, gdzie mnie jeszcze nie było, jest mnóstwo.

Jak po upływie czasu oceniasz osobę Gorana?

Dość negatywnie. Jest nieuczciwy, nieelegancki i nie w porządku wobec ludzi. Nie oddał mi tego, co jest mi winien. Dlatego też spryciarz mnie unika. Ale jeszcze daję mu ostatnią szansę. Mimo to jest to słaba akcja – nie dostałam ani złotówki za utwory wykorzystane w filmie Operacja Samum ani za Prawy do lewego, który na domiar złego prawdopodobnie jest plagiatem. Tekst był mój, a rozliczenia finansowego między nami nie było. Nigdy też po żadnym koncercie nie powiedział mi ani „dziękuję”, ani „do widzenia”. Niektórym ciężko jest znieść czyjąś obecność na scenie. Nawet gdy przynosi sukces obojgu. Przy Goranie nikt nie ma prawa błysnąć. Ja, pracując wiele lat w chórkach, miałam to w dupie. On ma chyba jakiś kompleks. A na początku wydawał się taki sympatyczny… Nie ma o czym gadać.

Może po prostu Kayah jest łatwowierna?

Jestem naiwna, życzę ludziom dobrze. No i na pewno nie jestem takim świetnym biznesmenem, który w każdym kraju nagrał te same piosenki z kimś innym. Trzeba jednak pamiętać, że polski sukces jest największy. Bez żadnej reklamy, we Francji płyta po polsku świetnie się sprzedawała, a we Włoszech osiągnęła niemal status złotej płyty! Na jej promocję na wielkich festiwalach europejskich Bregović jednak się nie zgodził. Bał się, że będzie w cieniu.

Jak myślisz, czy słowa Chylińskiej o duetach Krawczyka też były obroną przed wejściem w cień lepszych?

To było straszne. Każdy ma prawo mieć własne zdanie, ale forma tego była poniżej krytyki. Wulgarna i okropna. Myślałam, że jest pijana, bo nikt trzeźwy medialnie by się tak nie wyrażał. Zawsze ją szanowałam za charyzmę i niezwykły talent. Można to było powiedzieć z klasą. Ale kto wie, może zależy jej na budowaniu takiego wizerunku? Byłoby mi bardzo przykro, gdyby przy okazji tej wypowiedzi, mówiła coś o mnie (śmiech). Dobrze, że nie nagrałam duetu z Krawczykiem (śmiech).

A co ty sądzisz o renesansie Krzysztofa Krawczyka?

Bardzo podobało mi się to, co zrobił ze Smolikiem, duet z Edytą Bartosiewicz też jest bardzo udany. Krawczyk nigdy nie robił na mnie złego wrażenia, a w kontaktach osobistych jest przemiłym człowiekiem. Dobrze, że ma comeback, bo Bóg dał mu niezwykły instrument, niezwykły timbre głosu i szkoda byłoby go zmarnować. Jego przykład to doskonały dowód na to, że nigdy nie jest za późno i można pokonać wszystko. Inna sprawa, że to, co tworzy, jest mi w pewnym sensie obojętne. Dużo bliższa mi jest kariera np. Bartosiewicz.

Skoro jesteśmy przy śpiewających paniach, jak ci się podobał list pani Górniak?

Udał się jej, był pełen trafnych spostrzeżeń. Gdyby nie użyła mocnych słów, nikt by go nie zauważył. Podziwiam ją, bo był to duży akt odwagi. Niestety, ciężko walczy się z czwartą władzą. To nic, że ta manipuluje faktami i wszyscy o tym wiedzą, iż zdobywa informacje w sposób nieuczciwy, że ucieka się do zaszczucia delikwenta i opluwa jego imię. Nadal naiwnie wierzymy, że słowo drukowane to święta prawda. Ja te mechanizmy znam. Wcale mnie nie dziwi, że kiedy wygram proces w sądzie, czytam w danej gazecie jeszcze większe głupoty na swój temat, napiętnowane jeszcze większą nienawiścią. Czy coś pomoże, kiedy będę na siłę przekonywać ludzi, że tak nie jest? Szanse są nierówne. Swojego mogę dochodzić jedynie w sądzie, a satysfakcja z wygranej jest mizerna, bo nie ukróca procederu. Walka z mediami ich bronią jest skazana na niepowodzenie. Myślę, że Edyta ma tego pierwsze dowody. Nie każdą jej reakcję pochwalam, ale mogę sobie wyobrazić jak się czuje. Uważam, że zarżnięto jej najważniejszy moment w życiu – wczesne macierzyństwo. Mój telefon, jaki wykonałam po jej liście, był obowiązkiem jako matki. Latami nie rozmawiałyśmy, innym ludziom mówiłyśmy o sobie źle. Oczyściło to nasze kontakty, ale nie tylko. Wydaje mi się, że oczyściło to w ogóle moją aurę. Kiedy to zrobiłam, byłam z siebie dumna.

Jesteś dumna także ze swojego otomańskiego pochodzenia?

To trochę bzdury, choć rzeczywiście jestem „kundlem” (śmiech). Nigdy nie przywiązywałam do tego wagi, ale moja wrażliwość, timbre głosu, lgnięcie do pewnych rytmów, kolorystyki, kultury… Skądś się to musiało wziąć. Jestem jednak Polką, bo tu się urodziłam, zresztą moja rodzina też. Mój nieszczęsny pseudonim wziął się stąd, że w dzieciństwie nazywano mnie w domu Kają i niegdyś podchwycił to mój poprzedni menedżer. Dorobił do tego oczywiście odpowiednią ideologię i, niestety, fatalną pisownię (śmiech). Tak pretensjonalną, że próbowałam ją zmienić. Jest beznadziejna przy odmianie. No bo jak? Kayahu?! Ale nie udało się, ludzie już się przyzwyczaili i tak to funkcjonuje. Mimo wszystko sporo temu pseudonimowi zawdzięczam. Niedawno został on przebadany numerologicznie i okazał się dla mnie bardzo szczęśliwy. Prywatnie radzę sobie z tym tak, że piszę „Kayasia”.

Kayasia Rooijens? Nadal się tak nazywasz?

Tak. Podeszłam do tego tradycyjnie. Wychodzisz za mąż i przyjmujesz nazwisko męża. Później doszłam do wniosku, że jest trochę tak: „to Rooijensa skarpetki, to Rooijensa biuro, a to Rooijensa żona!”. Kobiety przyjmując nazwisko męża stają się czymś między jego portfelem a jego, wiecie…

Które z nazwisk częściej przekręcano? Holenderskie czy polskie – Szczot?

Oczywiście Szczot. Najczęściej bywałam Szczotką albo Szczotą. Ale najzabawniej, zupełnie nieświadomie, przekręcały moje nazwisko panie z korporacji taksówkowych. Mówiły do mnie: „Szczoch”.

Podoba ci się kraj męża?

Kiedyś mi się nie podobał, teraz tak. Uważam jednak, że Holandia potrafi być zbyt tolerancyjna, co męczy już nawet samych Holendrów.

Co jest zbyt tolerancyjne? Narkotyki, małżeństwa homoseksualne, eutanazja?

Wszystko razem. Dorosłam jednak do pomysłu, że jeśli masz swoje, inne zdanie, to nie musisz w czymś uczestniczyć i już. W tej chwili moje wyjazdy do Holandii są wspaniałe, może dlatego, że nie ma już ciśnień między mną a moim starym (śmiech). Jesteśmy jak kumple, pozbyłam się niezdrowych emocji. Jesteśmy w separacji, mieszkamy gdzie indziej, a każde z nas ma swoje życie.

Kiedyś oceniłaś swojego męża jako ideał…

Nobody’s perfect. Życie codzienne wiele weryfikuje.

Nadal uważasz, że ma najpiękniejszy tyłek na świecie?

Już nie (śmiech). Najładniejszy ma mój syn. Nie da się ukryć, że fizyczność męża była pierwszą rzeczą, która zwróciła moją uwagę. Potem jego totalny profesjonalizm, zdecydowanie, władczość. To imponuje.

Chciałabyś być już panią jakąś tam, a nie Rooijensową?

Powiedzcie mi, gdzie tu znaleźć faceta (śmiech)? Mogłabym o tym myśleć, gdybym miała jakieś poletko do uprawiania. Mało jest tak odważnych facetów, którzy zechcieliby do mnie chociaż podejść. Przestałam wierzyć, że poznam w Polsce mężczyznę, który dotrzyma mi kroku, dla którego nie będzie się liczyło, kim jestem, ale jaka jestem. Sytuacja jest trudna, dochodzi przecież jeszcze ryzyko tzw. życia na świeczniku. Ktoś, kto będzie ze mną, może sobie tego nie życzyć. Wierzcie mi, naprawdę jestem obchodzona szerokim łukiem (śmiech). Smutne to, bo przecież czas ucieka, a nie będę udawać, że jest mi to obojętne.

A interesujesz się kimś znanym, o kim mogłabyś pomyśleć jak o kimś nieco ważniejszym? Może Tomasz Lis?

Teraz wy mnie zaintrygowaliście. Jest fajny, ale ma żonę. Może Grzegorz Jarzyna? Czytałam jego wypowiedzi i na pewno jest interesującą osobą, ale nie stałam z nim twarzą w twarz. Nie wiem, czy nie jest za chudy, a ja wolę mężczyzn z masą (śmiech). Uważam, że najbardziej sexy jest mózg. Fizyczność podlega grawitacji, zmienia się i przemija. Poza tym jestem tradycjonalistką i uważam, że facet powinien starać się o kobietę, a nie odwrotnie.

Czyli nie przeżyłaś ostatnio żadnych oczarowań?

Nie do końca. Spodobał mi się jeden facet, ale jest żonaty, a takich nie tykam. Zbyt wiele widziałam tragedii i nie interesuje mnie budowanie związku na gruzach.

Lepiej być panią Rooijensową czy Szczot?

Lepiej być wiernym sobie. Nie wkładać za ciasnych butów, kiedy wygodniej jest na bosaka. A bycie samemu jest wygodne. Nikt codziennie nie narzuca mi swojej woli.

Kto w waszym związku był mądrzejszy i silniejszy?

Żadne z nas. Dwie silne, dominujące osobowości. Trafiła kosa na kamień.

Wasz temperament ujawniał się w jakiś efektowny sposób?

Raz rzuciłam ketchupem, otworzył się w locie. Wyobraźcie sobie, ile było ofiar (śmiech). Nie pielęgnuję takich wspomnień, wolę te dobre, a jest ich dużo. Może dlatego bez problemu mogę zaprosić mojego męża na święta. Życzę mu, żeby spotkał właściwą kobietę. Często o tym rozmawiamy. „Masz kogoś?” – pytam, a on mówi, że wszystkie kobiety lecą na kasę i o przyzwoitą naprawdę trudno. A ja mam wtedy dziką satysfakcję (śmiech).

Dlaczego nie robisz wielkiej kariery za granicą?

Potrzebne są pieniądze. Nikt ich nie włoży w moją promocję, a na pewno nie BMG, któremu nigdy nie zależało na promowaniu mnie poza Polską. Nie należałam do firmowych ulubieńców – byłam zbyt niezależna. Czas się rozstać. Kończy się mój kontrakt. Nie żałuję, bo zamyka on wiele lat mojej ciężkiej pracy i zmarnowanych szans, niepodjętych decyzji na przyszłość. Bezpowrotnie. Mam żal, ale nie o sentymenty tu chodzi. Kontrakt to umowa techniczna. Nie da się w niej narzucić sympatii, można jedynie określić pryncypia. Kiedy daje się firmie zarobić majątek, sprzedając ponad milion płyt, można czegoś oczekiwać. Choćby dbania o moje interesy czy pomocy w egzekwowaniu długu Bregovicia wobec mnie, a nie piętrzenia trudności. Miłe wspomnienie propozycji współpracy z Bregoviciem czy moje pierwsze kroki w wytwórni – to pestka w porównaniu z tym wszystkim. Za mało, by nie cieszyć się z odejścia.

Kto zajmie miejsce BMG?

Kayax. Przyszłość należy do małych wytwórni. Nie wiem, czy przyniesie mi to sukces finansowy, ale na pewno będę miała wielką satysfakcję.

Kilka lat temu wystąpiłaś na koncercie dla polskich żołnierzy w Kosowie. Nie byłaś z tego zadowolona. Dlaczego?

Przygotowywałam się do tego, oglądałam wideo z występu mojej poprzedniczki rok wcześniej na tej samej scenie. Byłam zakłopotana. Boże Narodzenie jest bardzo uroczystą chwilą, machanie tyłkiem przy tej okazji wydaje mi się nie na miejscu. Postanowiłam zrobić po swojemu. Godnie i elegancko. Ze sceny zeszłam jednak bez satysfakcji. Dopiero później zrozumiałam, że jak nie pada komenda, żołnierz jest nieobecny. Coś, co wzięłam za niezrozumienie czy brak akceptacji (trochę zresztą rozpieszczona reakcjami tłumów na moich koncertach) było w rzeczywistości brakiem komendy – do koncertu przystąp! Miałam też poczucie konfliktu interesów: telewizji i mojego. Telewizja oczekiwała chyba jednak ode mnie show w stylu Geri Halliwell dla bazy wojskowej. Reasumując, to moja wina, bo nie umiałam właściwie ocenić sytuacji i spełnić oczekiwań.

Jaką najbardziej absurdalną plotkę słyszałaś na swój temat?

Często byłam brana za kochankę, a nawet za dziecko Bregovicia (śmiech). Podobno mam córkę, którą dawno temu oddałam do domu dziecka i to jej śpiewałam: „Córeczko, wolałabym, żebyś była chłopcem”. A ostatnio moim kochankiem jest góral, którego płytę niebawem wyda nasza firma. Całe szczęście, że facet nie ma dziewczyny, bo musiałby się jej tłumaczyć, że to nieprawda. Ale swoją drogą, jest niczego sobie (śmiech).

Czy twoje kolejne okrągłe urodziny będą huczne?

Jeżeli wam, dzieciaki, chodzi o to, że wstydzę się, ile mam lat, to nic z tego, bo nie mam z tym problemu. Wszyscy mi mówią, że nie wyglądam na swój wiek (śmiech). Chociaż nie mogę ukryć, że przemijający czas zostawia swoje ślady, które widzę codziennie. Trochę mnie to martwi.

Byliśmy męczącymi dziennikarzami?

Nie, ale boję się, czy nie nagadałam zbyt wielu bzdur. Nie wiem, czy nie byłam zbyt szczera w niektórych kwestiach.

Na skróty:

Jako osoba publiczna zdaję sobie sprawę, że mój głos jest głośniejszy, bardziej zauważalny i staram się nim podpierać wiele pozytywnych akcji.

Swego czasu miałam przekłuty nos i dostawałam listy od dzieci, które mi pisały, że mama nie zgadza się na przekłucie nosa, ale one i tak uciekną z domu i sobie przekłują. Odpisywałam: „a jak bym sobie odcięła język, czy też byś to zrobiła?”. Tak więc trzeba być odpowiedzialnym i staram się taka być.

Rozumiem ludzi, którzy nie kupują oryginalnych płyt, bo nie mają czego do gara włożyć, a na płycie ktoś użala się, że nie ma miłości.

O moich płytach nikt nie powinien mówić, że są do dupy. Z prostej przyczyny – nie są. W przeciwnym wypadku trzeba to udowodnić.

W moim zawodzie wystarczy jedna dobra recenzja kogoś ważnego i wszyscy łykają. I odwrotnie, gdy ktoś ważny wyda złą recenzję, ludzie się odwracają. Jest tak na całym świecie. Takie stado gąsek.

Jeżeli tematem na okładkę „Faktu” jest to, że Edycie Górniak rozsypał się popcorn w kinie, to jest to smutne i żałosne. Robione przez debili dla debili. A ich, niestety, jest znacznie więcej niż niedebili.