Jan Błachowicz
PLAYBOY nr 04, 2015 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak i Łukasz Klinke
—
Jak 11 kwietnia wykończysz Jimiego Manuwę?
Wyjdzie w praniu.
Nomen omen…
(Śmiech). Albo nokaut albo poddanie. Jeżeli będzie dobrze szło w stójce, to zostajemy w tej płaszczyźnie i go tłuczemy. Lubię stójkę, więc podejmę to wyzwanie. Manuwa to „fajter”, który lubi iść na całość. Bardzo efektowny zawodnik, choć jednowymiarowy. Większość walk wygrał w pierwszej rundzie przez TKO (techniczny nokaut – przyp. red.). Zapasy i walka w parterze nie są jego mocnymi stronami. Dlatego, jak będzie trzeba, to go obalę i zdominuję. Nasza walka na pewno nie skończy się decyzją sędziowską. Będą fajerwerki.
Jeśli wygrasz, to od razu wskoczysz do pierwszej dziesiątki wagi półciężkiej UFC – najlepszej organizacji na świecie.
Jak nie teraz, to kiedy? Rzucają mnie od razu na głęboką wodę, więc nie pozostaje nic innego, jak tylko się cieszyć. Doceniają mnie. Lubię wyzwania, więc im wyższa półka, tym lepiej. W sporcie i w życiu chodzi o to, żeby piąć się w górę.
Według bukmacherów pierwszą walkę w UFC stoczyłeś jako pewniak do przegranej…
Wysoko obstawiali moją porażkę z Ilirem Latifim i ostro się przejechali. Kilku znajomych wygrało naprawdę konkretne pieniądze, obstawiając moje zwycięstwo.
Wolisz walczyć jako underdog czy faworyt?
Bez znaczenia. Do oktagonu wchodzi dwóch facetów i jeden drugiemu próbuje zrobić krzywdę. Reszta to tylko gadanina. Rankingi, nazwiska, liczby i statystyki nie walczą. Zawsze to powtarzam. Liczy się przygotowanie fizyczne i to, co masz w głowie. Bo walczy się przede wszystkim głową.
Pracujesz z psychologiem?
Pracowałem. I z każdej wizyty wyciągałem coś dla siebie. Te wszystkie małe rzeczy, niby nieistotne, ale mające wielkie znaczenie, kiedy walczysz na najwyższym światowym poziomie. Dużo zyskałem na tej współpracy. Już się nie widujemy, ale mam telefon i mogę zadzwonić w każdej chwili. 24 godziny na dobę.
Przypomina ci się czasem twoja pierwsza walka z Marcinem Krysztofiakiem?
Obydwaj byliśmy wtedy zesrani na maksa (śmiech). Zadaliśmy po dwa, trzy ciosy i byliśmy totalnie zajechani. Biliśmy się na jakiejś dyskotece. Pamiętam, że rozgrzewałem się w boksie, a obok mnie stał koleś ze szlugiem w jednej łapie, browarem w drugiej i się gapił. W sumie fajne wspomnienie. Dziś się z tego śmieję.
A jak przeżyłeś porażkę?
Wiadomo, że była złość. Ale złość sportowa. Czyli dobra. Wyciągnąłem wnioski i tyrałem dalej. Zresztą wystarczy popatrzeć, gdzie dzisiaj jestem ja, a gdzie Marcin.
Śniła ci się kiedyś ta walka?
Nigdy. Śniła mi się za to porażka z Sokoudjou (w 2011 roku Jan Błachowicz przegrał z tym zawodnikiem walkę o pas mistrzowski organizacji KSW – przyp. red.). Totalnie mnie zdominował, przejechał się po mnie jak ciężarówka i obił nogę tak, że nie byłem w stanie chodzić przez dwa tygodnie. Nikt wcześniej tak mocno mnie nie skopał. Na USG mięsień uda wyglądał jak rozklepany kotlet. Lekarz powiedział, że w życiu czegoś takiego nie widział. Dzisiaj, z perspektywy czasu wiem, że taka porażka była mi potrzebna. Zmieniłem sztab trenerski, poprawiłem błędy, do rewanżu ustawiłem się kompletnie inaczej taktycznie i… poszło.
Paru znajomych z siłowni, którzy wiedzieli, że się z tobą spotkamy, z respektem powiedzieli o tobie „przekozak”. Mieli też konkretne pytanie: „Ile bierze na klatę?”.
(Śmiech). Nie pamiętam, kiedy ostatnio ćwiczyłem na ławce. Ale dawno temu wycisnąłem 150 kg. Nie wiem czy to dużo, czy mało.
Dla nas przekozacko.
Siła wcale nie przekłada się na walkę. Przenoszenie ciężarów nie pomoże ci w wyprowadzaniu ciosów. Do walki trzeba szybkości i siły wytrzymałościowej. Znam wielu chłopaków, którzy wyciskają parę razy więcej ode mnie na każdym przyrządzie. Ale co z tego? W walce nie mieliby szans. To jak z rzucaniem kamieniem. Dalej wcale nie rzuci ten, kto jest silniejszy, ale ten, kto ma lepszą technikę.
Pamiętasz swoją pierwszą poważniejszą bójkę?
Nie przypomnę sobie imienia kolesia, ale wiem, że był starszy o dwa lata. I większy. Trzecia albo czwarta klasa podstawówki. Konkretnie go poskładałem. Zresztą nie pamiętam sytuacji, żebym na podwórku z kimś przegrał. Miałem różne obrażenia, nawet jakieś złamania, ale raczej zawsze wychodziłem z tych dziecięcych starć jako zwycięzca. Wycisk dostawałem, ale dopiero na treningach. Każdy musi przez to przejść. Zaczynałem od judo, bo tylko takie były możliwości w Cieszynie. Za przewinienia dostawało się deską po dupie. I bardzo dobrze. Uczyliśmy się, co to jest odpowiedzialność, na własnej skórze. Jak już podrosłem, zacząłem jeździć z kumplami do Rybnika na treningi Muay Thai.
Codziennie 50 km w jedną stronę. Starym Oplem Kadettem, którego tankowaliście olejem z Kauflandu.
(Śmiech). Widzę, że jesteście dobrze przygotowani. Na oleju jeździło się tanio i szybko. Ale zimą trzeba było go rozrabiać z benzyną, bo zamarzał. Ale zanim pojawił się Kadett, jeździliśmy maluchami. Fajne czasy.
Do jakiej subkultury należałeś jako nastolatek?
Przeorałem chyba wszystkie. Byłem skinheadem, punkiem i metalowcem. Tylko dzieckiem-kwiatem nie zostałem. Dziś najbliżej mi do metalu. Cały czas lubię słuchać mocniejszej muzy. Do swoich walk wychodzę przy numerze Radogosta. Szczerze polecam. Chłopaki z moich stron. Konkretne uderzenie.
W debiucie w UFC musiałeś zmienić wykonawcę. Dlaczego?
Nie wiem. Podobno Dana White (szef UFC – przyp. red.) zawsze słucha kawałków, przy których wychodzą zawodnicy i od czasu do czasu coś blokuje. Nie kumam tego, bo facet ma taką ilość spraw na głowie, że raczej nie powinien się zajmować takimi bzdetami. Widać jednak, że chyba to lubi. W moim przypadku zablokował chłopaków z Radogosta. Do dziś nie wiem, jaki był powód. W Krakowie jednak znowu spróbuję. Może tym razem się uda.
Wracając do Cieszyna… W jakim wieku stanąłeś na bramce?
Miałem 16 lat. Już ćwiczyłem, więc coś tam umiałem. Najsłabszy nie byłem. Jak pojawiła się okazja, to uznałem, że trzeba zacząć zarabiać.
Interweniowałeś w swoim debiucie?
Jakoś się nie złożyło (śmiech). Ale później zdarzały się różne historie. Wiadomo, jak to na dyskotekach w tamtych czasach. Sporo się działo. Raz na wozie, raz pod wozem. Ochraniacz na szczękę zawsze warto było mieć w kieszeni, w końcu zęby trzeci raz nie rosną.
Interesują nas przygody pod wozem…
Kiedyś z dwudziestu chłopaków wpadło na dyskotekę, żeby pobić bramkarzy. A nas było trzech. Nie daliśmy rady. Koszmarna przewaga liczebna oznaczała koszmarny łomot. Skończyłem w pozycji embrionalnej pod schodami. I tak miałem szczęście, że właśnie tam. Nie mieli jak do mnie podejść.
A dzisiaj dałbyś radę tej dwudziestce razem z dwoma kolegami z treningów?
Jak ludzi kupa, to i Herkules dupa. Ale może by się udało. Jak lider pada pierwszy, to zmienia się cała psychologia grupy. Różnie wtedy bywa. Ogólnie jednak jest za dużo zmiennych, żeby się bawić w tego typu dywagacje. Trzeba wiedzieć, że walka na ulicy, to nie jest film. Nie jest to też rywalizacja sportowa. Wszystko się może zdarzyć. Przewaga liczebna siedmiu na jednego to nie żart.
Ale trzech dałbyś radę?
Zależy jakich trzech.
Takich trzech, jak nas dwóch.
Dałbym (śmiech).
Staramy się jako tako wyglądać…
Panowie, ale wygląd przecież nie bije. Rzeźby niektórych zawodników nie robią na mnie żadnego wrażenia. Dopiero w klatce dowiaduję się, czy to się na cokolwiek przekłada.
Jak długo stałeś na bramkach?
W sumie dziesięć lat. Idealna praca, jeśli chcesz każdego dnia dwa razy trenować. Zresztą był taki czas, że jednocześnie stałem na bramce, pracowałem na pół etatu w hurtowni z artykułami hydraulicznymi, wieczorowo kończyłem technikum budowlane i do tego wszystkiego jeździłem na treningi.
A dziewczyny?
Przecież przychodziły na dyskoteki (śmiech). Uważam, że jak się chce, to na wszystko znajdzie się czas. Paradoksalnie im bardziej jesteś zajęty, tym lepiej swoim czasem gospodarujesz. Najgorzej jak nic nie robisz. Wtedy dopiero nie masz czasu.
Zastanawiamy się, czy dzisiaj oprócz poświęcania czasu na treningi MMA, ćwiczysz też umiejętności marketingowe. W Stanach trzeba umieć się sprzedać.
O te sprawy dba moja dziewczyna Dorota. Na razie nie zatrudniliśmy nikogo od PR-u. I chyba szybko nie zatrudnimy. Od kiedy Dorota wzięła sprawy w swoje ręce, jest poprawa o 100 procent. Kiedyś w ogóle byśmy nie pogadali. Wywiad trwałby 15 minut. „Tak..., nie…, dobra…, yhm…”. I na tym koniec. Do widzenia (śmiech). Wszystkiego można się nauczyć. Nawet obcowania z kamerą i mikrofonem. Wiadomo, że w Stanach nie zawsze najlepsi zawodnicy zarabiają największe pieniądze. Sponsorzy wybierają tych, którzy są rozpoznawalni. Z tym też się trzeba liczyć.
Z pewnością zyskałeś na popularności, kiedy w pierwszej rundzie załatwiłeś Latifiego kopnięciem w wątrobę.
Wątroba daje o sobie znać po chwili. Ilir jeszcze się zerwał, ale po grymasie na jego twarzy widziałem, że jest mój.
Dostałeś kiedyś taki cios?
Raz, kiedy trenowałem z Gegardem Mousasim. Udało mi się go usadzić podobnym ciosem jak Latifiego. Po sparingu widziałem, że bardzo mu ta wątroba leżała na wątrobie (śmiech). Przez dwa tygodnie polował na mnie i w końcu ustrzelił. Słabe uczucie.
Łatwo „znaleźć” wątrobę?
Raz wejdzie, a raz nie. Ale jak jest okazja, to trzeba bić (śmiech).
Masz świadomość, że w cywilu możesz nawet zabić?
Oczywiście. Dlatego jestem pokojowo nastawiony do świata. Wszystkie stresy i złe emocje zostawiam na macie. Mam niesłychanie wysoki próg wytrzymałości na zaczepki i zadymy. Naprawdę nie łatwo mnie wkurwić.
Powiedziałeś kiedyś, że w sporty walki wkłada się 30 razy więcej wysiłku niż w piłkę nożną.
A w przypadku polskiej piłki nawet 90 razy więcej. Przecież budowa fizyczna naszych zawodników w przeważającej większości woła o pomstę do nieba. Jest tragicznie. Oczywiście zdarzają się chlubne wyjątki, ale to nie jest sport indywidualny. W drużynie wszyscy powinni być wyjątkowi. Nie nadaję się mentalnie do dyscyplin drużynowych. Żeby trenować muszę mieć silne poczucie, że wszystko zależy tylko ode mnie, a nie od kolegi z zespołu, który dzień wcześniej się uchlał, w konsekwencji zawala mecz i rujnuje moją ciężką pracę.
Jak szło ci w innych sportach?
Na przykład ze sportów zimowych zaliczyłem tylko skakanie na pontonie ze skoczni w Goleszowie. Skocznia malutka, ale ból potworny (śmiech).
Skoro rozmowa znowu wróciła w twoje rodzinne cieszyńskie strony, to powiedz, co myślisz o swojej ziomalce – Ewie Farnej?
Kawał głosu.
Rozkładówka?
Mam być szczery? Super dziewczyna, ale w telewizji wygląda lepiej niż na żywo. Celowałbym w Millę Jovovich, Evę Mendes i Michelle Rodriguez. Szczególnie w tę ostatnią. Podoba mi się, że w prawie każdym filmie ginie (śmiech).
A które zawodniczki MMA nadają się na playmate?
Może namówicie Karolinę Kowalkiewicz? (mistrzyni organizacji KSW – przyp. red.). Ostatnio na Facebooku opublikowała fotę po roztrenowaniu. Narzekała, że niby urósł jej brzuch. Moje oczy jednak zawiesiły się na zupełnie innych wypukłościach. Jest naprawdę nieźle. Nie powinniście przepuszczać takiej okazji.
Rozmawiając z zawodnikiem MMA, nie możemy przepuścić okazji i nie zapytać o koks.
W Polsce nie ma kontroli antydopingowych. W Ameryce są i to ostre. Co i tak nie powstrzymuje wielu zawodników przed sterydami. Na szczęście UFC niedawno zapowiedziało drakoński program antydopingowy.
Na szczęście dla kogo?
Dla mnie. I dla wszystkich, którzy nie biorą. Uważam, że doping to broń biologiczna. Jeśli facet koksuje i wychodzi do walki z drugim, który jest czysty, to ten ostatni powinien dostawać do ręki nóż, dla wyrównania szans.
Alkohol? Zdarza się?
Jest czas na trening, jest i na zabawę. Ale wszystko trzeba robić z głową. W tej chwili, w okresie przygotowawczym, jedno piwo jest dla mnie zdrowsze niż szklanka soku pomarańczowego. Zaznaczam – jedno. Po walce przyjdzie czas na odchamienie i odstresowanie. Może wtedy wypiję dwa, ewentualnie trzy (śmiech). Trzeba mieć coś z życia…Ale znam zawodników, którzy zostali anonimowymi alkoholikami. Oczywiście już nie walczą.
Smutny koniec kariery.
Warto pamiętać, że zdrowie jest najważniejsze. Jeżeli w jakikolwiek sposób jest zagrożone, musisz powiesić rękawice na kołku. Gdy pewnego dnia pójdę do sklepu i nie będę pamiętał, co mam w nim kupić, rzucę ten sport. Każda, nawet najbardziej metalowa, szczęka z wiekiem wcale nie twardnieje. Mam taki styl walki, że raczej nie przyjmuję zbyt dużo ciosów. Ale to nie znaczy, że kiedyś ich nie przyjmę. Trzeba wiedzieć, kiedy dać sobie spokój.
Paweł Nastula nie wiedział?
Miałem nadzieję, że nie poruszycie tego tematu. Bardzo go lubię i szanuję. Uważam, że powinien skończyć karierę dwie walki wcześniej. Wieku, kontuzji i braku tlenu człowiek nie przeskoczy. Być może się mądrzę, bo sam nie wiem, w jakim stylu, w jaki sposób i kiedy będę kończył swoją przygodę ze sportem, ale walkę Nastuli z Pudzianem oglądało się z ogromną przykrością. Dla mnie Paweł zawsze będzie wielkim mistrzem, ale dzieciaki będą go kojarzyć z porażką z Pudzianem.
Mógłbyś walczyć z Mariuszem, mimo że to nie twoja kategoria wagowa?
Dlaczego nie? Ale w moim przypadku byłby to tylko skok na hajs. Na pewno nie wyzwanie sportowe. Na razie nie jestem w dołku finansowym i nie potrzebuję takiego przeciwnika. Skupiam się na karierze w najlepszej organizacji świata.
I nie denerwuje cię, że w pierwszej historycznej gali UFC w Polsce, nie bijesz się w walce wieczoru? (tak zwany main event gali w Krakowie to starcie Chorwata z Brazylijczykiem – przyp. red.)
Moja walka z Manuwą ma status co-main event, czyli też bardzo dobrze. Oczywiście, że wolałbym być głównym bohaterem gali w Polsce, ale nie skupiam się na myśleniu o tym. Walka jest walką. Nie ważne, kiedy się do niej wychodzi. Ważne jest to, czy się ją wygrywa.
Wygrasz. I kto następny?
Nie interesuje mnie to. Nie lubię wybierać. Kto by to nie był – biorę. Nie wybrzydzam. Walczę z każdym!
—
Na skróty:
Na pewno odnalazłbym się jako aktor. Czekam na konkretne propozycje między walkami. Ale zastrzegam, że biorę tylko główne role… Szczególnie te romantyczne (śmiech).
Lubię spiskowe teorie dziejów. Ostatnio słyszałem, że księżyc jest hologramem. A nawet, że my wszyscy jesteśmy hologramami. A czarna dziura to nośnik.
Nigdy nie miałem ksywki. „Blachę” zajął mój starszy brat. Pozamiatane.