Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Jerzy Skolimowski

PLAYBOY nr 10, 2008 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Paweł Fabjański

Zgodziłby się pan zostać naczelnym PLAYBOYA?

Wolę malować. Prawdopodobnie jednak dałbym sobie radę. Powiedzmy, że mógłbym zrobić dla was jeden numer gościnnie…

Nie możemy się doczekać. Zapraszamy do redakcji.

Pierwszy raz odwiedziłem PLAYBOYA jakieś 40 lat temu (śmiech). Pamiętam, że kiedy w latach 60. przyjechałem do Anglii, Roman Polański natychmiast, pierwszego wieczoru, zabrał mnie do londyńskiego Playboy Club. Jego szefem był wtedy fajny facet – Victor Lownes. To była wielka nowość. Wszyscy o tym mówili.

Jak się skończyła tamta wizyta?

Tańcem z panną o bardzo puszystych wdziękach. Później poszliśmy na górę, tam gdzie Victor miał swoje prywatne apartamenty (i tu nasz rozmówca uśmiechnął się lekko na wspomnienie tamtych chwil). Pozwólcie jednak, że o reszcie nie będę mówił.

Może w takim razie opowie pan o kolejnych przygodach z PLAYBOYEM?

Kilkukrotnie byłem u Hugh Heffnera w jego Hollywood Mansion. Jack (chodzi o Nicholsona. Panowie przyjaźnią się od wielu lat – przyp. red.) mnie tam zabierał. Na projekcje filmowe… w piżamach.

Zmartwimy pana. Nasza redakcja jest tak nieprzyzwoicie grzeczna, że niestety nie może się pan u nas spodziewać żadnych ekscesów.

Myślę, że to czasy się zmieniły. Teraz wszystkie światowe redakcje PLAYBOYA są na pewno tak samo grzeczne jak wy. Dzisiaj to zwykły biznes, a wtedy czasy były prawdziwie awangardowe.

Musimy zmienić temat, bo za chwilę wpadniemy w depresję, że przyszło nam żyć w tak podłych czasach. Był pan na ostatnich derbach Warszawy?

Nie, ale śledzę ligę. Kibicem Polonii jestem od 1946 roku. Od pierwszego meczu na jakim byłem. Graliśmy wtedy z Cracovią. Zielona trawa, białe bramki, czerwono-białe pasy już są na boisku i nagle wybiegają „Czarne Koszule”. Od razu pomyślałem: to jest mój zespół! Na bramce stał Henryk Borucz w żółtym swetrze. Ksywka „Żyletka”, bo był bardzo szczupły. To przez niego na podwórku grywałem jako bramkarz.

Jak na tle Borucza wypada Boruc?

Jest w nim coś co mnie niepokoi. Ma chyba zbyt nonszalancki stosunek do gry. Mogą mu się zdarzać wpadki, może nie tak tragiczne jak Kuszczakowi, ale jednak nie oceniam go jako super bramkarza. Boruc to nie Borucz.

A Olbrychski to nie Skolimowski. Czy pan Daniel proponował kiedyś panu pojedynek albo sparing?

Nie, on jest chyba trochę cięższy. Ja startowałem w kategorii półśredniej. Poza tym, z tego co wiem, Daniel nigdy nie był w ringu. Tylko trenował i grał boksera. Ja natomiast miałem 16 walk: 9 zwycięstw, jeden remis i 6 porażek. Nikt mnie nie znokautował, nigdy nawet nie byłem na deskach. Sam za to dwa razy wygrałem przez TKO.

Dlaczego się pan wycofał?

Rozbito mi oba łuki brwiowe i zacząłem się obawiać, że jak dalej będę się młócił na ringach, to w końcu może się to okazać nienajlepsze na pamięć.

Przydały się panu kiedyś umiejętności bokserskie poza ringiem?

Kiedy studiowałem na Uniwersytecie Warszawskim, na jedną z potańcówek przy Krakowskim Przedmieściu wdarła się taka grupa z Powiśla…

Rozbijemy zabawę” Polańskiego.

Coś w tym stylu. Jeden z chłopaków był słynnym na całą okolicę chuliganem. Wołali na niego Atomek. Mały i bardzo szybki. On szedł pierwszy i wszystkich przepychał. W pewnym momencie dotarł do mnie. Udało mi się wyprowadzić cios. Padł, a reszta się zmyła. Ale na tym historia się nie skończyła. Atomek rozpowiadał, że miałem na palcu sygnet. Inaczej przecież nie mógłbym go ściąć z nóg jednym ciosem. A ja w życiu nie nosiłem żadnych pierścieni! Stanęło na tym, że odbędzie się rewanż.

Znowu na potańcówce?

Nie. W Hybrydach. Szefem klubu był wtedy Józef Waczków, później znany tłumacz. Zorganizował nam ten pojedynek. Był sędzią. Tylko on, ja i Atomek w pustej salce w Hybrydach. Stanęliśmy po obu rogach i kiedy Waczków dał znać, żeby zaczynać, Atomek chwycił dwa taborety i zaczął nimi we mnie ciskać. Jednym wyrżnął mnie w głowę. Z walki nic nie wyszło. Józek powstrzymał Atomka i tak się skończyło.

Miał pan jeszcze zatargi z Atomkiem?

Nie. Ale to była znana w Warszawie postać. Prawdziwy postrach.

A łapał muchy w locie jak pan?

Nie sądzę. To taki inteligencki numer (śmiech). Od dawna tego nie próbowałem. Ale jestem w stanie zatłuc pięścią, jak za blisko usiądzie.

Lubi pan Rocky’ego?

Nie lubię i to z osobistych względów. Kiedy podczas robienia Latarniowca wylądowałem w Hollywood, wezwano mnie na casting do filmu Rocky III. Miałem grać rosyjskiego trenera. Zostałem zaproszony przez Sylvestra na lunch i od razu strzeliłem straszną gafę. Wszedłem i mówię: „Hello, Mr. Staloni” (śmiech). Trzeba było zobaczyć jego minę. Lunch przeszedł w ponurej atmosferze. Prawdopodobnie gdybym zagrał w tym filmie, miałbym zupełnie inne życie. To była ogromna gaża, a co za tym idzie – dalsze propozycje. Chyba dobrze, że nic z tego nie wyszło.

Słyszał pan o drugim Jerzym Skolimowskim? A właściwie o Jerzym Walerianie Skolimowskim?

Coś kojarzę.

Polski wioślarz – dokładniej sternik, olimpijczyk, architekt, wreszcie oficer wywiadu brytyjskiego. Zmarł w 1985 r. w Londynie. Barwna postać.

Teraz sobie przypominam. To jest jakaś gałąź naszej rodziny. Skolimowscy mieli majątek w miejscowości Winiary.Jest tam teraz fabryka Pudliszek. I ten sportowiec też był stamtąd. Słyszałem, że w 1932 r. zdobył medal olimpijski.

Nawet dwa. Srebrny w dwójce i brązowy w czwórce. Później jako oficer wywiadu brytyjskiego Skolimowski został zrzucony na Bałkany i przygotowywał tam inwazję aliancką. Niesamowity życiorys – dobry na film…

Aż się prosi: Skolimowski o Skolimowskim, co?

Pana rodzina w ogóle przechodziła bardzo ciekawe perypetie. Na przykład, co pańscy dziadkowie robili w Chinach?

Nie wiem. To bardzo dziwna sprawa i niestety nie zostanie już wyjaśniona. Prawdopodobnie dziadek umknął z Monachium, gdzie był profesorem Akademii Sztuk Pięknych, ze względu na skandal z pewną modelką. W jaki sposób znalazł się w Chinach, nie wiadomo. W każdym razie mój ojciec tam się urodził.

Pan z kolei wkrótce po urodzeniu został poważnie ranny.

W czasie bombardowania Warszawy chowaliśmy się w piwnicy kamienicy przy Rozbrat. Kiedy uderzyła w nią bomba, spadający gruz zmiażdżył mi twarz. Nos i usta miałem przesunięte w stronę ucha, dzięki czemu przez wiele lat mogłem ustami dotknąć ucha. Z powodu tego wypadku do dzisiaj się zacinam. Bardzo długo nie mówiłem w ogóle. A jak już zacząłem wydawać jakieś głosy, to przychodziło mi to z wielkim trudem i bardzo się zacinałem. W szkole miałem olbrzymie problemy, kiedy próbowałem się wysłowić.

A gdy w młodości czytał pan swoje wiersze, też się zacinał?

Wcale. Czytając, grając i mówiąc po angielsku nie mam z tym problemów. Czyli nie chodzi o nieprawidłowość aparatu mowy. Muszę mieć coś w psychice.

Powiada pan: „każdy kryje jakiś kompleks”…

Za wszelką cenę starałem się przezwyciężyć swoje słabości. Stąd boks. Stąd też szalony pomysł, żeby występować na scenie jako aktor. Pchać się do teatru, jąkając się, to przecież wyczyn karkołomny. Ale odkąd pamiętam, zawsze starałem się sprawiać wrażenie silnego faceta, żeby ukryć słabości.

Czy to ma związek z tym, że był pan chorowitym dzieckiem? Dyfteryt, różyczka, zapalenie opon mózgowych…

Przypuszczam, że tak. Jako jedno z najbardziej upośledzonych przez wojnę dzieci polskich zostałem wysłany w 1946 r. przez Czerwony Krzyż do Szwajcarii na rekonwalescencję. Przez pół roku karmiono nas tam tranem, czekoladą i mlekiem. Mogę powiedzieć, że Szwajcarzy postawili mnie na nogi. A zapalenie opon mózgowych przydało się potem na wyobraźnię.

Rok później pańska matka wyjechała do Pragi, a pan trafił do szkoły, w której uczył się, między innymi z Miloszem Formanem i Vaclavem Havlem, z którym siedział pan nawet w jednej ławce. Spotkał go pan potem już jako głowę państwa?

Tak. U prezydenta Mitteranda. Zabawne, bo kiedy wszedłem na salę, gdzie było już kilkanaście osób, Havel mnie spostrzegł, wyszedł na środek i powiedział: Nic si se ne zmenil. A ja mu na to: A ty take ne… (śmiech). Nie widzieliśmy się trzydzieści parę lat.

Jak na pana mówili wtedy rówieśnicy?

Czesi wołali: SKOLIMAAK! Co zase dielasz Skolimaaku? (Śmiech). Potem miałem ksywkę BRAMKARZ. W szkole filmowej SKOLIM. A Jack mówi na mnie EUREKA, czyli „jurik”.

Dlaczego?

Bo niefortunnie zaprowadziłem go na pokaz mojego najgorszego filmu – Przygody Gerarda, który podpisałem jako Jurek, a nie Jerzy. Zakpił z tego w swoim stylu.

Wtedy w Czechosłowacji w pańskiej szkole co roku organizowano wyścig kolarski, a pan ponoć często się przewracał, bo za ostro brał zakręty. Wydaje się nam, że w dorosłym życiu zachowywał się pan dokładnie w ten sam sposób.

Rozumiem, że to metafora i rzeczywiście coś w niej jest. Kiedy już dorosłem, zamieniłem rower na samochód. Pamiętam, że po zrobieniu w Niemczech okropnego filmu – Król, dama, walet byłem moralnie skacowany i postanowiłem to jakoś odreagować. W Stuttgarcie kupiłem nowiutkie sportowe BMW, w kolorze złotym (śmiech). Jak tylko wyjechałem z fabryki postanowiłem, że nie będę wracał do domu do Monachium autostradami jak pierwszy lepszy frajer, ale pojadę wąskimi drogami, przez góry. Pogoda piękna, pruję 140 km/h i zachwycam się, jaki jestem wspaniały. Nagle widzę na szczycie wzniesienia faceta, który zapamiętale macha rękami. Myślę sobie: na pewno z podziwu dla mojej jazdy. Więc jeszcze dodaję gazu. Kiedy wreszcie dostrzegam w jego ręce czerwoną chorągiewkę, jest już za późno. Pędząc, widzę jego przerażoną minę, mijam go, a tuż za wzniesieniem wyłania się koszmarny obraz. Parędziesiąt metrów ode mnie jezdnię blokuje olbrzymi czołg Bundeswehry. Wciskam hamulec, zapieram się rękoma o kierownicę i walę w ten czołg. Kierownica się łamie, ślubna obrączka zrywa mi się z palca i wpada pod gąsienice, potężnie uderzam czołem w lusterko – do dziś mam blizny. Żołnierze wyciągali mnie przez tylną szybę. Przyleciał helikopter i zabrał mnie do szpitala.

Był pan zapięty w pasy?

A po co? (Śmiech).

Ile kilometrów zdążył pan przejechać od wyjazdu z fabryki?

Dokładnie sześćdziesiąt. Tyle było na liczniku (śmiech). To naprawdę była akcja bizarre. Ale przeżyłem też drugą, nie wiem czy nie lepszą, historię.

Aż strach pomyśleć, co może być „lepszego” od czołówki z czołgiem…

Jechaliśmy z Andrzejem Kostenką do Czechosłowacji, żeby zrobić nowelkę filmową Dialog. Mieliśmy tam mieszkać miesiąc, więc wziąłem ze sobą żonę (Joanna Szczerbic zagrała w tym filmie – przyp. red.) i matkę. Wtedy miałem Forda Mustanga, którego potem sprzedałem Niemenowi. Była zima – moja pierwsza zima w tylno-napędowym Mustangu. Kostek pyrkał za mną swoim Volkswagenem, a ja rwałem do przodu. Gdy tylko wjechaliśmy w góry, zaraz wylądowałem w rowie. Ale nic to, wyciągnęła mnie pierwsza przejeżdżająca ciężarówka. Jedziemy dalej. Po paru kilometrach, na jednym z zakrętów, znowu lądujemy w rowie. I po raz drugi Mustanga wyciągnęła ta sama ciężarówka. Ale to nadal nic! Grzeję dalej, a Kostek za mną. O trzeciej w nocy zjeżdżam ze stromej góry do miasteczka, w którym nie dałem rady wyhamować przed przejazdem kolejowym. Z impetu podbijam szlaban i staję na środku torów. Silnik gaśnie. Oczywiście nadjeżdża pociąg. Inny pewnie najpierw wyrzuciłby z auta żonę w ciąży i zaraz potem matkę. A ja próbowałem uruchomić silnik. Zu-zu-zu-zu… Nic. No to jeszcze raz: zu-zu-zu-zu… Zapalił w ostatniej chwili. Uciekłem spod pociągu, podbijając drugi szlaban (śmiech). Dopiero w tym momencie nadjechał Kostek, który musiał wysłuchać straszliwych złorzeczeń dróżnika.

Ciężko pana nazwać mistrzem kierownicy.

Nie wypada nawet próbować. Zdarzyło mi się też wylądować w strumyku. Do dziś pamiętam minę mojej matki, kiedy woda sięgnęła jej pasa (śmiech).

Nieustannie się pan spieszy.

Robiłem to dla sportu. U mnie zawsze musi być szybko. Wolno nie potrafię. Tak samo w życiu.

Do dziś jeździ pan na fałszywym prawie jazdy?

Nie. Wkrótce po tym jak kupiłem, zresztą fatalnie podrobione, prawo jazdy, zdałem prawdziwy egzamin. Muszę się jednak przyznać, że potem i tak prawo jazdy straciłem. Zresztą ciągle mam jakieś samochodowe przygody. Jakiś czas temu w Szczytnie stanąłem nielegalnie na chodniku przed bankiem i zabrali mi prawo jazdy, bo było już nieważne. Kiedy indziej zostawiłem na tydzień samochód na policyjnym parkingu na Okęciu. A nie miałem ani prawa jazdy, ani nawet badań technicznych (śmiech). Myślałem, że już nie jestem taki lekkomyślny jak kiedyś, ale jednak wciąż mi się zdarza.

A nadal często wychodzi pan z siebie?

Bardzo rzadko, ale jak już – to na całego.

Ma pan opinię człowieka trudnego, gwałtownego, wybuchowego…

Zdaję sobie sprawę, że wokół mnie panuje nieprzychylna atmosfera. Prawdopodobnie bierze się to stąd, że jestem do przesady krytyczny wobec siebie, a co za tym idzie także dla innych. Ludzie to czują. Poza tym bywam kapryśny, poddaję się swoim idee fixe i w związku z tym mogę czasem działać irracjonalnie. Dobrze to kiedyś ujął Krzysztof Zanussi, który stwierdził: „Jest pan tego rodzaju wielorybem, co jednym plaśnięciem ogona może wywrócić łódkę, na której płyniemy”. Nie da się ukryć – parę filmowych głupstw zrobiłem.

Jakieś przykłady?

Miałem reżyserować Rozpaczliwie szukając Susan, ale nie podobał mi się udział Madonny (śmiech). Odrzuciłem propozycję zrobienia filmu z Kelly McGillis. W rozmowie z producentem powiedziałem, że gdybym podjął się takiego komercyjnego przedsięwzięcia, to straciłbym swoje „momentum” (śmiech). Usłyszałem tylko trzask rzuconej słuchawki. Do dziś rodzina mnie przestrzega: „Uważaj, bo stracisz swoje momentum”. Okazało się, że film wyszedł świetny, podobnie jak Czarna wdowa Rafelsona, na scenariusz której też skutecznie kręciłem nosem. Mimo wszystko, nie uważam, że ominęła mnie jakaś szansa na arcydzieło.

Nie dziwi to nas. W końcu pana receptą na sukces jest „mieć to wszystko gdzieś”.

Im mniej się staramy, tym lepiej wychodzi. Przykładem może być mój egzamin do Filmówki. Nie zależało mi, poszedłem z biegu – Andrzej Wajda namówił mnie na to na planie Niewinnych czarodziejów. Wsiadłem w pociąg i bez przygotowań pojechałem do Łodzi. Nie spełniałem swoich marzeń, a dostałem się do szkoły brawurowo.

Czy kiedykolwiek wykonywał pan prace zarobkowe niezwiązane bezpośrednio ze sztuką?

Nie przypominam sobie. Chyba w życiu mi się nie zdarzyło. Myślę, że nie miałem nawet szans za zarabianie w inny sposób. Tylko pisanie, malowanie, reżyseria i aktorstwo. W szkole robiłem gazetki ścienne i dzięki temu przepychali mnie z klasy do klasy…

Kiedyś był pan oświetleniowcem u Komedy.

Racja. Ale ta praca też wiązała się ze sztuką (śmiech). Oczywiście nie miałem o tym zielonego pojęcia. Używałem więc najprostszych trików. Otwierałem skrzydło fortepianu i stawiałem z tyłu reflektor, żeby dawał kontrę.

Po jakimś czasie z oświetleniowca awansował pan jednak na perkusistę…

Zbyt szumnie powiedziane. Wszystko zaczęło się kiedy miałem 18 lat, podczas pierwszego Festiwalu Muzyki Jazzowej w Sopocie, w 1956 r. Tam, ni stąd ni zowąd, znalazłem się na czele pochodu muzyków, a za mną słynny sekstet niósł trumnę z napisem „POLSKA MUZYKA ROZRYWKOWA”. Wtedy polubiliśmy się z Komedą i w ten sposób dostałem pracę oświetleniowca. A w związku z tym, że wmieszałem się w środowisko jazzmanów, sam postanowiłem grać na jakimś instrumencie. Kupiłem sobie saksofon, ale niestety byłem nałogowym pokerzystą i wkrótce saksofon przegrałem. Przerzuciłem się więc na bębny, bo miałem talerz i pałki (śmiech). W tej roli zaliczyłem jeden jedyny występ na scenie. Ze słynnym zespołem Melomanów.

Jak oni mogli wziąć takiego amatora?!

Wtedy na baniakach grał u nich Witold Sobociński (słynny operator filmowy – przyp.red.) i nie wiem, czy musiał pójść do toalety, czy odprowadzał do domu ładną dziewczynę. Dość, że znalazłem się na scenie i zacząłem grać. Okazało się, że strasznie zwalniam. Duduś Matuszkiewicz podchodził do mnie i tupał nogą, żebym przyspieszył i wszedł w rytm. Zresztą tupanie przeżyłem też na scenie, kiedy grałem z Pszoniakiem i Jandą. Znowu zwalniałem, więc tym razem Pszoniak zachodził mnie od tyłu i tupał.

Wróćmy jeszcze do Sopotu. To dla pana szczególne miejsce.

To prawda. Matka wysłała mnie tam w 1946 r., zaraz po powrocie ze Szwajcarii. Jej brat był komandorem marynarki polskiej i kapitanem portu w Gdyni. W związku z tym miał do dyspozycji mercedesa i piękną willę na ulicy Kochanowskiego. Żyło się tam wspaniale. Wtedy po raz pierwszy poszedłem do kina. Seans w Polonii – film Sygnały. Spędziłem u wujka kilka wspaniałych miesięcy. Niestety jakiś czas potem odkryto, że ma akowską przeszłość i skazano go na więzienie.

Przeżył?

Tak. Ale siedział dobrych kilka lat i bardzo go to podłamało. Wujek Paweł był niesłychanie macho, szalenie przystojny, miał wielkie powodzenie u kobiet. Zdarzyło się, że jedna pani popełniła samobójstwo. Po więzieniu jednak nigdy się już nie pozbierał.

Ale pan każdego lata i tak wracał do Sopotu.

Kiedy miałem 16 lat spędziłem tam pierwszą noc z moją pierwszą dziewczyną. Mogliśmy tam wyjechać dzięki temu, że ukradłem mojej niesłychanie zamożnej ciotce cały szereg złotych przedmiotów. Jakąś bransoletkę, zegarek… Rozbiłem to wszystko młotkiem i zaniosłem do Desy, żeby sprzedać jako złom (śmiech). Otrzymałem rzecz jasna jedną setną wartości, ale i tak wystarczyło. Zamieszkaliśmy wtedy w pokoiku tuż obok mola, w domku, który nadal stoi.

Skoro poruszyliśmy temat miłości, mamy parę pytań o Cztery noce z Anną. Myślał pan, żeby pozbawić ten film dialogów? Albo je radykalnie ograniczyć?

Taka była nasza intencja. Napisaliśmy ten scenariusz z Ewą (Piaskowską, żoną reżysera – przyp. red.) w pięć, czy sześć dni. Całkowite wycięcie dialogów jednak nie wchodziło w grę. Są tam zdania, których nie da się pominąć.

W trakcie pracy na planie Wrzasku wpadł pan nagle na pomysł, żeby przez kadr przeleciał ptak. Czy takie spontaniczne pomysły wykorzystał pan także w Czterech nocach…?

Przykład pierwszy z brzegu. Film kręciliśmy w grudniu, a ja mówię: „Na jutro mam mieć żywą muchę”. Na planie konsternacja. Kto widział muchę w grudniu? Szaleństwo. Wracam do domu na wsi i martwię się, bo koncept muchy, która będzie personifikować bohatera, stał się nagle moją potrzebą artystyczną. Chodzę więc po domu i oglądam trupy much na parapetach. Nagle widzę, że jedna rusza łapą. Na łyżeczkę ją i do słoika. Następnego dnia pędzę z muchą do sądu, w którym kręciliśmy scenę. I przez pół godziny „ogrywamy muchę”. Na szczęście wciąż była żywa. Pięknie zagrała (śmiech).

Przed nakręceniem 30 Door Key chodziła panu po głowie scena z rycerzami w maskach gazowych, która ostatecznie weszła do filmu. Czy w przypadku Czterech nocy… również miał pan jakiś pomysł na scenę, który nie dawał panu spokoju?

Czuję, że podpuszczacie mnie panowie na scenę gwałtu.

Skoro sam się pan przyznaje…

Nie chciałbym wyjść na wielbiciela tego procederu, ale przyznaję, że chciałem taką scenę nakręcić. Uważam, że filmowcy nieudolnie pokazują gwałty. Nie widziałem zbyt wielu „dobrych” czy „prawdziwych” gwałtów w kinie. Bo trudno pokazać drastyczność tego aktu, nie przekraczając granic dobrego smaku. Krótko mówiąc, chodzi o sztukę.

Gwałciciel” jako wykonawca pana wizji sztuki jest anonimowy.

To był statysta, nie aktor.

Zagrał bardzo przekonująco.

Początkowe duble miał kompromitujące (śmiech). W tej scenie bardzo pomogli nam kaskaderzy. Jeden pokazał, jak walić głową biednej Kingi (Preis – przyp. red.) o łódź. To był ciężki kawałek reżyserii.

Mówi pan, że nie przepada za robieniem filmów. To samo o swojej profesji mówi Andrzej Gołota. Boksuje, ale boksu nie lubi…

To widać.

No właśnie. A czy po panu widać, że nie lubi pan kręcić filmów?

Być może. Harówka przy filmie, wstawanie o piątej rano, jazda na plan – to nic przyjemnego. Do tego dochodzi konieczność dokonywania trudnych wyborów, żeby artystycznie nie przesadzić… I tak ten zaimprowizowany finał w Czterech nocach z Anną był zagraniem va banque. Chciałem, żeby na koniec był jeszcze twist, coś co dodatkowo zakręci widzem. Pomysł przyszedł mi do głowy przedostatniego dnia zdjęć. Wszyscy patrzyli na mnie jak na wariata. Kiedy powiedziałem, że na jutro chcę mieć rozebrany barak i wszystko wyczyszczone, to podniósł się lament, że to tydzień roboty. Zrobili przez noc, ale ile walczyłem, żeby to wyegzekwować! Udało się i zakończenie jest brawurowe.

Nikt panu nie proponował, żeby zamiast rozbierać baraki, stworzyć scenografię do finału filmu na komputerze?

Nikt się nie odważył.

Wyreżyseruje pan jeszcze kiedyś film konwencjonalny?

Nie. Mam stuprocentową pewność, że nie wdam się już w żaden projekt poniżej ambicji Czterech nocy…. Nie ma po co. Wolę siedzieć w stodole na Mazurach i robić swoje.

Czyli malować. Wykorzystuje pan jeszcze w swoich pracach produkty IKEI?

Wykorzystałem je tylko raz, w Kalifornii. Kupiłem żółte, cienkie, tanie ramy. Stąd tytuł całego cyklu – 33 Yellow Frames. Wkładałem w nie tektury o różnych dziwacznych kształtach, coś wycinałem, włożyłem też jakieś fioletowe trociny. Była to najprostsza forma sztuk plastycznych, jaką można w ogóle zrobić. Polegała w głównej mierze na inwencji, a nie na tworzeniu. Dostałem za to jakąś ważną nagrodę w Los Angeles, a w prasie miałem same dobre recenzje. Kiedy dziś patrzę na swoje zdjęcie, na którym stoję zadowolony z dziwaczną statuetką w rękach, to śmieję się sam z siebie. Ta wystawa doprowadziła mnie jednak do rzetelnego malarstwa wielkoformatowego.

Inspirowanego Japonią?

Tak. A dokładnie widokiem Tokio o świcie. Nie mogłem spać. Chodziłem po pustych ulicach i wszędzie znaki, znaki, znaki… To było najsilniejsze przeżycie plastyczne w moim życiu. Silniejsze niż zobaczenie po raz pierwszy Guerniki Picassa. Wieczorem po powrocie z Japonii w jakimś amoku pochlapałem farbą 2,5 m-ową dyktę, poprawiłem pędzlem i wyszedł mi pierwszy wielkoformatowy obraz Agonia. Od tego się zaczęło. W końcu pycha zagnała mnie do formatu 4×6 m (śmiech). Nawet nie wyobrażacie sobie, jakim problemem było wystawianie tego w galeriach! Ramy były składane, a obrazy musiały być najpierw zwijane, a potem na powrót rozwijane. Niestety nie znalazłem na całym świecie galerii z takimi wielkimi drzwiami (śmiech).

Jak dużo propozycji aktorskich pan otrzymuje?

Sporo, ale bez przesady. Muszę przyznać, że ruszyło się po ostatnim Cronenbergu. Ale większość propozycji odrzucam.

Co na przykład?

Miałem grać w nowym Solaris. Na całe szczęście odmówiłem, bo film się Sodeberghowi nie udał. Odrzuciłem też między innymi rolę Czecha-mordercy w filmie 15 minut.

W takim razie czego pan nie odrzucił i gdzie pana wkrótce zobaczymy?

Gram bardzo dwuznacznego mnicha-filozofa w intrygującym polskim serialu Naznaczony – metafizycznej opowieści o stygmacie dotykającym różne osoby, które kiedyś czymś zawiniły. To bardzo aluzyjna, metaforyczna rzecz robiona jak normalny film, a nie serial. Każdy odcinek kręcono miesiąc. Gra cała Polska – Adamczyk, Zamachowski, Szyc. Wiosna będzie moja (śmiech).

Najwyższa pora przepytać pana ze współczesnego kina. Czy Almodovar jest dla pana, tak jak dla Roberta Altmana – malarzem słowa?

Nie znoszę go. Tak samo jak tego z Bałkanów – Kusturicy. Wydaje mi się, że koledzy operują nie do końca szlachetnymi trikami.

Może lubi pan kino azjatyckie, na przykład mistrza malarskiego filmu – Wong Kar Waia? Jego bohaterowie bardzo przypominają nam pańskich.

Być może coś w tym jest, bo jego filmy bardzo cenię. Świetną próbę artystycznego kina pokazał też Takeshi Kitano w Hana-Bi. Jaki to jest świetny film! Poznałem Takeshiego, gdy robił Brothera. Ten człowiek sprawia przedziwne wrażenie. Jego twarz to zastygła maska. Nie ma z nim żadnego kontaktu. Kompletnie!

A jaki kontakt ma pan z Andrzejem Wajdą?

Ostatnio zbliżyliśmy się do siebie bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Uważam, że finał Katynia jest najmocniejszą sceną, jaką udało się stworzyć w polskim kinie.

Co z resztą tego filmu?

Nie sposób żeby cały film był aż tak dobry.

Proszę nam jeszcze powiedzieć, jak ocenia pan Kazimierza Kutza jako polityka?

Staram się trzymać od polityki jak najdalej, bo ona mnie kompletnie nie interesuje. Przypomina mi się historia, którą opowiadał mi Tadeusz Łomnicki. Otóż, kiedy został członkiem Komitetu Centralnego i po raz pierwszy miał wziąć udział w tak zwanym posiedzeniu, przyszedł o wiele za wcześnie i długo czekał. Pierwszy w drzwiach pojawił się towarzysz Moczar. Zobaczył, że są sami i wyszeptał: „Uciekaj Tadeuszu, uciekaj…”.

Pytamy o posła, bo panowie zawsze mieliście ze sobą trochę na pieńku.

To prawda, patrzyliśmy na siebie z nieufnością. Nawet nie wiem, dlaczego. Mógłbym go polubić, bo on się daje lubić. Kazio to społecznik. Ja – wręcz przeciwnie. Być może na tym polu istnieje jakiś rozdźwięk w naszych postawach.

Na czym zarobił pan więcej: na obrazach, czy na filmach?

Na filmach, bo przez pewien czas byłem nieźle płatny. Za Wiosenne wody mogłem żyć kilkanaście lat.

To chichot losu, że zarobił pan najwięcej na filmach, które często sam nazywa gniotami.

Jak już się sprzedawałem, to dobrze. Ale w pewnej chwili zastopowałem ten proces. Miałem wyreżyserować thriller z morderstwem seksualnym w tle. Wielka produkcja z Garym Oldmanem i Kelly McGillis. Gdybym zrobił ten film, byłbym innym człowiekiem. Prawdopodobnie kompletnie bym się wtedy skomercjalizował i kręcił wielkie produkcje za jeszcze większe gaże. Nie podjąłem się jednak tego, a wiadomo, że zrobiłbym to świetnie, co tu gadać (śmiech).

Ktoś inny zrobił?

O dziwo nie. Nie wiem dlaczego, bo to był pewniak z ostrym, dworcowym seksem. Książka, na podstawie której miał powstać film, po prostu cuchnęła ohydą. Nawet spotkałem się z jej autorem: wstrętny facet. Od początku bałem się pobrudzić tym ręce, ale zaproponowali mi tak kolosalną kwotę, że każdy by się skusił. W męczarniach próbowałem pisać scenariusz, ale wiedziałem, że brnę w komercyjne szambo. Dwa miesiące się z tym użerałem aż w końcu umówiłem się z agentem, żeby powiedzieć, że rzucam robotę i zwracam kasę. A on na to: „Ale to nie tylko ty zwracasz kasę, ale i ja będę musiał zwrócić”. Sytuacja stała się napięta. Wtedy on rzucił pomysł nakręcenia czegoś na podstawie polskiej klasyki. I tak z rynsztoka literatury wrzucono mnie w objęcia geniusza – Gombrowicza. I niestety wyszedł gniot, którego od czasu premiery nawet nie widziałem.

My lubimy30 Door Key.

Dla mnie to porażka artystyczna. Byłem na fałszywym tropie: tylko osioł mógł wpaść na pomysł robienia Gombrowicza po angielsku. Zatrudnianie aktorów o pięciu różnych narodowościach (Anglicy, Szkot, Amerykanin, dwie Francuzki i Polacy) to kolejne nieporozumienie. Nie sposób było ujednolicić ich akcentów.

A co z Ameryką o życiu Modrzejewskiej? Istnieje szansa, że ją jeszcze zobaczymy?

Poszło na to sporo pieniędzy. Mieliśmy już uszyte kostiumy, pełną obsadę, ekipę, miejsca zdjęć, ale producent nie uzbierał całego budżetu. Ten film miał kosztować ponad dwadzieścia milionów euro. Jeżeli film zostanie zrobiony, to nie ja będę reżyserem. To już dla mnie za duża harówka.

Jest pan leniem.

Potwornym. Być może nie zrobiłem tego ostatecznego, komercyjnego, hollywoodzkiego kroku właśnie dlatego, że musiałbym wtedy harować jak dziki osioł.

Przynajmniej na koniec proszę nie być leniem i powiedzieć nam, kogo chciałby pan zobaczyć całkiem nago w PLAYBOYU?

A jest tam jakaś pulchna w waszym arsenale? Znajdźcie taką! Jak będę waszym naczelnym, zapoznam się dogłębnie z całym materiałem. Bez cienia lenistwa (śmiech).

Na skróty:

W życiu wyszło mi parę wierszyków. Ale nie wiem, dlaczego w trakcie kongresu młodej poezji polskiej znalazłem się na poziomie Bryllów i Grochowiaków. Dostałem wtedy trzecią nagrodę za jeden z najbardziej żenujących wierszy, jakie kiedykolwiek wydrukowałem.

Palma z Cannes stoi w garażu w Malibu. Nagrody z Wenecji i Berlina gdzieś się zapodziały. Nie jestem skrupulatny, takie rzeczy mam gdzieś.

John Hurt jest fantastycznym gościem, który w ogóle się nie zmienia. Myślę, że whisky go znakomicie konserwuje. Zawsze na planie ma specjalny plecaczek, do którego co pewien czas podchodzi…

Uwielbiam Roberta Duvalla. To bardzo fajny facet, który po nakręceniu Apostoła w jakimś wywiadzie stwierdził, że reżyserii nauczył się u Skolimowskiego (śmiech). A teraz, ponieważ ma młodą żonę-tancerkę, cały czas tańczy tango.

Klausa Marii Brandauera nie chcę w życiu widzieć. Ludzie twierdzą, że jestem do niego podobny. Ohyda! (śmiech).