Janusz Palikot
PLAYBOY nr 07, 2008 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke i Marcin Meller
fot. Szymon Szcześniak
—
Po raz pierwszy spotkaliśmy się z Januszem Palikotem w dzień słynnych na całą Polskę kompleksowych badań posła. Obawialiśmy się, że nasz bohater będzie zły i zmęczony. Tymczasem poseł Palikot tryskał humorem. I za nic miał dziwne rurki i brzęczące pudełka nadal przyczepione do jego ciała…
Nie możemy zacząć inaczej. Jak wątroba panie pośle?
Doskonale. Co więcej, ponieważ mam lekko podwyższony cholesterol, lekarze zalecili mi lampkę czerwonego wina dziennie.
Wychodzi na to, że do tej pory pił pan za mało. Kiedy „zaliczył” pan pierwsze tanie wino?
Bardzo późno. To był mój pierwszy alkohol w życiu. Byłem wtedy na drugim roku studiów.
W tych czasach popijało się wino patykiem pisane.
Nic z tych rzeczy. Sophia, a więc półka wyżej. Tak zwanych win owocowych nie piłem nigdy. Na Sophię namówił mnie kolega z akademika. Jej smak wydawał mi się genialny. Mocny, aromatyczny – Cabernet zobowiązuje (śmiech). Ojciec nadużywał alkoholu, więc przez długie lata mówiłem sobie, że absolutnie nie będę pił. Wódki, na przykład, spróbowałem dopiero w 1994 roku. I to z musu. Jako szef Ambry chciałem zbudować nową oczyszczalnię ścieków, do której można by kierować wspólnie ścieki miejskie i przemysłowe. Takie rozwiązania są stosowane często we Włoszech i Niemczech. Oczywiście realizacja przedsięwzięcia nie mogła się obyć bez wcześniejszego opicia sprawy z wójtem i rolnikami.
A nie mógł pan zaproponować im lampki „Dorato”?
To nie ja proponowałem. Sam oczywiście bym wolał, tym bardziej, że „Dorato” bardzo mi smakowało. Wymyśliliśmy ten trunek razem ze wspólnikami w 1991 roku w Piemoncie. Włosi na koniec kolacji do deseru podali muszkatowe, lekko słodzone wino z truskawkami. Było to dla mnie doświadczenie inicjacyjne. Pomyślałem: „musimy to mieć w Polsce”. Oczywiście nie mogło to być to samo. Celowaliśmy tylko w podobny smak. Od razu, w ciemno, zamówiliśmy we Włoszech tysiące etykiet na butelki. Nie mieliśmy czasu, więc umówiliśmy się z producentem gdzieś na autostradzie. Stanęliśmy w niedozwolonym miejscu i dobijaliśmy targu, wybierając wzory z katalogu. Zależało nam na etykietach bardzo ozdobnych i mocno złoconych. Pomagała nam tłumaczka, która wciąż powtarzała słowo „dorato”, czyli po włosku „pozłocić”. I w ten sposób na poboczu włoskiej autostrady powstała marka, która wkrótce stała się znana w całej Polsce. Minęło siedemnaście lat, a „Dorato” wciąż jest u nas numerem jeden.
Mimo to porzucił pan wino musujące nr 1 na rzecz Palikotówki.
Ale, jak już mówiłem, za wódką nie przepadam. Piję raz do roku, w grudniu pod śledzia. No, chyba, że jestem w towarzystwie, które wina nie toleruje.
Premier na pewno do takiego towarzystwa się nie zalicza.
Trzy lata temu spotkałem się z nim po raz pierwszy. Podczas kolacji, na której był także Jan Rokita, bardzo mile zaskoczyła mnie fachowość Donalda w wybieraniu, ocenie i mówieniu o winie. Premier ma nos, co bardzo dobrze o nim świadczy. To wyjątkowo rzadka cecha wśród polskich polityków.
Jan Rokita nie ma nosa?
On wydaje mi się bardziej w typie wódki. Zwróćcie uwagę – Tusk, który jest elastyczny, zniuansowany, mniej jednoznaczny – przepada za winem. Rokita z kolei ma poglądy i zachowanie drwala. Dlatego pasuje do niego wódka.
Premier to typ winny, Jan Rokita wódczany. A pan?
Hmm… Powiem nieskromnie, że próbuję wszystkiego ze smakiem. Ciężko się zdecydować.
A my mamy pewien typ. Pasuje nam pan jak ulał do szampana. Nieprzewidywalny, wybuchowy, lekko musujący… Z bogato zdobioną złotą etykietką.
(Śmiech). Dobrze panowie trafiliście, bo szampan pasuje do wszystkiego! Można go pić przed, w trakcie i po. Kto się nie zna na winach i nie chce popełnić gafy w towarzystwie, zawsze może zamówić szampana. Będzie tak samo dobry do polędwicy, ryby, deseru…
Czyli Palikot dobry na wszystko?
Oczywiście!
Skoro tak dobrze idzie nam z porównaniami, to prosimy o alkoholowy typ dla prezydenta. Mamy nadzieję, że nie grozi nam za to pytanie sprawa sądowa.
Radziłbym uważać. Nigdy nie wiadomo. Prezydent kojarzy mi się ze staropolskim miodem pitnym. Konserwatywny trunek, który dopiero po długim leżakowaniu nadaje się do spożycia. Nie od razu uderza do głowy, ale jak już uderzy, to od razu poważnie – zwala z nóg.
Myśli pan, że doczeka się w końcu zaproszenia z Pałacu Prezydenckiego?
Nie wierzę w prezydenckie poczucie humoru. Jakbym był na miejscu Lecha Kaczyńskiego, od razu zaprosiłbym do siebie Palikota z butelką wina. W ten sposób ukręciłby łeb całej sprawie.
Dlaczego bracia Kaczyńscy są według pana mentalnymi nastolatkami?
Bo są na takim poziomie rozwoju emocjonalnego. Wciąż jeszcze nie wyszli z cienia matki. Ich skrajne poglądy, zacietrzewienie, a przede wszystkim to nieustanne obrażanie się na wszystkich dookoła są objawami typowymi dla nastolatków. Obydwaj bracia są urażeni moimi badaniami lekarskimi. A porównanie do kartofli rani ich do żywego. Przepraszam, ale kto obraża się do końca życia i nigdy nie wybacza? Tylko trzynastolatek.
Wróćmy do skojarzeń polityczno-alkoholowych. Tadeusz Cymański?
Podpiwek albo kwas chlebowy. Ci, którzy się znają, wiedzą, że kwas chlebowy wcale nie jest kwaśny, tylko lekko słodkawy. W smaku podobny do polskiej coca-coli. O właśnie, Polo-Cockta! To jest napój idealnie pasujący do Cymańskiego, którego wbrew pozorom bardzo lubię. Bo mimo swych patologicznych poglądów ma w sobie coś ciepłego, ludzkiego. Wyczuwam w nim taką skoczną ludyczną nutę. To cecha, której całkowicie brakuje Gosiewskiemu, człowiekowi zawistnemu i zaczepnemu. Cymańskiego cenię jeszcze za talenty retoryczne. Ma on wielką umiejętność wychodzenia z najgorszych opresji. Często wydaje się, że jest zagoniony do narożnika i już się nie wywinie. On tymczasem unosi się w górę albo zapada pod ziemię, znika i już za chwilę znowu jest na środku ringu.
Zgadza się pan z Tonym Blairem, że „politycy są jak pieluchy, trzeba je często zmieniać i zawsze z tego samego powodu”?
Oczywiście. Polityka powinna być areną permanentnej przemiany. Prezydent może pełnić funkcję góra dwie kadencje. Podobnie powinno być z wójtami, starostami i burmistrzami. Warto też zastanowić się nad czasowym ograniczeniem sprawowania mandatów poselskich. Przecież nie ma nic gorszego w polityce niż cały czas te same gęby przez dwadzieścia lat.
Chciałby pan wprowadzić dla polityków okresowe, stałe badania psychiatryczne?
Jestem za. Uważam, że w trakcie każdej kadencji sejmowej dziesięć procent posłów ma poważne problemy psychiczne. Ja już mam papier, że do tej grupy nie należę (śmiech). Podczas dzisiejszych badań psychiatra stwierdził, że nie mam patologicznej osobowości, ani żadnych innych niepokojących zmian psychicznych. Natomiast, gdy się przyjrzeć niektórym posłom, to ciężko nie podejrzewać ich o pewne psychiczne skrzywienia. Procentowo było takich najwięcej w LPR, ale odkąd nie ma tej partii w parlamencie, to PiS jest liderem.
O co pytał pana psychiatra?
O dzieciństwo i czy kiedykolwiek zdarzyło mi się dostać czymś ciężkim w głowę. Najcelniejsze jednak było pierwsze pytanie: „Kiedy stał się pan taki przebojowy?”.
No właśnie – kiedy?
Na początku liceum. Wcześniej byłem bardzo nieśmiały, nie potrafiłem się bić. Wiary w siebie nabrałem w momencie, kiedy zaangażowałem się w Solidarność. Nagle przestałem się wstydzić zadawać pytania. Przeciwnie, w szkole zacząłem dążyć do konfrontacji z nauczycielami. Uczniowie wybrali mnie nawet na przewodniczącego samorządu. W tamtym czasie założyłem zespół punk-rockowy. Dzisiaj „tradycje rodzinne” kontynuuje mój średni syn, który gra w zespole Szalet. Aleksander, w przeciwieństwie do mnie, jest uzdolniony muzycznie. Gra na gitarze i śpiewa. Jak sama nazwa grupy wskazuje nie jest to rock symfoniczny (śmiech). Chłopaki grają ostro, punkowo, między innymi do tekstów Białoszewskiego.
A pan na czym grał?
Na perkusji.
Ponoć perkusiści mają największe powodzenie u kobiet.
Widocznie nadal byłem zbyt nieśmiały, bo nie wykorzystywałem bębnów do takich celów… Najpierw graliśmy na strychu w szkole. Strasznie hałasowaliśmy i po miesiącu nas wyrzucili. Przenieśliśmy się do pustego garażu w domu moich rodziców. Potem grywaliśmy koncerty w szkole i domu kultury, wzbudzając swoim radykalizmem entuzjazm młodzieży, a z drugiej strony – zażenowanie u tych, którzy mieli o muzyce choćby blade pojęcie. Chodziłem wtedy w robotniczych niebieskich spodniach i czerwonym golfie. Miałem też wojskową kurtkę z amerykańskimi naszywkami. No i oczywiście długie pióra, które do dziś lubię.
Skręciki też pan lubi?
Rozczaruję być może premiera, ale nigdy nie próbowałem narkotyków. Może dlatego, że kiedy zacząłem popalać papierosy w drugiej klasie szkoły podstawowej, ojciec zamknął mnie razem z bratem w małym pomieszczeniu i kazał nam wypalić wszystko, co mieliśmy. Porzygaliśmy się jak koty i od tamtej pory mam wstręt do palenia czegokolwiek.
A jakie zdanie ma pan w sprawie legalizacji narkotyków?
Miękkie narkotyki można by chyba zalegalizować.
Oj, znowu w mediach będzie się działo… Z tego co pamiętamy był pan przeciw.
To prawda. Ale być może warto otworzyć kolejną dyskusję. Doświadczenia Holandii wcale nie są jednoznaczne. Nie wiadomo, czy legalizacja to aby nie wylęgarnia poważniejszych problemów. Dla mnie jednak najważniejsze jest to, że spór wokół narkotyków jest źle postawiony. Ludzie nie piją dlatego, że ktoś produkuje alkohol i nie dlatego palą trawę, że jest ona legalna lub nie. Niestety debata publiczna koncentruje się jedynie na penalizacji tego zjawiska. Warto byłoby to zmienić.
W tym momencie musieliśmy niestety przerwać. Janusz Palikot zapewnił nas jednak, że podczas kolejnego spotkania wypijemy dobre wino. Dla zdrowia oczywiście. Tym razem skończyło się bowiem na… herbacie malinowej. Po raz drugi poseł Palikot umówił się z nami wkrótce po przesłuchaniu przez prokuratora na okoliczność znieważenia prezydenta pytaniem o nadużywanie alkoholu. Na dobry początek dostaliśmy po egzemplarzu książki Poletko pana P.. Z karty win nasz bohater wybrał wyśmienite białe wino Joseph Drouhin, Puligny-Montrachet, Cote d’Or, rocznik 2005.
Jak przesłuchują w Polsce prokuratorzy?
Jestem przesłuchiwany od lat 80. Wiele się zmieniło na plus. Tym razem prokurator był młody, kiedyś to się nie zdarzało. Do tego był kompetentny i sprawnie pisał na komputerze. A kiedy wyprosił za drzwi pełnomocnika prezydenta, kiedy ten bezceremonialnie w trakcie przesłuchania odebrał telefon, bardzo mi zaimponował odwagą.
My prosimy, żeby teraz pan nam zaimponował i wpisał dedykacje w książkach na przemian lewą i prawą ręką. Ponoć dla pana nie ma różnicy, w której ręce trzyma długopis.
Od dzieciństwa byłem leworęczny, za co na lekcjach potwornie obrywałem. Nauczycielka tłukła mnie po palcach, żebym trzymał długopis w prawej dłoni. Nie było wyjścia, musiałem się przystosować. Dziś mogę pisać równie dobrze lewą i prawą ręką.
(Potwierdzamy: charaktery pisma lewej i prawej ręki posła Palikota nie wykazują łatwo dostrzegalnych różnic – przyp. aut.).
Do dzisiaj jest pan dyslektykiem?
Dziś jestem dysgrafikiem. Bezbłędne pisanie jest dla mnie nieosiągalne. Po przeczytaniu setek książek i napisaniu paru rzeczy nadal nie mogę nauczyć się pisowni poszczególnych wyrazów. Podobnie mam z nazwiskami. Nie potrafię ich zapamiętać. Nowak wydaje mi się Kowalskim i na odwrót.
Wydaje się nam, że w panu w ogóle siedzi nieodwracalna dwoistość. Tak jak pisze pan dwiema rękami, tak jest jednocześnie prowincjuszem i wielkomieszczaninem.
Mam łatwość do nawiązywania kontaktów z ludźmi, często bardzo prostymi. Lubię wieś. Ale też bardzo lubię Warszawę. Wolę ją od Krakowa, Poznania i wielu innych miast. Tylko Wrocław ma w sobie coś warszawskiego.
Jak pan się przestawia ze wsi na miasto i odwrotnie?
W ogóle się nie przestawiam. Jem tak samo, stawiam podobne kroki. Nie mam żadnych barier. Prawdziwą barierą jest dla mnie tylko rodzina radia Maryja.
Na tyle dużą, że nigdy nie mógłby pan być członkiem PiS-u?
Za moją niewiarę szybko by mnie stamtąd wylali. PiS to formacja antyeuropejska. Wystarczy zobaczyć, jak się ubierają i posłuchać, co mówią. Według nich drugi człowiek to wilk, to zagrożenie, które służy obcym interesom i klasom. To bardzo marksistowskie podejście. Oni sami nie wiedzą, jak dużo mają w sobie nawyków z PRL-u. U nas klasę polityczną można podzielić na tych, którzy czytają Herberta – i to jest PiS oraz na tych, którzy czytają Miłosza – i to jest Platforma. Rygoryzm moralny, czy też bezwzględne oceny i osądy, które u Herberta są bardzo wyrafinowane są też i w PiS-ie, ale oczywiście w formie mocno plebejskiej. Natomiast otwartość i synkretyzm Miłosza, łączenie elementów z różnych tradycji we wspólnym oglądzie, są cechami Platformy.
Co stało się z sześcioma wyprodukowanymi przez pana butelkami wódki z popiersiem Miłosza?
W swoim szaleństwie zamieniłem je na jakąś ulotną chwilę. Bardzo żałuję, że nie została mi ani jedna. Ale za to mam parę butelek z Różewiczem.
No właśnie, gdzieś w tych poetyckich porównaniach podział się nam Tadeusz Różewicz.
Część posłów Platformy i lewicy na pewno go czyta. Andrzej Celiński kojarzy mi się z Różewiczem, bo ma w sobie wiele krytycyzmu co do narodowej tradycji.
A Paweł Poncyljusz?
On jest w PiS-ie chyba za karę (śmiech). Może zrobił coś złego i w ramach pokuty musi trzymać z Kaczyńskimi. Ma poglądy ewidentnie platformerskie, zresztą nie tylko on. Dlatego moje porównania literackie są cięciem po skrzydłach, bo nawet w PiS-ie znajdzie się parę porządnych osób. Na przykład taki Religa. Jest anachroniczny, bo myśli o świecie w sposób dziewiętnastowieczny, ale to człowiek otwarty, niezacietrzewiony i nieupartyjniony w swoim myśleniu.
Naszym zdaniem pan z kolei wykazuje niezwykłe „zwroty akcji” w swoim myśleniu.
Po raz pierwszy uświadomił mi to mój przyjaciel, szef wydawnictwa Słowo/Obraz/Terytoria, Stanisław Rosiek. Powiedział mi pewnego razu, że zaskakuje go we mnie zdolność do dyskutowania o Heideggerze lub Miłoszu i natychmiastowe przejście z tej dyskusji do bezwzględnej rozmowy biznesowej. Mój wieloletni znajomy, Krzysztof Obłój, stwierdził natomiast, że zaskakuje go moja bezwzględność.
Bywa pan bezwzględny?
Ja tego w sobie wciąż nie widzę i nie godzę się z tą cechą. Ale skoro inni zwracają na nią uwagę, to musi to być prawda. Obłój powiedział mi, że kiedy uznam coś za sensowne i racjonalne, to za nic nie jestem w stanie z tej myśli zrezygnować. I z tego właśnie rodzi się moja bezwzględność. Być może w jakimś stopniu tłumaczy to kompletny brak strachu przed apelowaniem o wyrzucenie Jana Rokity z partii. Przecież to było szalone!Oczywiście wszyscy wiedzieli, że dla partii to rozwiązanie doskonałe, ale nikt nie odważył się nawet pisnąć. No i proszę, minęło trochę czasu i okazuje się, że Palikot znowu miał rację.
To fakt. Partia ma się lepiej bez Jana Rokity.
Bo on był bombą z opóźnionym zapłonem.
Te zwroty akcji, czy też dwoistość charakteru, o której już mówiliśmy, są w panu tak silne, że prowadząc olbrzymie firmy zmuszał pan swoich pracowników do zamiany stanowisk.
Sam to robiłem! Pracowałem jako sprzedawca. A potem wsiadałem do auta i przez szesnaście godzin zbierałem zamówienia. Wszystko po to, żeby móc ocenić efektywność systemu w jakim działała firma.
Gdy pan był sprzedawcą, to kto był panem? Sprzedawca?
Bez przesady, nie miałem aż takiej odwagi (śmiech). Zastępował mnie zwykle szef finansów. Zresztą on też wcielał się w rolę innych. Szefów poszczególnych działów dość często zamieniałem stanowiskami. Dzięki przymusowym rotacjom osiągnąłem to, że kierownik produkcji zaczynał rozumieć problemy kierownika sprzedaży i na odwrót. Nawet nie zdajecie sobie panowie sprawy, jakie oszczędności dla firmy z tego wynikały! Odpowiednie wyważenie proporcji między produkcją i sprzedażą może przynosić milionowe zyski.
Panie pośle, przepraszamy, ale musimy wykorzystać ten moment. Marcin, kiedy będziemy przez tydzień naczelnymi PLAYBOYA?
MM: O, wasze niedoczekanie…
Widzi pan jakiego mamy nieelastycznego i niepostępowego szefa? Pan za to na pewno zgodzi się na krótką zamianę z naszym Palikotem, Pawłem – dyrektorem kreatywnym PLAYBOYA.
Propozycja jest ciekawa, obawiam się jednak, że Paweł Palikot – ze względu na porządek prawny – nie będzie mógł zastąpić mnie w komisji „Przyjazne państwo”.
Niech żałuje. Jemu damy w takim razie urlop, a pan przez chwilę zajmie się dobieraniem zdjęć na nasze rozkładówki…
(Śmiech). Widzę, że posiedliście panowie sztukę motywacji. Przyjmuję propozycję. Poczekajmy tylko na moment, w którym będę miał nieco więcej wolnego czasu.
Dwie rozmowy to wciąż za mało. Umówiliśmy się więc na trzecią. Poseł Palikot po raz kolejny zaskoczył nas, mimo napiętego grafika, zegarmistrzowską punktualnością i doskonałą formą. Tym razem piliśmy czerwone Poggio Antico, Altero, Brunello di Montalcino, rocznik 2001. Wino wybitne! Dla zdrowia oczywiście.
Wciąż jeszcze nie zdążyliśmy zadać panu pytania o to jak idą prace w pańskiej komisji. Prosimy więc o podanie jakiegoś idiotycznego przepisu, z którym niedługo się rozprawicie.
Proszę bardzo. Człowiek, który posiada samochód dostawczy, a nie zarabia jego użytkowaniem, musi się wystarać o zaświadczenie o nieposiadaniu licencji na przewozy towarów. Mało tego, za zaświadczenie o nieposiadaniu licencji musi zapłacić. To jest wyjątkowe kuriozum.
Skąd się biorą takie legislacyjne potwory?
Z polskiej mentalności. Przepisy są u nas dla przepisów, bo zawsze tak było. Uchwalamy wszystko, czego wymaga od nas Unia, a nawet więcej. To jest myślenie w stylu – pokażemy im, że w przepisach jesteśmy najbardziej postępowi w całej Europie, a z góry wiadomo, że i tak nie będziemy ich przestrzegać. W Polsce prawo dramatycznie rozmija się z rzeczywistością.
Został pan politykiem, żeby to zmienić?
Między innymi dlatego. Ale muszę panom powiedzieć, że moje wcześniejsze wyobrażenia o polityce diametralnie rozminęły się z rzeczywistością. Mimo pewnego obrzydzenia estetycznego i moralnego, z całą stanowczością mogę powiedzieć, że dzisiaj dzięki polityce lepiej rozumiem świat. Zmieniło się moje widzenie wielu rzeczy.
A co zmieniło się w panu?
O dziwo pozbyłem się cynizmu i stałem się tolerancyjny. Wcześniej oceniałem ludzi pryncypialnie. Dziś jestem bardziej wstrzemięźliwy.
W tym kontekście aż strach pomyśleć, jaki był z pana potwór. Dzięki polityce stał się pan lepszym człowiekiem, polityka pana uczłowieczyła!
(Tu poseł wybuchnął gromkim śmiechem). Łapiecie mnie na pozornym paradoksie. Dopiero w Sejmie zrozumiałem, że wszyscy są równi, niezależnie od poziomu wykształcenia, kultury i zawartości portfela. Mandat społeczny jest jedynym wykładnikiem. Żadnego znaczenia nie ma to, że jakiś poseł nie przeczytał w życiu choćby jednej książki. I tak trzeba z nim współpracować, bo inaczej nie zostanie się szefem regionu, komisji, czy w końcu ministrem. Tak działa polityka. Nie ma ona w sobie nic z pozornej elitarności. Uświadomiła mi to Beata Tyszkiewicz, która mieszka nieopodal mnie. Któregoś ranka, kiedy wybierałem się do pracy, pani Beata wyszła na ulicę w gustownym szlafroku, kapciach i z długą cygaretką w ustach, żeby kupić bilet w parkomacie i włożyć go za wycieraczkę samochodu swojej córki. Spojrzała na mnie i powiedziała: „Jednak pana nie rozumiem. Człowiek prawdziwie luksusowy, a wpakował się do polityki…”. W jednej chwili dotarło do mnie, że znalazłem się w świecie, który jest dokładnym przeciwieństwem mojego wcześniejszego życia.
Załamał się pan?
Przeciwnie. Ta zmiana jest dla mnie ozdrowieńcza. Wybija mnie z mojego ego. Ale jeżeli ktoś myśli, że do końca życia będę politykiem, to się grubo myli.
My wiemy tylko, że za jedenaście lat będzie pan pustelnikiem.
Niewykluczone. Ciekawa koncepcja.
Często podpiera się pan cytatem z Hemingwaya: „człowiek uczy się mówić przez pięć lat, a milczeć przez pięćdziesiąt”. Za jedenaście lat będzie miał pan pięćdziesiąt pięć lat…
I mogę zacząć milczeć. Kto wie? Jak się tak głębiej zastanowić, to po co strzępić język? Bycie politykiem bywa naprawdę groteskowe i bezsensowne. Czy ja na przykład przesadziłem, informując o swoim stanie zdrowia? Czy was to uraziło?
Nie rozumiemy pańskiego pytania.
No właśnie. Czy większość w tym kraju zwariowała?
Być może, ale to pan jest uważany za naczelnego wariata, za „błazna Platformy”. Komentując pańskie niestandardowe wystąpienia mówi się, że albo wykonuje pan czarną robotę dla PO, albo sam potrzebuje psychiatry, albo skutecznie i cynicznie promuje pan polityczną markę „Palikot”. Która wersja jest prawdziwa?
Pierwsza nie, bo już trzy razy wisiałem w Platformie na włosku (niedługo po naszej rozmowie i po nazwaniu Tadeusza Rydzyka kryminalistą, poseł Palikot zawisł po raz czwarty– przyp. aut.). A po wibratorze, sam Donald Tusk powiedział, że powinniśmy się rozstać. Druga wersja odpada, bo – jak panowie wiecie – przebadał mnie już psychiatra.
Czyli wychodzi na to, że buduje pan markę polityczną.
W wystąpieniu z wibratorem nie było żadnej kalkulacji. To był odruch serca, konieczność moralna. W tej sprawie robiłem trzy konferencje. Nawet pies z kulawą nogą się tym nie zainteresował. W końcu sięgnąłem po wibrator, bo wiedziałem, że dopiero skandal zwróci uwagę opinii publicznej na okropieństwa, które działy się w lubelskiej komendzie.
Czy dzisiaj powtórzyłby pan tamtą konferencję?
Jak najbardziej. Jakoś dziwnie wszystkim umyka sedno sprawy. W lubelskiej komendzie policjanci wkładali penisy do ust piętnastoletnim dziewczynom, jednocześnie przystawiając im pistolety do głowy! Dopiero wskutek konferencji z wibratorem doszło do przesłuchań, a w konsekwencji zatrzymań i oskarżeń.
Przyjmujemy do wiadomości, że wibrator był koniecznością. Ale czy już książka Płoną koty w Biłgoraju nie była umiejętną formą autopromocji? Jak dużo mitów o pana życiu jest tam opisanych?
„Wszyscy jesteśmy utkani z materii naszych snów”. Nie mamy możliwości jednoznacznego oddzielenia mitów i faktów. Zadaliście mi pytanie po PiS-owsku (śmiech).
Chodzi nam o kłamstwa w tej książce.
Żadnych twardych kłamstw tam nie ma. Może za bardzo siebie idealizuję, ale dlatego na ostatniej stronie okładki Poletka… umieściłem tylko niechętne mi i obelżywe komentarze. Jestem piewcą zasady, że oceniając innych, oceniamy siebie.
Heraldycy oceniają pana bardzo negatywnie. Twierdzą, że herbu Palikotów nie ma.
I mają rację. Lubię po gombrowiczowsku poprawiać sobie genealogię (śmiech).
I bawić się to w arystokratę, to w lokaja.
Oczywiście.
Krzysztof Majchrzak, który nagrał dźwiękową wersję Płoną koty…, też tak lubi.
Bardziej inteligentni ludzie zadawali sobie pytanie, jakim cudem ten „szarlatan”, człowiek bezkompromisowy, gardzący pieniędzmi, przeczytał Palikota. Tymczasem wystarczyło porozmawiać o życiu, ludziach, świecie. I tyle.
Kto nagra Poletko…?
Nikt, bo ta forma się nie sprawdziła. Sprzedaż zerowa.
A może trzeba by pańską książkę zaśpiewać? Mamy nawet kandydata na wokalistę: Krzysztof Cugowski, polityk z Lubelszczyzny.
Wolę się z nim napić wódki (śmiech). On nie uznaje innych alkoholi. Krzysztof to świetny facet, niebywale pogodny i ciepły wewnętrznie. Akceptuje świat, kocha życie, lubi się w nim zanurzyć. Zupełnie nie pasują do niego PiS-owskie poglądy. Należy on do wąskiej kategorii ludzi, z którymi pijam wyłącznie wódkę. Poza nim jest chyba jeszcze tylko Adam Michnik, którego uwielbiam za to, że jest nieuprzedzony w ocenie kogokolwiek i czegokolwiek. Adam zastanawia się nad wszystkim, co jest niezgodne z jego poglądami. Jest ciekawy świata i innego człowieka.
To prawda, że kiedyś trzymał go pan w salonie przez godzinę, by potem porozmawiać z nim przez kwadrans?
To bzdura. Jak Adam to przeczytał, od razu do mnie zadzwonił i spytał: „Co to za kurwa napisała?”. To zaprzeczenie mojej osoby. Nigdy tak nie postępuję. Ktoś, kto to napisał, zrobił to w złej wierze. Z premedytacją.
Zdarzają się panu sytuacje, że ktoś na ulicy chce pana pobić albo zwyzywać?
Czasem, najczęściej w Lublinie. Słyszę na przykład, że wysługuję się Żydom, Niemcom, sprzedaję Polskę i że jestem ubeckim pomiotem. Ale nie wszędzie rodzina radia Maryja jest tak aktywna. W Warszawie spotykam się z częstymi wyrazami sympatii.
Kiedyś powiedział pan, że Bóg nie może być zadowolony, bo dał panu talenty, z których pan nigdy nie skorzysta. Czekamy na konkrety.
To była skrajna megalomania. Myślę, że mam pewien talent przenikania przyszłości. Czasem patrzę na kogoś i wiem, jak będzie wyglądało jego życie.
Opowiadał pan o tych zdolnościach psychiatrze?
Nie, bo nie byłem o to pytany (śmiech).
Przepowie nam pan przyszłość?
Jesteście specyficzni, z wami nie jest to takie oczywiste. Myślę, że nie wykorzystałem także swojego talentu filozoficznego. Zaniedbałem, zostawiłem i nic nie zrobiłem w tej dziedzinie.
A kiedy odkrył pan w sobie talent do robienia pieniędzy?
Nigdy. Bo ja nie wiedziałem, że zarabiam. To przychodziło samo. Nigdy nie było przedmiotem mojej uwagi.
Zna pan kogokolwiek, kto na którymś z pana pomysłów na biznes, publikowanych w „Tygodniku Powszechnym”, zrobił pieniądze?
Nie. Nikt taki się do mnie nie zgłosił. Za to wiele osób pisało z prośbą o pomoc w rozwinięciu biznesu. Pewna kobieta napisała, że potrzebuje pieniędzy na przeszkolenie, bo chce otworzyć firmę, która pomoże matkom po urlopach wychowawczych wrócić na rynek pracy. W ogóle jej nie znałem, ale pieniądze dałem. Dostaje się takich listów 500 i 499 razy mówi się „nie”, a czasem, nie wiadomo dlaczego – „tak”. Dałem tej kobiecie pieniądze i od razu o tym zapomniałem. Minęły dwa lata i dostałem list: „zmienił pan moje życie”. Rozwinęła firmę, dostała dotacje unijne, jej interes kwitnie. Nie wiem dlaczego jej pomogłem. Było to nieracjonalne, bo dawno temu podjąłem decyzję, że pomagam tylko instytucjom, które pomagają ludziom.
Czy któryś z „pomysłów Palikota” został przez kogoś zrealizowany?
Raczej nie, ale pomysł na firmę to jedno, a sukces to drugie. Ja na tych pomysłach zrobiłbym kasę, bo wiem, jak to się robi. Ktoś inny mógłby nie wiedzieć.
A wie pan, kiedy wyrzucą pana z partii?
Nie wiem. To fakt, że jestem chyba bardziej lewicowo-liberalny niż cała moja partia. W głównym nurcie na pewno się nie mieszczę. Ale na miejscu wielu polityków byłbym przerażony, gdyby wyrzucono mnie z Platformy. Dostaliby takiego recenzenta, którego by nie przeżyli.
Kogo bezlitosny recenzent chciałby ujrzeć na naszej rozkładówce?
Monikę Olejnik.
Mamy jeszcze tylko jedno pytanie…
Dobrze, ale musimy się streszczać. Za chwilę jadę nagrywać dubbing do francuskiego filmu animowanego Łowcy smoków. Mam być głosem szalonego rycerza, takiego Don Kichota.
Wezmą pana na języki za ten dubbing.
Zobaczymy raczej, co ludzie powiedzą po tym wywiadzie. To był najbardziej heroiczny wywiad w moim życiu. Gdyby „Rzeczpospolita” mogła liczyć na to, co wy…
Nasza bezczelność nie zna granic. Proponujemy czwarte spotkanie – tym razem z okazji ukazania się tego wywiadu drukiem.
Nie ma to jak przebojowość. W związku z tym za miesiąc zapraszam na butelkę „Różewicza” (śmiech).
—
Na skróty:
O sobie:
Nie wiem dlaczego, ale za granicą wszyscy biorą mnie za Francuza.
O biznesach:
„Ozon” mi nie wyszedł, bo nie robiłem tego osobiście.
Cieszę się, że jestem właścicielem księgarni „Czytelnik”. W tej chwili robię pod nią remont. Powstanie tam kawiarnia. Wreszcie będzie można pogadać i spotkać się na kawę. Nie będzie już trzeba chodzić do Sheratona, w którym zbierają się lobbyści, WSI i CBA.
O moralności:
Ilość ją zabija, bo nie można pomóc wszystkim. Niestety, miliardy ludzi muszą być bezdomne, muszą być zamordowane, zgwałcone i okradzione.
O rozwiązłości:
Przez trzynaście lat byłem wiernym małżonkiem. Potem miałem cztery lata rozpusty. Trwały one aż do poznania mojej obecnej żony, której też jestem wierny.
O byłej żonie:
Od półtora roku rozmawiamy ze sobą tylko przez prawników. Kobiety są zmienne. A my tego nie rozumiemy. Myślę, że jak nabiorę dystansu, to za parę lat zrozumiem.
O PRL-u:
Będzie w nas siedział, dopóki będziemy go ciąć grubymi kreskami. Na razie boimy się, żeby nie wyszedł nam uszami i oczami.
O winie:
Wykupiłem kiedyś cały rocznik „Clos de Vaugeot” – wina z Uczty Babette. Byłem pod tak wielkim wrażeniem tego filmu, że nie mogłem się opanować.
O polskiej kinematografii:
Katyń jest schematyczny i koturnowy. Nie do oglądania.
O Pałacu Kultury i Nauki:
Kiedyś wysadzenie go byłoby świetną akcją promocyjną dla Polski.
O sporcie:
Ministra Drzewieckiego nie można spotkać bez papierosa.