Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Janusz Kaniewski

PLAYBOY nr 02, 2014 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak

fot. Mateusz Nasternak

Czy logo PLAYBOYA wymaga redesignu?

Absolutnie nie. To jest klasyk, o który trzeba dbać. Bardzo mało logotypów przetrwało do dzisiejszych czasów w niezmienionej formie. A wśród nich jest zaledwie kilka takich, których ludzie używają z własnej woli. Logo PLAYBOYA jest powszechnie wykorzystywane. Niektórzy ozdabiają nim samochody, a inni nawet swoje ciała. To jest wartość nie do przecenienia. Świętość.

Ale na przykład znaki marek samochodowych jednak się zmieniają. O czym sam wiesz najlepiej (Janusz Kaniewski zaprojektował najnowsze logo FIATA – przyp. red.).

Ale nie wszystkie. Mercedes ma wciąż te same proporcje i ten sam, niezmienny, szlachetny wygląd. Takich przykładów jest dosłownie kilka i trzeba je pielęgnować. Zwróć uwagę, że logo Pepsi zmieniło się na przestrzeni lat kilka razy, a logo Coca-Coli wciąż jest takie samo. I to ono jest stawiane za  wzór. Kiedy powierzono nam zmianę słynnego daszka z opakowania Marlboro, to czuliśmy wielką presję 80-ciu lat tradycji. Panika w oczach. Mądrość projektanta to jest w znacznej mierze umiejętność powstrzymania się od interwencji.

Po pierwsze nie szkodzić?

Tak. Nie można tego lepiej ująć. W Polsce w związku z nieprzemyślanymi interwencjami w znane logotypy, mamy dzisiaj masę chaosu i brzydoty. Ostało się niewiele świetnych projektów i trzeba z nimi postępować jak z jajkiem. Z tych przedwojennych takie marki jak Wedel, Blikle i sztućce Gerlach. Mamy też masę świetnych projektów z lat 50. i 60., a nawet 70., kiedy polska grafika była na szalenie wysokim poziomie. Te wzory powinny podlegać konserwatorowi zabytków. Na przykład bardzo bym nie chciał, żebyśmy zmienili krój zaprojektowanych za Gierka drogowskazów. Są bardzo spójne i estetyczne. Wciąż trzymają fason. Oby więc nie podzieliły losu fenomenalnego znaku CPN, który niestety umarł śmiercią naturalną wraz ze zmianą nazwy. Siłę projektu Ryszarda Bojara pokazuje to, że do dzisiaj w Polsce na stacje benzynowe często mówi się po prostu CPN-y. Ale są i u nas także pozytywne przykłady twórczej ewolucji starych logotypów w poszanowaniu tradycji. Mam na myśli LOT-owskiego żurawia. To moim zdaniem jeden z najlepszych znaków linii lotniczych na świecie.

A czy znak PLAYBOYA przetrwa w świecie bez prasy drukowanej – a to zbliża się przecież wielkimi krokami?

Tylko jeśli wymyślicie nowy pomysł na siebie. Nie możecie być tylko gazetą, ale musicie wyprzedzić czas i wykreować nowe oczekiwania u swoich dotychczasowych czytelników, a następnie zaspokoić je w innowacyjny sposób. Kiedy 60 lat temu PLAYBOY wchodził na rynek, przełamywał utarte schematy i wyznaczał nowe trendy. Jak każda rewolucja tak i obyczajowa rewolucja PLAYBOYA popychała świat do przodu, zmieniając wektor społecznych zainteresowań. Dzisiaj samo przejście do internetu i na tablety nie wystarczy. To ślepa uliczka. Pierwsze PLAYBOYE niosły ze sobą ogromny ładunek emocjonalny. Dzisiaj trzeba poszukać nowego wehikuły dla tych emocji. I z pewnością nie będzie nim rynek kosmetyczny. Perfumy z króliczkiem  są pozycjonowane niżej od wyrobów najlepszych światowych producentów. To moim zdaniem nieco psuje markę.

Pamiętasz swojego pierwszego PLAYBOYA?

Mimo że była już edycja polska, pierwszy numer PLAYBOYA widziałem w Stanach w 1995 r. Poleciałem za ocean w ramach programu dla studentów – Work and Travel. Mieszkałem tam prawie rok i na wyprzedażach kupowałem przeterminowane pisma, między innymi PLAYBOYA. Najpierw byłem w Nowym Jorku, ale kompletnie mi się nie podobało. Przeniosłem się do Filadelfii.  Jeździłem ciężarówką, sprzedając lody. Miasto cieszyło się złą sławą, a studenciaków z Europy rzucali na najgorsze odcinki. Okazało się, że w moim rewirze była silna konkurencja. I to do tego stopnia, że pewnego razu ktoś przeciął przewody hamulcowe w ciężarówce. Wyleciałem z trasy jak z procy. Na szczęście wyszedłem z wypadku cało, ale powiedziałem sobie, że dłużej tak się nie bawię. Wsiadłem na rower i z 5 dolarami w kieszeni ruszyłem przed siebie. Przejechałem całą Pensylwanię i kawałek Ohio. Zrobiłem łącznie 1200 km. Przeciąłem całe Appalachy.

Co jadłeś?

Kradłem z pól. Głównie brzoskwinie, jabłka i kukurydzę. Spałem też w polu – gdzie popadło. Ale częściej ludzie zapraszali mnie do siebie. Bo po drodze poznawałem masę fenomenalnych postaci. Wreszcie trafiłem do wspólnoty Amiszów. I tam zostałem. Pracowałem w polu. Bardzo mi to dobrze zrobiło. Zawsze byłem chuchrem, typowym kałamarzem, takim którego w szkole się bije, i który nie ma dziewczyny. Po roku ciężkiej pracy na roli nabrałem krzepy i wracając do Polski byłem napakowany. Amerykańskie doświadczenia dodały mi pewności siebie.

Ile miałeś wtedy lat?

Dokładnie 21. Pamiętam, bo wyjechałem do Stanów miesiąc po ślubie z moją pierwszą żoną. To nie było udane małżeństwo. Po prostu uciekłem. A kiedy wróciłem… to znowu uciekłem (śmiech).

Dokąd tym razem?

Do Włoch. Zanim jednak wyjechałem, zdążyłem jeszcze popracować w agencji reklamowej, rzucić studia na warszawskiej Architekturze i przenieść się na chwilę na Wzornictwo Przemysłowe w Akademii Sztuk Pięknych. Tam trafiłem na bardzo mądrego profesora. Cezary Nawrot – legenda polskiego wzornictwa – obejrzał moje portfolio i powiedział: „Panie Januszu, niech pan wyjeżdża, my tu już niczego pana nie nauczymy”. Bardzo jestem mu za to wdzięczny. Dostałem się do trzech zagranicznych szkół i wybrałem Istituto Europeo di Design w Turynie. Pojechałem do Włoch oczywiście bez grosza, zupełnie w ciemno. A ta szkoła jest horrendalnie droga. Poszedłem więc do dziekanatu i przyznałem się, że nie mam pieniędzy. Pomogli mi znaleźć najpierw staż, a później pracę. Długi wobec uczelni spłacałem jeszcze tydzień przed obroną dyplomu (śmiech).

Podobno szybko się wybiłeś?

Dzięki studiom na Architekturze, gdzie był bardzo wysoki poziom nauki rysunku. Okazało się, że to wspaniały kapitał. Wyróżniałem się na tle kolegów, bo we Włoszech architekci i projektanci w ogóle nie muszą umieć rysować. Tego się ich nie uczy. Mój pierwszy szef w firmie projektującej samochody rysował jak dziecko. Dla mnie to był szok. Oczywiście to się na Włochach mści, bo na przykład nie mają czego szukać na rynku japońskim. Wiadomo, że Japończycy szalenie wysoko cenią rysunek odręczny. Między innymi dlatego włoski design przeżywa dzisiaj kryzys. Nawaliła u nich edukacja i organizacja pracy. Szczególnie było to widać podczas kryzysu w latach 1999-2000, kiedy FIAT stanął na skraju bankructwa i z dnia na dzień przestał zamawiać nowe projekty. Zakręcenie kurka z pieniędzmi na lokalnym rynku, doprowadziło do śmierci kilkudziesięciu włoskich studiów projektowych. Pamiętam, że przynajmniej raz w tygodniu opijaliśmy czyjś upadek. Co piątek była stypa po kolejnej firmie designerskiej. Większość włoskich projektantów nie tylko nie umiała rysować, ale też nie mówiła po angielsku. Rynek się zmienił, a oni zostali w starym świecie. To był początek końca ich dominacji w designie samochodowym. Dzisiaj słynne włoskie studia projektowe są już tylko markami. W Pininfarinie pracuje 80 Chińczyków. Ja się jeszcze załapałem na ostatnie wielkie dni włoskiego designu. Bardzo się cieszę, że zdążyłem poznać Sergio Pininfarinę i dla niego pracować.

Dlaczego wróciłeś do Polski?

Jest wiele powodów. Przede wszystkim mogłem wrócić, bo udało mi się wyrobić sobie nazwisko, stworzyć markę i dziś mogę pracować w dowolnym miejscu na ziemi. Jest wujek Google i klienci zawsze mogą sprawdzić, gdzie aktualnie przebywa Kaniewski. Główne biuro jest w Warszawie, ale mam także swoje miejsce pracy w Turynie i w Niemczech, w Reutlingen, w fabryce Boscha. To po prostu puste biurka, które w razie czego na mnie czekają. Jeśli jestem potrzebny, wsiadam w samolot, jadę do fabryki, otwieram laptopa i jestem u nich w pracy. Ale to się dzieje coraz rzadziej. W Polsce można dostać o wiele większe i ciekawsze zlecenia niż we Włoszech. Tam jest teraz masakra. Nie spodziewam się, żadnego zamówienia z Włoch przez najbliższe dwa lata. U nas z kolei jest do zaprojektowania niemal wszystko.

Pięć lat temu otworzyłeś butik przy Mokotowskiej, czyli jednej z najdroższych warszawskich ulic. Już go nie ma. Plajta?

Tak. To był zły model biznesowy, wynikający z błędnej diagnozy rynku. Patrząc z dzisiejszej perspektywy bankructwo tego pomysłu jednak mnie cieszy, bo świadczy o pewnym bardzo dobrym procesie, który zachodzi w Polsce. Butik otworzyłem ze wspólnikiem i nastawiliśmy się na sprzedawanie modnych gadżetów. Spinki do mankietów, kieliszki, lampy, portfele, torby – rzeczy tak naprawdę nikomu niepotrzebne. Dobre na prezent ślubny, albo do lansowania się na Pudelku. To nie było to, czym chcę się zajmować, ani to, w czym tak naprawdę jestem dobry. To był pomysł na zarabianie pieniędzy, który de facto przynosił spore straty. Coraz wyraźniej widziałem, że gadżeciarstwo nie ma przyszłości, za to w Polsce szybko rośnie potrzeba korzystania z profesjonalnego projektanta. Tymczasem my zamiast inwestować w biuro projektowe, topiliśmy pieniądze w sklepie. Po paru latach ciężkiej pracy, zrozumiałem, że butik na Mokotowskiej tak naprawdę przerodził się w agencję, która pod byle pretekstem sprzedaje nazwisko Kaniewski. Czarę goryczy przelało zachowanie grupy moich współpracowników. Kiedy byłem na wakacjach zarejestrowali na siebie brand – „Janusz Kaniewski”. Złożyli taki wniosek do urzędu patentowego. Natychmiast zerwałem spółkę i do dzisiaj się z nimi procesuję, żeby „odzyskać” własne nazwisko (śmiech). Ale mniejsza z tym. Grunt, że dużo się nauczyłem.

I cieszysz się z bankructwa swojego pomysłu?

Tak, bo był nietrafiony. Martwi mnie oczywiście nieuczciwość z jaką się spotkałem, ale widocznie  byłem za dużym idealistą. Przynajmniej dzięki temu doświadczeniu nauczyłem się odróżniać gówniarstwo od porządnej pracy. Nowy biznes zaplanowałem od początku do końca po swojemu. Zatrudniłem świetnych ludzi, zainwestowałem w sprzęt. Stworzyłem biuro, myśląc o klientach, którym zależy na dobrym studiu projektowym, a nie na celebrycie Kaniewskim. Kompletnie nie nadawałem się do świata rautów i Pudelków (śmiech). Teraz zarabiam więcej i robię o niebo ciekawsze rzeczy. Wczoraj podpisałem umowę na zaprojektowanie tramwaju. To dopiero jest wielkie wyzwanie – jak rozplanować miejsca w tramwaju, aby ludziom chciało się wejść głębiej, żeby jak zwykle nie tłoczyli się przy drzwiach.

Słynny na całym świecie projektant samochodów przesiada się do transportu publicznego?

Oczywiście. Codziennie jeżdżę tramwajem. Mieszkam na Saskiej Kępie, a biuro mamy w centrum na Widok – to zaledwie parę przystanków. Totalną głupotą byłoby używanie samochodu w tej sytuacji. Zresztą jestem przekonany, że w przyszłości samochody podzielą los jachtów w Monte Carlo. Gdyby dziś zarządzono ewakuację tamtejszych portów, to 60 procent jachtów i tak by nie wypłynęło, bo są uwięzione przez wodorosty. Zwyczajnie poprzyrastały do nabrzeża. Nikt nimi od lat nie pływa. Z samochodami będzie podobnie. Staną się jedynie luksusowymi przedmiotami, którymi można się chwalić, ale nie używać. Będą rzeźbami.

I playboye całego świata będą podrywali na rzeźby? Bardzo wysublimowana wizja przyszłości.

(Śmiech). Już dzisiaj podrywa się na same kluczyki. To nie jest problem. Inna kwestia jest o wiele ciekawsza. Mianowicie jak w świecie bez samochodów przełożyć wielkie emocje, które odczuwamy w kontakcie z własnym środkiem transportu, na inne przedmioty. Samochód jest przecież emanacją wolności. Wsiadam i jadę dokądkolwiek. Wcześniej to było „ja i mój koń”, ale sto lat temu zaczęło ewoluować w kierunku „ja i mój samochód”. Nie da się tego uczucia przełożyć na „ja i mój smartphone”. Nie jesteśmy w stanie przywiązać się do telefonu albo tabletu jak do swojego auta. Bo samochód zaspokaja także potrzebę intymności. W połączeniu z wolnością daje to emocję, którą ludzie starają się zaspokajać wręcz rozpaczliwie i za wszelką cenę. Transport publiczny nie jest tutaj remedium, bo tak naprawdę brzydzimy się siebie nawzajem. W tramwaju nie ma za grosz intymności. Nie da się go też pokierować w dowolne miejsce. Dlatego dzisiaj wielkim wyzwaniem dla projektantów na całym świecie jest odpowiedź na pytanie: „Do cholery, co po samochodzie?”. Na razie nikt nie umie odpowiedzieć.

A czy ty umiesz odpowiedzieć, co czujesz widząc przynajmniej kilka razy dziennie nowe logo FIATA?

Nic. Bo już go nie zauważam. Wiesz jaka jest geneza tego znaku? Duży Fiat. Byłem w nim zakochany w dzieciństwie. Miał piękne logo – oczywiście nie FSO, ale to oryginalne – i ja projektując najnowsze, nawiązałem do tradycji. Pamiętam, że już jako kilkuletni szkrab szkicowałem mordki samochodów. I tłumaczyłem rodzicom, że syrenka jest wyszczerzona, mały fiacik uśmiechnięty, a duży Fiat patrzy spode łba. Prawdę mówiąc to były bardzo dobre projekty. Jeśli mnie spytasz o kanon pięknego sedana, to w pierwszej piątce zawsze będzie Fiat 125p. W tamtych czasach projektowano bardzo pieczołowicie. Ten sam design miał starczyć na dekadę, dwie, a nawet trzy. A dzisiaj jak Hyundai pomyli się z jednym modelem, za dwa miesiące wypuszcza kolejny, żeby zatrzeć złe wrażenie. Zaprojektowanie nowego znaku FIATA było moim długoletnim marzeniem. Poprzednie logo było koszmarne. Tych kilka ukośnych kresek wymyślił  inżynier z ich fabryki.

W jaki sposób spełniają się marzenia?

Przypadkiem. Po prostu trzeba bardzo chcieć (śmiech). W tę historię pewnie trudno uwierzyć, ale jest w stu procentach prawdziwa. Nie lubię przesiadywać w biurze, dlatego często wynoszę pracę na miasto. Pewnego dnia, kiedy jak zwykle pracowałem w mojej ulubionej kawiarni w Turynie, przy stoliku obok usiadło głośne towarzystwo. Szybko podsłuchałem, że rozmawiają o sprawach, które mnie bardzo interesują. Zagadnąłem więc i od słowa do słowa okazało się, że to cały „menedżment” FIATA. Zastanawiali się właśnie nad rebrandingiem. Przedstawiłem się, powiedziałem, że projektowałem Ferrari, i że pracowałem dla Pininfariny, a teraz działam na własną rękę i od lat zależy mi na tym, aby zmienili logo. Już po chwili zsunęliśmy stoliki i zaczęliśmy wspólnie pracować. Spotykaliśmy się potem regularnie przez całe lato, czego efektem było nie tylko nowe logo, ale również wiele elementów nowych modeli FIATA. Ja naprawdę mam powołanie do bycia projektantem. Jeżeli coś mi się nie podoba, to odczuwam przemożną chęć zmiany rzeczywistości na lepszą (śmiech).

Jakieś przykłady?

Znak fabryki płytek ceramicznych Paradyż. Ich zakład stoi tuż przy trasie katowickiej. Ilekroć jechałem tamtędy na południe, stare logo kłuło mnie w oczy. Było mi nawet wstyd przed kolegą Japończykiem, który pytał dlaczego ten znaczek jest taki brzydki. Kiedy dzisiaj tamtędy przejeżdżam, widzę bardzo elegancki napis, który z wielką radością dla nich zaprojektowałem. Ale nie chodzi tylko o zamówienia komercyjne. Zdarza się, że staram się zmieniać rzeczywistość na własną rękę. Przez dłuższy czas mieszkałem na Pradze przy Ząbkowskiej. Kiedy w okolicy wybudowali obrzydliwe centrum handlowe, momentalnie zaczęły upadać sąsiadujące z nim lokalne sklepiki. Bardzo mnie to denerwowało. Gdybym był anarchistą to pewnie pisałbym sprayem na murach „Carrefour, Fuck Off”. Ale jestem projektantem. Zaplanowałem więc bojkot po swojemu. Wówczas bardzo popularny był film Amelia. Zaprojektowałem więc serię billboardów z Amelią, która robi zakupy tylko w sklepiku przed domem i za wszelką cenę unika centrów handlowych. Następnie drukowałem je po kawałkach w rożnych drukarniach w Warszawie, tak żeby nikt się nie zorientował, że to nielegalna akcja. Kiedy miałem już skompletowane całe obrazki, jechałem o piątej rano pod centrum handlowe i zaklejałem wiszące tam billboardy swoimi.

Następnego dnia znikały?

Przeciwnie. Nie wyglądały jak akt wandalizmu, tylko zwyczajne reklamy, więc wisiały dość długo. Każdy mój billboard był podpisany małym druczkiem: „Prywatna inicjatywa obywatelska, sfinansowana z prywatnych środków”. Pamiętam, że druk jednego plakatu kosztował około 300 złotych.

Co w dzisiejszej polskiej rzeczywistości denerwuje cię na tyle, że chciałbyś to zaprojektować na nowo?

Pojadę od razu z grubej rury – znaczki pocztowe i banknoty. Ktoś popełnił mega wtopę nazywając dwie taryfy na znaczkach, odpowiednio „A” i „B”. W rezultacie mamy dość estetyczne znaczki, na których widnieją napisy: „Polska A” lub „Polska B”. Kiedy wysyłam list do Radomia to zawsze mi ręka zadrży w momencie przyklejania znaczka z taryfą „B”. Potwornie irytująca sprawa. Z kolei nasze banknoty generalnie nie są złe, ale na przykład „dziesiątka” jest paskudna. Rumunii mają piękne banknoty. Właśnie leje i franki szwajcarskie to najładniejsze pieniądze w Europie. Nie mówię, że już teraz, ale około 50-tki bardzo bym chciał zaprojektować znaczki, a jeszcze lepiej banknoty.

Ale przecież w tym roku kończysz dopiero 40 lat. Zawsze wszystko planujesz aż z takim wyprzedzeniem?

Dobry plan to podstawa. Kiedyś sobie powiedziałem, że do 40-tki chcę mieć dobrze prosperującą firmę. Mam. Teraz zamierzam zwolnić tempo i trochę się wycofać na następne 10 lat. Poświęcić więcej czasu rodzinie. Chcemy mieszkać nad morzem. Do tego stopnia zdradziłem już Warszawę z Gdynią, że ślubu udzielał nam na molo w Orłowie prezydent miasta. Długo próbowałem się przebić do stołecznego ratusza z moimi pomysłami na organizację przestrzeni publicznej w Warszawie. Nie udawało się. Za to w Gdyni niemal od razu idealnie porozumiałem się z samorządem. Już widać efekty naszej współpracy. Gdynia się zmienia na lepsze. Między innymi zwracamy miasto jego mieszkańcom, ograniczając wszechwładzę samochodów. W końcu jeśli mam tam mieszkać, to muszę najpierw urządzić przestrzeń nieco po swojemu (śmiech).