Jerzy Gruza
PLAYBOY nr 12, 2011 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
fot. Andrzej Georgiew
—
Kto w ogóle wpadł na pomysł, żeby ze mną rozmawiać? Nie macie już prawdziwych celebrytów na celowniku?
Nie poczuwa się pan?
Widzę, że rozśmieszanie bierzecie na siebie. To dobrze, bo ja mogę dzisiaj być mało dowcipny.
Kryzys formy?
Boli mnie brzuch. Mam tak za każdym razem, kiedy zapraszają mnie na darmową kolację. Jak się dowiedziałem, że PLAYBOY stawia, to nie jadłem cały dzień w obawie, że wieczorem nie dam rady pochłonąć wszystkiego. Dlatego mam skurcze. Coś okropnego.
To na początek proponujemy kieliszek Fernet Branca. A zaraz potem poprawimy tatarem.
Świetny wybór. Mam doskonałą anegdotę a propos tatara. Otóż lata temu z Jackiem Bromskim zrobiliśmy film Alicja (w 1980 roku – przyp. red.), na którym producent stracił fortunę. Pod koniec zdjęć był już niewypłacalny. Dlatego w Londynie nocował nas w luksusowym hotelu The Churchill, tuż obok Marble Arch. Dlaczego? Bo tylko tam nie zażądali od niego przedpłaty lub karty kredytowej. Facet zamówił pokoje przez teleks. Siedzieliśmy z Jackiem w luksusie, sami, otoczeni szejkami, bez grosza przy duszy. Jeść jednak musieliśmy. W menu hotelowym nie było cen. Zaczęliśmy więc szukać czegoś małego, w domyśle – taniego. Kiedy zobaczyłem słowo „tartare”, od razu przypomniał mi się tatar ze SPATiFu: trochę mielonego mięsa, na to jajeczko, troszeczkę cebulki, sól i pieprz. To nie mogło być drogie. Zamówiliśmy. Czekamy. Nagle otwierają się drzwi i wjeżdża czterech kelnerów ze swoim szefem oraz ogromnym stołem. A na nim pół wołu. Na naszych oczach zaczęli to kroić, siekać, mieszać i przyprawiać. Przez pół godziny! My całkowicie załamani. Kurwa jego mać, co to były za porcje! Do tego kosztowały fortunę.
Skoro sam pan wspomniał o musicalu Alicja, to chętnie już teraz podpytamy o ten film.
Myślałem, że wszyscy już o tym zapomnieli. Motorem projektu był Jacek. To on wynalazł jakiegoś Belga, który wyłożył na potrzeby tej produkcji cały swój majątek. Sprzedał nawet rodzinny pałac. Na koniec jeszcze rozwiódł się z żoną i stracił kontakt z dziećmi. Facet dosłownie poszedł z torbami. Dziś jest chyba jakimś urzędnikiem. Nie mam pojęcia, dlaczego zainwestował w film kręcony w komunistycznej Polsce z zachodnimi aktorami. W każdym razie to zderzenie wschodu z zachodem było niebywałe. Nie wyobrażacie sobie, jakie towarzyszyły nam nerwy. Na przykład kręcimy scenę za sto tysięcy dolarów w pałacyku w Jabłonnie. Na planie gwiazdy: Susannah York, Jean-Pierre Cassel, Sophie Barjac. Tymczasem podchodzi do mnie ktoś z obsługi technicznej i mówi szeptem, że nie możemy kręcić, bo skończyła się ropa do agregatu prądotwórczego. Jest sobota wieczór, wszystko pozamykane. A paliwo to przecież w PRL-u towar deficytowy. Aktorzy w kostiumach czekają, my zagadujemy ich, jak tylko umiemy. Wreszcie ktoś zdobył pięć litrów ropy, ale nie wiem skąd, pewnie ściągnął wężykiem z jakiegoś baku, po prostu wyczarował. Scena za sto tysięcy zielonych uratowana.
Podobno Szczecin udawał w Alicji Paryż.
Tak, ale zrobiło się cholernie zimno, a my potrzebowaliśmy słońca. Producent wyszedł z siebie i całą ekipę wysłał do Marsylii. A tam spadł… śnieg. Od trzydziestu lat nie widziano tam śniegu! Cyrk po prostu. I tak było w kółko. Na każdym kroku przeżywaliśmy horror.
Dziś brzmi to zabawnie.
Najweselej mieli zachodni aktorzy, którzy w Polsce bawili się znakomicie. W naszej ekipie był Andrzej Wasilewicz, który na planie poznał się z Susanną York i wkładając sobie chusteczki do ust udawał świetnie Marlona Brando, z którym ona była wtedy związana. Andrzej ponadto zamawiał dla niej całe skrzynki szampana. Na zachodniej ekipie robiło to kolosalne wrażenie. Przecież nikt z nich nie miał pojęcia, że to Russkoje Szampanskoje po 6 zł od butelki. Smakowało wszystkim jak oryginalny francuski szampan. Andrzej był nie tylko aktorem, ale też judoką, facetem silnym jak tur. Któregoś razu wziął Susannę do tańca, w pewnym momencie przewrócił ją do góry nogami i tańczył dalej. Pokazały się jej gacie, a dupa oczarowała wszystkich. Susannah piszczała z radości.
Wiedzieliśmy, że można na pana liczyć, jeśli chodzi o playboyowe historie.
A wiecie, że napisałem dla PLAYBOYA pewną historię?
Opowiadanie Bażant. Pański debiut literacki. Mieliśmy nawet zapytać, czy czuł się pan kiedyś bażantem.
Tak, ale było to bardzo dawno temu. W czasach, kiedy się jeszcze stroiłem. Byłem klasycznym bikiniarzem: kapelusz, szaliczki, kolorowe płaszcze, buty. Wyglądałem jak rasowy bażant. Z tego opowiadania powstał nawet film. Nie mój, tylko mojego asystenta – Andrzeja Chrzanowskiego, który zrobił bardzo dobrą studencką etiudę. Przekaz treści nie zmienił się do dziś – obrona mężczyzn stłamszonych przez zbyt nachalne, mieszczańskie kobiety, które najpierw facetów łapią w swoje sidła, a potem porzucają ich na pastwę losu (śmiech). Opowiadanie dołączyłem do książki Najpiękniejsza. Opowiadania z nieoczekiwanym zakończeniem, w której pozbierałem moje krótkie nowele do kupy. Każda z tych historyjek nadaje się do PLAYBOYA, „New Yorkera” i innych zacnych periodyków. To teksty z gruntu niepolskie, ponieważ ich szczegóły i znaczenia są tak uniwersalne, że mogą być czytane na całym świecie. Zresztą mój znajomy stwierdził: „Myślałem, że to jakiś Amerykanin napisał”. W Polsce pisze się wiele fantastycznych rzeczy, ale większość z nich jest skażona specyficznym lokalnym szczegółem, nie wszędzie zrozumiałym. A u mnie można poczytać na przykład o kobiecie, która startując w konkursach piękności, doprowadziła się do upadku. Show bizness na całym świecie jest taki sam.
Miał pan kogoś konkretnego na myśli?
Spotykałem takie wariatki. Latały z jednego konkursu na drugi, nie zajmując w nich żadnych dobrych miejsc. Miały obsesję, że krzywdzą je jurorzy, którzy żyją w zmowie przeciwko nim. Zresztą nieważne… Jeżeli nie wydrukujecie chociaż jednego mojego opowiadania, nasz wywiad będzie nieważny.
Zrobimy co w naszej mocy. Proszę nam tylko powiedzieć, czy pana książki są komentowane przy stoliku w Czytelniku (miejsce, w którym spotykają się m.in. Jerzy Gruza, Kazimierz Kutz, Henryk Bereza, Janusz Głowacki – przyp. red.)?
Tam wszyscy mają swoich idoli i czytają tylko ich książki. Moich raczej nie czytają i nie analizują. Tylko Głowa czasem mnie klepnie i powie, że coś tam śmiesznego wyprodukowałem. Cała reszta zajmuje się sztuką wyższą.
Między innymi Henryk Bereza, którego opisał pan w sposób co najmniej ryzykowny, żeby nie powiedzieć okrutny.
Bo go bardzo lubię. Nie dowcipkuję nigdy na temat ludzi, których nie lubię. Nie chciałem wyrządzić mu krzywdy. Henio się jednak obraził, lekceważy mnie i daje do zrozumienia, że jestem beznadziejny. A mnie z kolei bardzo to wkurza. Muszę w ogóle zaprzestać chodzenia do Czytelnika. Strata czasu. Po co bezustannie międlić o czymś, co było 40 lat temu. Kiedyś chciało się kogoś wysłuchać, a dziś chce się, żeby to mnie słuchano. Tak więc wypisuję się.
Kto pana dziś chce słuchać?
Jeszcze kobiety. Kończę z każdą w momencie, gdy jej wszystko opowiem. Podobnie będzie z wami.
A czy my aby nie jesteśmy dla pana za młodzi? Bo młodzi pana irytują.
Wy tylko gracie młodych… Ostatnio drażni mnie wszystko. Wy też. Ale powiedzmy sobie szczerze, młody to jestem ja. Przynajmniej w sensie samopoczucia i reakcji. Tylko fizycznie jestem stary, bo mam już swoje lata. Wyglądacie mi na wyluzowanych i otwartych. To lubię, bo jakbyście byli spięci i napuszeni, to od razu bym zrejterował.
Cieszymy się, że jeszcze nas pan nie znienawidził.
Nienawidzę głownie seriali, w których bohater stoi przy zlewozmywaku i przez 10 minut prawi kazania o świecie współczesnym. Dziś po latach nie lubię też przymiotników. „Zgrabna”? Co to znaczy „sexy” albo „mądry”? „Wysoki”, „niski”, „bogaty”, „stary”, „biedny”… Te słowa nic nie znaczą, spływają po mnie jak po kaczce. Dawniej miały znaczenie, dziś nie mają żadnego. Mam teraz w ogóle okres nielubienia wszelkich przymiotników, obrazków i obrazowania świata jako takiego.
My jednak musimy spróbować choć trochę zobrazować pana. Dla naszych czytelników. Proszę powiedzieć, czy jest, bądź był pan playboyem?
„Dziękuję za bardzo ciekawe pytanie” – tak mawiał profesor Kotarbiński do najgłupszego ucznia.
Cała przyjemność po naszej stronie.
Kiedyś myślałem, że jestem playboyem. Do czasu, kiedy w skomputeryzowanym archiwum telewizji publicznej kliknąłem nazwisko „Gruza”. Wówczas z drukarki wyszło wszystko, co dla nich zrobiłem – ogromna sterta. Dało mi to do myślenia. Przecież playboy nie może tyle pracować! Owszem, mam specyficzny typ luzu, lubię się bawić, inaczej niż inni patrzę na rzeczywistość, kocham się śmiać i ironizować, ale do cholery, za dużo rzeczy zrobiłem, jak na playboya. To się musiało dziać kosztem czegoś. Playboy to nie ja.
Dla wielu Polaków jednak jest pan jego definicją.
Ten stereotyp, bardzo zresztą jednostronny, jest winą kilku dziennikarzy, dla których pierdolenie jest najważniejsze. Uważam, że istnieje wiele dziedzin o wiele bardziej interesujących. Dzięki takim opiniom jest mi niezmiernie ciężko się przebranżowić. Bo jak tu zamienić sex shop na antykwariat?
A może nie trzeba z tym walczyć?
Nie walczę, tylko cały czas się dziwię. Playboy nie może być zakochany. A ja byłem zakochany wielokrotnie, często bardzo przez to cierpiałem. Bywałem nawet zazdrosny jak skurwysyn. Niedługo wydam tomik zatytułowany „Trzy”.
Kobiety?
Tak. W moim życiu najważniejsze. Występowały prawie równolegle. Niektórzy biorą mnie za playboya, bo zawsze interesowałem się płcią przeciwną. Owszem, często oglądałem się za kobietami. Zresztą zwykle po moim spojrzeniu, potykały się. Przeżyłem to wielokrotnie, ale nie chcę wyjść na starego samochwałę. Dla równowagi mogę stwierdzić, że z biegiem czasu przestały się potykać. A szkoda, bo dziś kobiety są wspaniałe. Zazdroszczę wam tego. Jesteście szczęśliwym pokoleniem, w czepku urodzonym. Za komuny, jak Nowym Światem szły dwie ładne dziewczyny, to ciągnęła się za nimi wataha walczących o ich względy absztyfikantów. Dziś jest na odwrót. Nie mam słów opisujących współczesne kobiety. Są piękne, perwersyjne, cudownie ubrane. Na przykład taki zestaw: goła noga, botek za kostkę, krótka spódniczka… Od razu widać, co tam się pod spodem dzieje. Kiedyś było to nie do pomyślenia. O coś takiego walczyliśmy w Solidarności! Dla was!
Bardzo za to dziękujemy. Ale za komuny w kwestii kobiecej nie było aż tak źle.
Tak źle to nie, było nawet bardzo źle. Dziś macie lokale, restauracje, wszystko. Jak w tych siermiężnych czasach wyjeżdżałem za granicę, to byłem zdziwiony, że nie ma tam aż takiego napięcia erotycznego jak w komunistycznej Polsce. U nas były starania, podejścia i często bardzo nieprzystojne chwyty. Jeden literat na przykład stosował wobec pań tzw. koktajl zgłuszka – wermut, parę innych alkoholi oraz odrobina denaturatu. Jak dziewczyna to wypiła, od razu padała i była do… dyspozycji.
Dziś takie koktajle zastąpiono specjalnymi pigułkami.
Boję się, że coś takiego mi wrzuciliście, bo chyba za dużo gadam. Poza tym przestał mnie boleć żołądek.
To dobry moment, żeby podpytać pana o współczesne kandydatki na rozkładówki.
Nie lubię kłamstwa w reżyserii, aktorstwie i mowie. Z miejsca je wyczuwam i mierzi mnie to. Podobnie jest z waszymi zdjęciami. Wyczuwam w nich fałsz, nieprawdę, sztuczność. Poza tym nie interesują mnie znane kobiety. Znajdźcie jakąś szczerą, nieznaną i dobrze zbudowaną dziewczynę-sierotkę.
Poszukamy, zobaczymy. Tymczasem proszę się przyznać, czy brano pana za homoseksualistę?
Pewnie tak, bo istnieje teoria, że każdy facet, który dba o siebie, ma czyste paznokcie i myśli o tym, jak wygląda, jest gejem. Uważam zresztą, że to wspaniała teoria, bo homoseksualiści są nakierowani głównie na siebie. Gdybym mógł tak bardzo nakierować się na siebie, byłbym szczęśliwym homoseksualistą. W sumie odpowiadałaby mi taka separacja od świata. Wtedy zmarszczka byłaby ważniejsza od prezydenta, a muskulatura od wyborów. Dlatego uważam, że idealnym miejscem na sen jest alkowa. Po pierwsze jest erogeniczna, a po drugie nie widać, co się w niej dzieje. Lubię takie jamy, potrzebuję ich. A poza tym dobrze mi się w nich śpi.
Zawsze twierdził pan, że ma problem z zasypianiem.
Cierpię na bezsenność. Dzisiaj w nocy, żeby zasnąć, czytałem zagadki matematyczne, pamiętniki Gomułki oraz wspomnienia Iwaszkiewicza, jak przyjechał pierwszy raz do Warszawy. Niezły rozrzut, co?
Jesteśmy pod wrażeniem. Ale pewnie nie wszyscy będą. Jak pan znosi krytykę?
Są dwa rodzaje wykluczenia: krytyka negatywna albo przemilczenie. Ja na ogół jestem przemilczany.
A jak pan w takim razie znosi krytykę konstruktywną?
Jak mnie chwalą, to bardzo dobrze.
My niestety musimy pana skrytykować: w swoich książkach nie odróżnia pan cyfr od liczb.
Pewnie dlatego, że studiuję matematykę na wyższym poziomie niż panowie. Ale przyznaję, Wittgensteinem nie jestem.
A jest pan z kimś mylony?
Często mówią do mnie „panie Andrzeju”. Nie wiem, co na to Wajda, ale nigdy nie prostuję tej pomyłki.
Bo w przeciwieństwie do wspomnianego Wittgensteina nie interesuje pana poszukiwanie prawdy?
Prawda to najgorsza rzecz, jaka może być. Zabija siłę opowiadania. Jak mawiał Nietzsche – Grecy byli silni, bo ślizgali się po powierzchni zdarzeń. Prawda to cecha młodości. Was może jeszcze ona interesuje. Ale zapewniam, że życie komplikuje wszelkie prawdy. Zdradzę wam też mały sekret – prawda z wiekiem staje się coraz bardziej labilna.
Kiedyś był pan mocniej przywiązany do faktów?
Ja nie, ale moje otoczenie tak. Koledzy w szkole uważali, że jestem kłamcą, konfabulantem. Miałem nawet z tego powodu kompleksy. Ale i tak nie przeszkadzało mi to w ciągłym sklejaniu różnych opowiastek do kupy. Od małego tworzyłem skecze.
W Łodzi chodził pan do liceum z Jerzym Kosińskim, także konfabulantem.
Ale nie do tej samej klasy. To było liceum z tradycjami, z warszawskimi nauczycielami, którzy uciekli ze stolicy po powstaniu.
Podobnie jak pan. Do Łodzi pana rodzina dojechała przez Katowice.
Tak było, ale nie lubię wspominek. Nie namówicie mnie na to. Trzeba być tu i teraz.
Wielka szkoda, bo historie z dzieciństwa to zdecydowanie najlepsze fragmenty pańskich książek. Z chęcią przeczytalibyśmy powieść splecioną z pańskich wspomnień.
Mówicie i macie. Na waszą prośbę napiszę prozę o dzieciństwie. Koniec pisarstwa plotkarskiego. Za miałkie to i tyle. Mam jeszcze w planie wydanie książki Głową o stolik. Będzie to ostatnia pozycja zajmująca się opowiadaniem o kimś innym. Najwyższa pora zająć się sobą.
A propos głowy. Czego lub kogo najbardziej zazdrości pan Januszowi Głowackiemu?
Wciąż mu powtarzam, że najchętniej poznałbym go przez wdowę. Cały czas pytam się go, co mu dolega, ale nie chce puścić farby. Gra mi na nerwach twierdząc, że jest całkowicie zdrowy.
Kiedy zobaczymy nowy film Gruzy?
Piszę, bo nie mam szans na filmowanie. Robić coś muszę, choć stawianie znaczków jest bardzo męczące. Ale nie mam ochoty zabiegać o jakąś dupną akceptację, czy modlić się o pieniądze na film.
Ma pan gotowy scenariusz nowej wersji Przeprowadzki – naszym zdaniem pańskiego najlepszego filmu.
Napisałem go wspólnie z Wojtkiem Pszoniakiem, który grał wtedy główną rolę. To rzecz niebywała, bo jest szansa, żeby ten sam aktor zagrał tę samą postać po 40 latach! Teraz pokazalibyśmy tamtego inżynierka w momencie, gdy dorobił się milionów i ma rezydencję w Konstancinie. Pewnego dnia zamawia firmę przeprowadzkową i wychodzi ze swojej willi z małą walizką. Nowa żona, sąsiedzi oraz rodzina tłumaczą, błagają i grożą. Wszystko na nic. Facet się wyprowadza.
Brzmi obiecująco.
I co z tego? Nikt się tym nie zainteresował. A mi się nie chce chodzić po korytarzach, błagać, prosić. Raz, że mi nie wypada. Dwa, że to pierdolę.
Mocne słowa.
Bo takie są fakty. Szlag może człowieka trafić. Temat jest współczesny i cholernie ciekawy. Pomieszkuję czasem w domu ZAiKS-u w Konstancinie i jeżdżę po okolicy rowerem. Oglądam sobie te rezydencje. I wiecie, jaką mam refleksję? Że z tych ciemnych okien bije straszny smutek. Gdzieś tam jedno światełko się pali, pewnie siedzi w kuchni jakieś znudzone sobą małżeństwo, nikomu niepotrzebne. W całej reszcie pałacu straszy. I o tym byłby ten film. O pustce luksusowego istnienia. Mój bohater tego nie wytrzymuje. Tak jak kiedyś, nie wytrzymał życia w Nowej Hucie.
Polska nie może wytrzymać bez kolejnej części Czterdziestolatka. Nakręci pan wreszcie trzecią część?
W telewizji nie, bo jeden z dyrektorów od filmu i seriali, oznajmił, że nie wyłoży pieniędzy na serial, w którym grają aktorzy stojący nad grobem. W związku z tym robię z tego powieść radiową w Polskim Radiu. Każdy odcinek będzie trwał siedem minut. Nagrywamy to z piątką aktorów. Wszyscy bohaterowie będą studentami Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Kłosowski, czyli Maliniak, będzie studiował iberystykę i stał pod Sejmem z tablicą „jestem inwigilowany”. Zagrają także Kopiczyński, Seniuk, Zosia Czerwińska i Wiliński, jako jej mąż. Wreszcie dokończę ten projekt – moje ukochane dziecko. Mam nadzieję, że będzie wesoło. Zresztą ostatnio śmiałem się właśnie na Czterdziestolatku. Dziś śmieję się niezmiernie rzadko. Gdyby nie Allen nie śmiałbym się w ogóle.
Czy Grażyna Lisiewska – serialowa Mariolka, wciąż jest pańską żoną?
Tak, ale nie mieszkamy razem. Mam z nią syna – dwumetrowego chłopa.
Dlaczego pani Grażyna nie zagrała w innych filmach?
Bo nie jest aktorką. Trafiła tylko na swoją rolę i na tym koniec. Tak bywa… Co tam do mnie jeszcze macie?
Bardzo nas interesuje, jak rodzice reagowali na pana pierwsze reżyserskie sukcesy.
A wy znowu swoje. Już mówiłem, że nie lubię wspominek. Rodzice w ogóle nie reagowali. Nie doceniali tego. Zresztą reżyserem zostałem trochę przez przypadek. Któregoś razu spotkałem na ulicy kolegę – operatora Jurka Wójcika. Zapytał: „Co robisz?”. A ja, że właściwie to nic. Na co on: „To zdawaj do szkoły filmowej”. Pytam: „Po co? Będę nosił akumulatory?”. Cały ten filmowy światek znałem od drugiej strony. Dzięki tacie.
Nosił akumulatory?
Nie. Był optykiem. Pracował w Wytwórni Filmów Fabularnych. Zajmował się obiektywami i przerabiał stare niemieckie kamery na bardziej współczesne.
Mimo wszystko, postanowił pan zdawać?
Wójcik mi wtedy odpowiedział: „Trochę ponosisz, a potem za ciebie będą nosić”. W przeddzień egzaminu poszedłem do kina na Bitwę o szyny w reżyserii René Clémenta. Na egzaminie opowiadałem tylko o tym filmie. Dostałem się za pierwszym razem.
Rodzice się nie ucieszyli?
Wręcz przeciwnie. Mieli bardzo negatywne nastawienie do środowiska filmowego. Bo kto to jest – reżyser? Nikt. Oboje mieli inne hierarchie. Zresztą ja też nie chciałem być filmowcem, tylko rzeźbiarzem.
A to niespodzianka.
Miałem narzeczoną, która pracowała w filmie jako dekoratorka w dziale sztukaterii. W tamtych czasach przemysł filmowy zatrudniał masę plastyków i stolarzy. Nie kręcono w oryginalnych wnętrzach, więc zatrudniano tak zwanych charakteryzatorów wnętrz. Ona była w takim właśnie dziale dupereli i załatwiła mi angaż na rzeźbiarza. Musiałem tylko jej szefowi – facetowi bez brody – pokazać jakąś swoją pracę.
Jak to – bez brody?
Bez, bo mu ją urwało w powstaniu warszawskim. Żeby zamaskować ten defekt, facet nosił długi zarost. Zresztą można go zobaczyć w filmie Ssaki Romka Polańskiego i Andrzeja Kondratiuka… Tak więc wyrzeźbiłem w glinie głowę chłopca. Gość umówił się ze mną w Dyrekcji Filmu Polskiego. Opatuliłem glinianą głowę mokrymi szmatami i stoję pod drzwiami. Mija godzina, nic. Biegnę do łazienki i moczę szmaty, żeby glina nie popękała. Mija druga godzina. Znowu moczę. I tak w kółko. Po dłuższym czasie otwierają się drzwi. Facet wychodzi. Ja do niego: „Proszę pana, mam tę głowę chłopca”. Na co on: „Odpierdol się. Właśnie mnie wyrzucili z roboty. Chuja ci załatwię”. Zostałem sam na korytarzu z głową chłopca pod pachą. W ten sposób skończyła się moja kariera rzeźbiarza.
A próbował pan kiedyś kariery sportowej?
Oczywiście. Zapisałem się nawet do klubu pływackiego „Filmowiec”, dzięki czemu dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak film polski. Pływałem głównie motylkiem. Wspominam to jako straszną męczarnię. Okropny sport. Prawdziwa gehenna. Tyle godzin w wodzie…
Niespełniony rzeźbiarz i pływak od razu stał się filmowcem?
Nie. Znowu pomogła mi tamta dziewczyna. Jej matka pracowała w Centrali Tekstylnej Importu Surowców Włókienniczych. UB aresztowało tam wielu specjalistów, dzięki czemu mieli masę wakatów. Dziewczyna zaprowadziła mnie do matki, a ta od razu zrobiła ze mnie referenta w dziale wełny. Byłem kompletnie zielony, a pracowałem tylko z jednym facetem – kierownikiem. On łeb jak sklep, fachowiec od włókiennictwa, a do tego piekielnie zdolny lingwista. Ja może i tępy, ale za to bystry. Zacząłem wtedy czytać najlepsze na świecie pismo o wełnie, australijskie „Wool Digest”. Wdrażałem się. Wełna była wtedy surowcem strategicznym i szła przez Polskę do Związku Radzieckiego. Byliśmy wtedy największym importerem wełny na świecie.
Również i tę piękną karierę pan zaprzepaścił.
Nie ma się co śmiać. Kiedy już zdałem do filmówki, moja ówczesna szefowa wzięła mnie na rozmowę. „Chcecie być reżyserem, kolego? Dobrze, ale pamiętajcie, że w sztuce trzeba być albo pierwszym, albo nikim. A jak zostaniecie u nas, to wystarczy jedno słowo. Niech pan powie nazwę kraju, a ja pana zrobię tam attache handlowym. Poślemy was na kurs, skończycie i polecicie”.
Mógł pan być królem wełny.
Może byłbym dziś mniej zgorzkniały? Kto wie? Reżyseria jednak była dla mnie jedynym sensownym wyborem. Telewizja z kolei okazała się wybawieniem. Dzięki niej miałem bardzo szerokie możliwości. Nie mogę narzekać, chociaż lubię.
Ciężko tego nie zauważyć.
Taką mam naturę. Pozwólcie, że na koniec naszej rozmowy zacytuję Gore’a Vidala – „Za każdym razem, kiedy dowiaduję się o sukcesie kolegi, to tak jakby coś we mnie umarło”.
—
Na skróty:
Refleksyjnie:
Nie lubię, jak ktoś ustępuje mi miejsca w tramwaju. Wiadomo, o czym to świadczy. Tragedia, ale widocznie dla niektórych wyglądam jak ktoś, kto bezustannie walczy z braćmi Kliczkami.
Jestem znudzony wszystkim, co mnie otacza. Te same miejsca, ci sami ludzie, te same kolory. Mam tego dosyć.
Ostatnio pracuję nad mięśniem przywodzicielem. Zawsze myli mi się on z odwodzicielem. A przy okazji zastanawiam się, gdzie jest mój… rozwodziciel.
Mężczyzna nie do końca wie, ile ma dzieci. Kobieta wie zawsze.
Doświadczeniowo:
Prawie 10 lat byłem współwłaścicielem dyskoteki „Scena”. To był świetny klub, bardzo demokratyczny. Bawili się tam: Niemczycki, Solorz, studenci, a nawet mafia. Równolegle prowadziłem restaurację „Maska” na Saskiej Kępie. Również około 10 lat. A potem miałem lokal przy Placu Zbawiciela. W sumie jestem bardzo doświadczonym restauratorem.
Z „Jesus Christ Superstar” pojechaliśmy na tournée do Związku Radzieckiego, konkretnie na Litwę. Za ruble kupowaliśmy tam złote obrączki. Kupiłem cały rulon i włożyłem w majtki. Na granicy przychodzą do mnie i mówią, że woła mnie komendant. Idę z tym złotem w gaciach, cały w strachu. A ten wódeczkę na stół. Przewiozłem więc obrączki do Gdyni. Ale co z nimi zrobić? Wcisnąłem je w końcu do starych butów. Puenta jest taka: z Warszawy przyjeżdża moja żona z dzieckiem. Po paru dniach buty znikają. Dlaczego? „Jurek, wyrzuciłam te stare kapcie”. Łatwo przyszło, łatwo poszło.
Anegdotycznie:
Pewien facet, w trakcie nieobecności małżonki, zaprosił do domu swoją znajomą. W czasie ich erotycznego tete-a-tete pies pożarł rajstopy kochanki. Po jakimś czasie przyjeżdża żona i widzi, że jej ukochany piesek wymiotuje. Rajstopami.