Press enter to see results or esc to cancel.

Jacek Gmoch

PLAYBOY nr 6, 2008

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. M. Śmiarowski

Z Jackiem Gmochem rozmawialiśmy w słynnej restauracji przy Zappio. Razem spacerowaliśmy po Ogrodach Narodowych i razem piliśmy kawę w najlepszej kawiarni najdroższej dzielnicy Aten. Poza tym jedliśmy w ulubionej tawernie premiera Papandreu. I na każdym kroku, absolutnie wszędzie, wciąż pojawiali się kolejni wielbiciele naszego bohatera. Popularność Jacka Gmocha w Grecji jest zdumiewająca. Porażeni tym doświadczeniem nie ośmielimy się więc o nim pisać inaczej jak o trenerze przez duże „T”.

Powiem wam szczerze, że żona nie była zadowolona z naszego spotkania. Przekonałem ją jednak, że już dawno skończyłem z robieniem sobie zdjęć na nagusa.

Ale może chociaż synowa będzie zadowolona. Słyszeliśmy, że jest Greczynką.

Tak się wszystko poukładało. W Grecji znalazłem swoje miejsce, bezpieczeństwo, pracę, uznanie… i synową. Mój najstarszy wnuk, Jacek, jest ochrzczony jako Yakinthos. Dzięki temu ma imieniny dwa razy w roku. Grecka strona rodziny jest ortodoksyjna, więc w ogóle wszystko mamy dwa razy – Wielkanoc, Boże Narodzenie…

(w tym momencie podchodzi do nas jeden z licznych znajomych Trenera i wylewnie się z nim wita. Taka sytuacja będzie powtarzała się nagminnie. Aby zaoszczędzić nieco miejsca, skróconą listę spotkanych przy okazji tego wywiadu Greczynek i Greków podamy na końcu).

Zanim rozpoczęliśmy rozmowę zaczepiło pana pięć osób, teraz kolejna. Wygląda na to, że znają tu pana niemal wszyscy.

Grecy szanują wkład polskich trenerów i piłkarzy w grecką piłkę. A ja zrobiłem dla nich wiele. Dzisiaj nie muszę być już skromny. Moje kompleksy dawno się skończyły. Nie mam sobie nic do zarzucenia i cieszę się, że jestem charakterystyczny. Przez to łatwo mnie zapamiętać. Nie muszę farbować włosów, nosić kolczyków… I tak wszyscy mnie znają.

Jakie Trener mógł mieć kompleksy?

Najpierw w kompleksy wpędzał mnie brat, bo nazywał mnie „rudzielcem”, a ja nie byłem rudy, tylko zbożowy. Poza tym, nie ma co ukrywać, moja szczena od razu rzuca się w oczy… Dopiero jak zacząłem grać w Legii, przestałem się tym przejmować. Pamiętam, że w Instytucie Stomatologii dla zabawy stworzyli nawet „skalę Gmocha”. I mierzyli progenię (wrodzoną wadę kostną zgryzu, polegającą na doprzednim wzroście żuchwy w stosunku do szczęki – przyp. red.) – pół Gmocha, dwa Gmochy, półtora Gmocha (śmiech).

A skąd wziął się pseudonim „Tytus”?

Pierwsze słyszę. Może komuś pomylił się Tytus Andronikus ze starożytną Grecją. W Wikipedii znowu komuś coś się popierniczyło. Nie chce mi się z nimi kontaktować, ale tam jest masa błędów. Na przykład napisali, że trenowałem Kavalę, co jest bzdurą.

Wyczytaliśmy też, że Trener zaczynał karierę sportową jako koszykarz. To też bzdura?

Tym razem prawda. Nie byłem zły, grałem skrzydłowego w trzeciej lidze. To były czasy bez „wieżowców”. Wybrałem koszykówkę, bo ojciec powiedział, że połamie mi nogi, jak będę grał w piłkę. Piłkarz kojarzył mu się z kimś z pokrzywionymi nóżkami, z małą klatą, i chyba z małym mózgiem – po prostu z kimś nieszczególnym. Było to śmieszne, bo sam w piłkę grał, a po wojnie był nawet wiceprezesem Znicza Pruszków.

Czyli w piłkę zaczął pan grać wbrew ojcu?

To zasługa brata, też koszykarza. Sprzeciwił się ojcu i poszedł na AWF. A tata chciał, żebyśmy obaj byli inżynierami – ja od budownictwa lądowego, a brat od wodnego. W końcu tylko ja poszedłem na Polibudę i trochę tym tatę uciszyłem. Ale swoje i tak robiłem. Miałem większy talent do piłki niż do koszykówki. Dziś mój syn ma do mnie pretensje, że nie zmusiłem go do grania w piłkę, ale ja wychodzę z założenia, że jak ktoś dostaje szansę i nie łapie „kręćka”, to znaczy, że go to nie rajcuje. Jak ktoś nie ma do czegoś talentu, to lepiej mu nie mieszać w głowie. Ważne, żeby miał inne talenty. A takie mój Paweł ma.

Jak rozumiemy pan złapał „kręćka” i talentu do piłki nie roztrwonił. Ojciec się z tym pogodził?

W końcu musiał. A tak a propos, tata ma się doskonale. 97 lat i właśnie jesteśmy pokłóceni (śmiech). Uprawia działkę, robi nalewki, niedawno jeździł jeszcze na rowerze. Ciało opada z sił, ale głowa pracuje jak u dwudziestolatka.

Wśród piłkarzy ciężko znaleźć kogoś z wyższym wykształceniem. Trener jest ewenementem.

Wtedy było nas dwóch – ja i Hubert Kostka. Byłem asystentem i starszym asystentem w Zakładzie Dróg i Mostów Politechniki Warszawskiej. Napisałem dwie prace doktorskie, w tym jedną dzięki stypendium w Filadelfi. Żadnej jednak nie obroniłem. Jak zwykle wygrała piłka.

A pamięta pan tytuł swojej pracy magisterskiej?

„Trzypoziomowe skrzyżowanie Marchlewskiego (dzisiaj Jana Pawła II – przyp. red.) ze Świerczewskiego” (dzisiaj Aleja Solidarności – przyp. red.). To była prawdziwa rewolucja!

Do dzisiaj jest tam tylko jeden poziom.

Świadczy to o tym, że nie pierwszy raz w życiu wyprzedziłem swoją epokę (śmiech).

Jak Trener spaceruje po Atenach, to spogląda w stronę Akropolu inżynierskim okiem?

Nie będę hipokrytą. Jak się tu żyje, to i Akropol powszednieje. To tak jak w małżeństwie: po okresie fascynacji następuje przyjaźń i jakieś głębsze uczucie, już nie takie impulsywne i natarczywe. Ale za to trwalsze.

Jak się przyjrzeć bliżej pańskiej biografii, to można się zdziwić jak wieloma rzeczami się pan w życiu zajmował. Piłka, praca naukowa, epizod z hydrauliką, prace na budowach…

W firmie budowlanej ojca urabiałem nogami glinę. Tata często gonił mnie i brata do roboty. Może dzięki tej glinie zostałem piłkarzem? To cholernie ciężka robota, ale na wyćwiczenie nóg idealna. Później pracowałem jeszcze fizycznie za granicą. W pewnej piekarni przerzuciłem parę ton mąki. Pracowałem od 12 w nocy do 12 w dzień, za 30 dolarów. Nawet awansowałem na dozownika – stałem przy mieszadle i sypałem mąkę, drożdże i wodę. Pamiętam, że byłem też pomocnikiem w punkcie ksero na amerykańskiej uczelni. Człowiek młody był, na wszystko miał czas i siły.

Młodzieńcze lata spędzał Trener w Pruszkowie. Dało się już wtedy wyczuć, że będzie to kiedyś miasto mafijne?

Absolutnie nie. Było spokojnie, wręcz elitarnie. Wtedy była to sypialnia Warszawy. Ale wiadomo, takie czasy, że wszędzie mogło się coś zdarzyć. Do dziś mam pod okiem szramę, bo osiemnastoletni „Dziki” podciął mnie żyletką. Jego grupa napadała wtedy na budki „Ruchu”. Któregoś razu, gdy byłem już piłkarzem Legii, spacerowałem w okolicach Pruszkowa z żoną i ktoś zaczął jej ubliżać. Dostał więc z byka i się zmył. Myślałem, że jest po sprawie, ale niestety przyprowadził za chwilę dwudziestu kolegów, w tym „Dzikiego”. Dostałem z żyletki, ale się wyrwałem i zacząłem ich odciągać w kierunku moich rewirów. Biegli za mną aż do samego końca. Później, tym razem już z moimi kolegami, zanieśliśmy „Dzikiego” na posterunek policji. Dostał cztery lata.

Czy potem wychowankowie „Dzikiego”, którzy przejęli miasto, próbowali się jakoś kontaktować ze znanym Trenerem?

Paru wygolonych przychodziło trenować podnoszenie ciężarów w MKS-ie Pruszków, którego przez pewien czas byłem prezesem. Poza tym, chwała Bogu, nie miałem z tym towarzystwem żadnych kontaktów. Może gdybym musiał, to bym miał, ale na szczęście nie musiałem (śmiech). Pana Pershinga osobiście nie znałem.

Jako piłkarz grał pan na wszystkich pozycjach. A na bramce?

Na szczęście nie. Ale byłem na to przygotowywany na mecz Polska-Włochy, ten rewanżowy, na którym żeśmy szóstkę dostali (śmiech).

Gospodarze nakarmili was wtedy czymś specjalnym.

Skąd wy to wszystko wiecie? Dali nam zawiesisty rosół z kury, taki, że łyżka w nim stała. Nie mogliśmy po tym zupełnie biegać. Ale wracając do pozycji bramkarza… Wtedy na mecz jeździło 13 zawodników bo nie były dozwolone zmiany. I w razie kontuzji bramkarza trzeba było przygotować do tej roli zawodnika z pola.

Najlepiej grało się panu chyba w obronie?

O, nie. Przecież zaczynałem w ataku, strzelałem masę bramek. Byłem królem strzelców Legii w czasie tournee po Belgii. Nawet chcieli mnie tam kupić… Ale nie ważne. W Zniczu Pruszków grałem środkowego napastnika i za nic nie chcieli mnie oddać do Legii. Dałem więc warunek, że jeśli uratuję Znicz przed spadkiem, to oni puszczą mnie do pierwszej ligi. Jak dziś pamiętam mecz z Farmacją Tarchomin. Musieliśmy go za wszelką cenę wygrać, żeby się utrzymać. Ze zgrupowania przed meczem zostało trochę jedzenia, głównie jajka. Kierownik drużyny spytał, co z tym robić. Powiedzieliśmy, żeby dawał. Porobiliśmy w jajach dziurki i każdy wypił mniej więcej po sześć surowych. Niby na wzmocnienie. Słuchajcie, jak mnie zaczęło po tym gonić! Na szczęście za płotem wokół boiska rosło zboże. Po każdej strzelonej bramce gnałem tam za potrzebą. Nie zdążyłem wrócić i bach! Bramka stracona. Znowu strzelałem i znowu w zboże. Wracam, remis. I tak w kółko. W końcu się udało: wygraliśmy 5:4 i mogłem iść do Legii.

W której zaczynał Trener jako napastnik.

Tak. Ale najczęściej grałem na pozycji libero. Lubiłem kierować drużyną.

Do którego z dzisiejszych piłkarzy porównałby pan siebie z tamtych lat?

Z tych naszych? Do żadnego. A ze światowych, czy ja wiem… Może do Lamparda. Bardzo go lubię. Ale jest lepszy ode mnie, bo ja nie miałem takiej techniki. Przez całą karierę musiałem nadrabiać braki. Wszystko przez to, że zaczynałem jako koszykarz. Po prostu za młodu nie wypracowałem techniki piłkarskiej. Nie byłem błyskotliwym dryblerem, moją zaletą było przede wszystkim czytanie gry. W meczu potrafiłem przejąć nawet dziesięć podań.

Gdyby dziś pan grał, na ile ubezpieczyłby swoje nogi?

O, nie żałowałbym pieniędzy. Ubezpieczyłbym nogi najlepiej jak można i to u Lloyda. Nie tylko przed przeciwnikami, ale i przed zawodnikami ze swojej drużyny, nie wyłączając bramkarzy (śmiech). Karierę skończyłem po wślizgu Mariana Szei, z którym wówczas grałem w jednym zespole. Nogę złamał mi tak, że było poważne ryzyko amputacji. Ale nie mam do niego o to pretensji, to się w piłce zdarza…

Ponoć jako piłkarz „lał Trener ze łba” tego, który nie chciał podawać.

Zdarzało się. Piłka to męski sport. Jak nie chciał podawać, to trzeba go było zmusić.

To był znany piłkarz?

O, bardzo znany. Grał później w reprezentacji. Ale nazwiska nie podam. Kiedyś strzelił dwie bramki dla naszego klubu i uderzyło mu do głowy. Całkiem przestał podawać. Musiałem go więc przywołać w szatni do porządku.

Pomogło?

Podawał już bez gadania, a ja zostałem królem strzelców (śmiech). Wiecie panowie, sport nobilituje i… deprawuje.

Co ma Trener na myśli?

Nie chciałbym obrażać swojej drugiej ojczyzny, ale przekręty były już w starożytności. Podkupywano zawodników, jedzono jakieś korzonki jako doping, stawiano pomniki nie tym, co trzeba.

Nowożytna Grecja czerpie z tradycji. Na przykład taki Papandreu…

On akurat był w jednej czwartej Polakiem, więc trzeba uważać (śmiech). Sport jest zawsze potrzebny władzom, bo dzięki niemu można władać ludem.

I tu przypominają się Mistrzostwa w Argentynie, kiedy dyktator junty, generał Videla, wpadł do polskiej szatni, po przegranym meczu z gospodarzami.

Przegraliśmy ten mecz w sposób nieszczęśliwy i przeżywaliśmy tę porażkę okropnie. Wszyscy rozebrani, łażą pod prysznicami, rzucają mięchem, aż tu nagle wpada sfora, dzisiaj należałoby powiedzieć – podgolonych, i oświadcza, że przyjechał prezydent Videla, który chce nam pogratulować. Zdziwiłem się, bo kto gratuluje przegranym, ale szybko zwołałem chłopaków. A potem każdy zasłaniał lewą ręką fiutka, a prawą rękę podawał Videli. To wspaniała filmowa historia, prawdziwa tragifarsa. Wyobraźcie sobie tylko, jak wyglądał wtedy Janek Tomaszewski! (śmiech).

Wielu specjalistów mówi, że w 1978 roku Videla ewidentnie kupił Argentynie tytuł mistrzowski.

Słuchajcie, nieuczciwość w sporcie była zawsze. Argentyna weszła potem do finału po wygranej z Peru 6:0. Szóstkę chcieli, szóstkę mieli. (dzięki temu Argentyna wyprzedziła Brazylię lepszym stosunkiem bramek. Bramkarzem Peru był wówczas naturalizowany Argentyńczyk – Quiroga – przyp. red.). A przypomnijcie sobie, co działo się w 2002 roku! Przecież wiadomo, że gospodarz musi wyjść z grupy, bo to jest przedsięwzięcie biznesowe. A my to zlekceważyliśmy i uważaliśmy, że Korea jest najsłabsza. Oni musieli grać dalej, żeby ktoś chodził na mecze. Przebranie ludzi w stroje kibiców i wycieczki szkolne nie mogły załatwić wszystkiego.

Sugeruje pan, że teraz na Austrię nie ma rady?

Ja nic nie sugeruję, ale bywały takie losowania przed ważnymi imprezami piłkarskimi, w trakcie których niektóre piłeczki były zmrożone. A wtedy wiadomo, jak losować. Za każdą imprezą sportową stoją sponsorzy i wielkie pieniądze. Nikt nie może sobie pozwolić na straty już po pierwszej rundzie. Patrzmy lepiej na ręce i usta sędziów.

Myśleliśmy, że Trener przekona nas, że „sport to zdrowie”.

Chyba utracone. Nikt mi nie wmówi, że sport wyczynowy jest dobry dla zdrowia. A zobaczycie, co się zacznie dziać za parę lat, jak rozwinie się inżynieria genetyczna. Szkoda gadać. Przyjrzyjcie się dokładnie oczom sportowców. Wszyscy biorą. Mają źrenice jak spodki. Wcale mnie to nie zaskakuje. Doping był, jest i będzie. To problem etyczny i prawny, tyle, że zawsze łapie się biednych, a bogatym i tak uchodzi na sucho, z małymi wyjątkami. Nie będę więc oryginałem, jeśli powiem, że warto się zastanowić nad skończeniem z tą hipokryzją. Ale już widzę tych wszystkich, którzy krzyczą o upadku obyczajów, o kalaniu sportu…

Zdecydowałby się Trener jeszcze na „trawienie żelaznych łyżek w żołądku”?

(Śmiech). Powiem wam, jak ten lapsus powstał. Kiedy zacząłem komentować mecze w telewizji polskiej, zorientowałem się, że często myślę po grecku, a mówię po polsku. W Grecji jest powiedzenie, że trener powinien mieć na tyle mocny żołądek, żeby trawić nawet żelazo. Do głowy przyszły mi łyżki i poszło w eter.

Zróbmy teraz quiz. Zobaczymy, czy pamięta pan swoje najśmieszniejsze wypowiedzi… Jak wygląda „typowo angielskie zagranie”?

Nie wiem.

„Jest to bramka”.

Ja tak powiedziałem? Naprawdę? (Wybuch śmiechu).

„Kiedy bramka jest malutka”?

W czasie strzelania karnego?

Nie. Wtedy kiedy „bramkarz wyjdzie z bramki i skróci kąt”. A „kiedy jest najszybsze uderzenie głową”?

Nie wiem, tego też nie pamiętam.

„Z dwóch nóg”.

(W tym momencie Trener niemal płacze ze śmiechu). Chodziło mi pewnie o to, że kiedy zawodnik wybije się z dwóch nóg, to ma szanse na mocne uderzenie głową. To fantastyczne, że zebraliście panowie te cytaty. Ale już dajcie spokój, bo pęknę ze śmiechu.

W Grecji Trener także znany jest z takich powiedzonek?

Jak najbardziej. Część z nich weszła już do języka potocznego. Utarło się nawet powiedzenie: „grecki Gmocha”. Kiedyś, nie znając na wyrywki przysłów greckich, chcąc użyć jakiegoś porównania, tłumaczyłem znane mi dobrze przysłowia polskie. Dla Greków było to niesłychanie śmieszne. Przysłowia na całym świecie są podobne. Tymczasem ja odkrywałem przed Grekami zupełnie nową twarz ich przysłów.

Wróćmy jednak do pytania o żelazne łyżki. Chciałoby się Trenerowi jeszcze potrenować jakąś reprezentację?

Absolutnie tak. Gwizdka na kołku nie powiesiłem. W dzisiejszej taktyce nie widzę nic, co zapowiadałoby jakiś przełom. Doskonali się po prostu to, co już wymyślono. Dzisiaj dla trenera największą sztuką jest umiejętność motywowania piłkarzy. Bo teraz grają co dwa dni. Jak do nich przemówić, żeby widzieli w tym sens? Jak znaleźć drogę do ich serca, a jednocześnie złapać za jaja, żeby dawali z siebie maksa? To jest bardzo trudne. Zdaję sobie jednak sprawę, że szansa się oddala. Chciałem wziąć reprezentację Polski po Engelu i mam trochę pretensji do Michała Listkiewicza, który powiedział, że Gmoch mieszka w Grecji i nie ma czasu. Zwróciłem mu później uwagę, żeby się zajął sobą i nie wypowiadał się w cudzym imieniu.

Propozycje jeszcze napływają?

O, tak. Tylko, że niestety nie są to oferty na moje ambicje i siły. Nie potrafię pracować na pół gwizdka. Ja rzucam się w wir. Niewiele jest ofert, dla których warto by się poświęcić.

Swego czasu miał Trener wiele ciekawych propozycji, które odrzucił.

Nie zgodziłem się na trenowanie VFB Stuttgart. Odmówiłem też reprezentacji Stanów Zjednoczonych. Niczego nie żałuję. Tylko boli mnie trochę, że nigdy nie prowadziłem Greków, bo uważam, że mi się należało. Była to jednak sprawa polityczna, nie do przewalczenia.

Otto Rehhagelowi jakoś się udało.

Ale on był już w zupełnie innej sytuacji. Chodziło o złamanie pewnego starego układu, także politycznego.

Czy korupcję w greckim futbolu można porównać do tego, co dzieje się u nas?

Absolutnie nie. Patologie zdarzają się wszędzie, ale są marginesem. U nas ten margines to 99 proc. całości, a ludzie, którzy za to odpowiadają, udają, że nie mają z tym nic wspólnego. W polskiej piłce stary model PRL-owski przetrwał do dziś. A przez statut PZPN i przez FIFA nic nie daje się z tym zrobić, bo nie da się dotrzeć do sumień ludzi, którzy tym wszystkim kierują.

Co robić? Degradować kolejne kluby?

Jestem zdania, żeby klubów nie karać spadkami. Lepiej karać je wysokimi grzywnami, nawet takimi, które prowadzą do bankructwa. Bo jeśli mamy ratować polski futbol, to ktoś musi w niego zainwestować. A jaki biznesmen zainwestuje w klub zdegradowany do trzeciej ligi? Jeśli zdegradujemy wszystkie drużyny to przejdziemy na amatorstwo.

Jaką ma Trener koncepcję na uzdrowienie polskiej piłki?

Ha, gdybym to wiedział, to pewnie nie siedziałbym tu teraz z wami. Wydaje mi się, że przed Euro 2012 nie mamy już czasu na krwawą rewolucję. Jednocześnie widzę małe szanse na zastąpienie betonu PZPN przez młodych nieskorumpowanych działaczy, bo od lat cały PZPN dba głównie o to, żeby takich ludzi skutecznie eliminować. Dlatego widziałbym na fotelu prezesa kogoś z dużym autorytetem. Od dawna zgłaszałem pomysł, aby prezesem PZPN został Jan Krzysztof Bielecki. To człowiek powszechnie szanowany, a do tego miłośnik piłki nożnej i dobry menedżer.

Janusz Palikot nadawałby się na to stanowisko?

Dlaczego nie? Dokonania menedżersko-biznesowe świadczą o nim jak najlepiej. Pan Palikot znany jest z kuriozalnych wypowiedzi, ale wydaje mi się, że on to robi z premedytacją, żeby trochę pomieszać. Dzięki temu jest w centrum uwagi i moim zdaniem ma on jakiś ukryty plan. Z ciekawością czekam na kolejną odsłonę w jego karierze politycznej.

Czy Trener był kiedyś świadkiem korupcji piłkarskiej?

Nie byłem. Nigdy nie uczestniczyłem w takim procederze. Ale oczywiście wiedziałem, co się wokół wyprawia. Dowodów jednak żadnych nie mam, a sprawy się przedawniły. W moich czasach PZPN-em rządziły na przemian układy wojskowe, górnicze lub ubecko-milicyjne. Mecze były ustawiane, tylko że mnie zawsze trzymali na odległość. Byłem tak zwanym elementem niepewnym (śmiech). Zawsze obcym. Nic, tylko się dzisiaj z tego cieszyć.

Czy w Beenhakkerze widzi Trener tego, który „potrafi trawić żelazne łyżki”?

Do niedawna bardzo mi się podobał. Ale obawiam się, że po meczu z USA zaczął tracić panowanie nad sobą. Wciąż jednak mam dla niego duży kredyt zaufania, bo uważam, że jest dobrym fachowcem. Trzymam kciuki za niego i za polską drużynę.

Czy na tegorocznym Euro wykluje się jakiś nowy Zidane?

Wierzę w Benzemę (Karima, napastnika Francji – przyp. red.). To fenomenalny zawodnik.

A obstawił Trener, że Francuzi zdobędą tytuł?

Nie gram u bukmacherów. Kiedyś ktoś mnie namówił, obstawiłem wynik i wygrałem naprawdę spore pieniądze. Zaraz potem wszystkie przegrałem. Stwierdziłem, że to zabawa nie dla mnie. Ale mam takiego współpracownika, Szweda, który na poprzednich Mistrzostwach obstawił Grecję i wygrał 12 tysięcy euro.

Z Grecją możemy spotkać się dopiero w finale.

Wypijmy za to! To byłoby wspaniałe przeżycie! Mimo klimatu uważam, że jesteśmy do siebie bardzo podobni. Wiecie, ile osób się przewinęło, przewinęło… przewinęło… (widok damy, która „przewinęła” się obok także i nas pozostawił na dłuższą chwilę w zawieszeniu). Przepraszam, straciłem wątek.

Jest pan usprawiedliwiony.

No właśnie. Ciężko było nie stracić wątku. Ledwo żyję po tym widoku (śmiech). A mówiłem o podobieństwach, tak? No więc, Polacy i Grecy mają wiele wspólnego – w sprawach rodzinnych, emocjonalnych, społecznych.

Ale u nas nie nosi się takich wisiorków w dłoniach. A Trener nieustannie nim tutaj kręci.

To Komboloi – protoplasta różańca. Taki uspokajacz. Przyzwyczaiłem się do niego. W Grecji każdy mężczyzna musi coś dłonią obejmować (śmiech).

No to kogo by pan dla nas rozebrał?

Jelenę Isinbajewą. To piękna kobieta, z której emanuje jakiś diabełek. Dewotem nie jestem, więc Playboya czytam od dawna. Jestem wam wdzięczny za to, że potraficie zatrzymać piękno kobiet na fotografiach i dzięki wam już trzecie pokolenie obcuje z nimi gdzieś na boku, w sypialni… Tak, żeby żony nie były zazdrosne.

A pan nie jest zazdrosny?

O żonę piekielnie. Ona tylko dla mnie. Zero tolerancji. (śmiech).

Co jako piłkarz i Trener myśli pan o seksie przed meczem?

To sprawa bardzo indywidualna. Znam pewnego znanego polskiego piłkarza – nazwiska nie powiem – który miał znajome w różnych miastach i dwie, trzy godziny przed meczem musiał poszaleć. Dopiero wtedy grał rewelacyjnie. Z drugiej strony pewien lekkoatleta nie uprawiał seksu przez rok. I akurat dzień przed startem miał erekcję, bo przyśniło mu się coś fajnego. Wtedy ścięło go z nóg. Wiecie panowie, jest seks i seks. Nie można oczywiście popić i całą noc przebalować z panienką. Wtedy to nie seks, tylko wyładowanie energii. W naszych męskich mózgach siedzą cały czas jakieś obrazy i wyobrażenia. Kobiety o tym wiedzą, wykorzystują to i dlatego życie jest piękne.

Czasami jednak wykorzystują to w niedobrej wierze.

A sportowcy są na to narażeni. Jest paru takich, którym kobiety złamały karierę. Nazwisk oczywiście nie wymienię. Jak ktoś ma pieniądze i wystaje ponad przeciętność, to musi uważać. Łatwo takiego frajera puścić z torbami. Piłkarze powinni się wcześnie żenić i nie byłoby problemu (śmiech).

Tak jak Trener?

Dokładnie (Jacek Gmoch niebawem będzie obchodził 50. rocznicę ślubu – przyp. red.). Pamiętam, że w moich czasach pan młody musiał zapewnić alkohol i obrączki. Pojechałem do Jugosławii i za niebieską Eltrę, pierwsze polskie radio tranzystorowe, którą dostałem za wicemistrzostwo Polski, kupiłem obrączki i buty dla przyszłej żony. Buty były za małe, ale jakoś wytrzymała (śmiech). Za to obrączka była w sam raz. Swojej już nie noszę, bo mi paluchy zgrubiały. Ale jest odłożona. Ma piękne jugosłowiańskie napisy.

Lubi Trener futbol kobiecy?

Uwielbiam. Dziewczyny się wyzwoliły i grają dobrą piłkę. Kiedyś byłem przeciwnikiem kobiecego futbolu, ale kilkanaście lat temu zmieniłem zdanie. Widocznie musiałem dojść do momentu, w którym przeszło mi, choć nie całkiem, zauroczenie przede wszystkim kobiecym ciałem. Przestałem być „napalony”, mówiąc niegrzecznie. I zacząłem dostrzegać w kobietach człowieka, a nie tylko istotę, która nas – mężczyzn… motywuje.

W tym samym numerze Playboya rozmawiamy między innymi z dwiema piłkarkami.

Najgorsze jest to, że to są, cholera, ładne dziewczyny (śmiech). Aż oczka chodzą. A do tego można się zdziwić, bo grają dobry, twardy, „męski” futbol.

Po męsku to Trener podobno trenował Greków. Dużo się o tym słyszało.

Nigdy nie uderzyłem butem żadnego zawodnika, tak jak Alex Ferguson, ale pamiętam, że kiedyś zrobiłem naprawdę niezłą zadymę. I to dosłownie. Graliśmy z Larissą o historyczne mistrzostwo i chłopaki wyjątkowo mnie zdenerwowali. Wpadłem wściekły do szatni, w której stała koza na węgiel ogrzewająca pomieszczenie. Jak z kopa w tę kozę nie przyłożę! Walnąłem z całej siły. Tak, że odpadła rura odprowadzająca dym do komina. W jednej chwili zrobiło się ciemno od sadzy. Wszyscy piłkarze zaczęli uciekać, a każdy był czarny jak smoła. Od razu rozładowało to atmosferę w drużynie.

Często Trener robił takie numery?

Nawet lepsze. Zabierałem chłopaków na przykład na trening wysokościowy. Katowałem ich wtedy niebywale. Zaczynaliśmy od 1800 metrów. Któregoś razu przywiozłem ich pod wyciąg narciarski i powiedziałem, że robimy sprawdzian, kto pierwszy wbiegnie na górę. A po cichu zatrudniłem kucharzy, kupiłem trzy barany, odpowiednio dużo wina i na szczycie kazałem przygotować przyjęcie. Puściłem chłopaków, a sam musiałem jechać samochodem 12 km pod górę – taka to była mordercza odległość. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak musieli na mnie kląć po drodze. Ale wszyscy karnie wbiegli, bez ociągania. No i wtedy zaprosiłem ich na przyjęcie. Stół uginał się od jedzenia, a do tego grała wynajęta orkiestra cygańska.

Czy Trener uważa się za osobę trudną we współpracy?

Jestem bardzo trudny i mam tego świadomość. Ale uważam, że to jest normalne. Każdy trener powinien mieć przekonanie, że jest najlepszy na świecie. To zawód, w którym wiedza pewność siebie charyzma jest nieodzowna, żeby uzyskać sukces. Jednocześnie trenerzy, proszę panów, są ludźmi tak zadufanymi w sobie, że od dziesięcioleci nie mogą stworzyć sensownego związku trenerów. A przecież w innych zawodach jest to naturalna kolej rzeczy. Nie dziwię się, że mam więcej przyjaciół wśród piłkarzy, których wyprowadziłem na ludzi, niż wśród trenerów.

A czy czegoś w swojej karierze pan żałuje?

Jak mówią Grecy – „de metaniono”. Niczego nie żałuję i z wszystkiego jestem zadowolony. A dodatkowo nikomu nie zazdroszczę. Ale „let’s go”, bo późno jest. Jakie macie jeszcze pytania? Żona mnie udusi.

Chcieliśmy jeszcze podpytać o moment, kiedy jako Trener zszedł pan z boiska.

Zrobiłem tak, gdy zobaczyłem, że moja drużyna sprzedała mecz. Następnego dnia wezwała mnie grecka bezpieka, żebym złożył wyjaśnienia. Zacząłem więc udawać Greka. Chociaż tutaj w tym samym kontekście mówi się: „nie udawaj Niemca” (śmiech). W każdym razie powiedziałem, że zszedłem z boiska, bo zaczęło mnie boleć serce. A wtedy głośna była sprawa trenera PAOK-u, Węgra Gyula Loranta, który zmarł na ławce trenerskiej w czasie meczu na atak serca.

Nie wiedzieliśmy, że trener może umrzeć na ławce, tak jak aktor na scenie. Oczywiście tego panu nie życzymy.

A dlaczego nie? Chciałbym tak umrzeć. To piękna śmierć.

(W trakcie trwającej łącznie ponad pięć godzin rozmowy z Jackiem Gmochem, przywitały się z nim i pozdrowiły dziesiątki ludzi. W pamięci utkwiło nam kilka ładnych dam, pewien zaciekły kibic PAOK-u, markotny prezes Panathinaikosu, wice-minister spraw zagranicznych Grecji, najbardziej znany grecki dziennikarz sportowy oraz pewien kierowca, który na widok Trenera niemal wyskoczył ze swojego auta).

Na skróty:

Skandynawowie są prekursorami nagości. Wcale mnie to nie dziwi. Chodzenie cały rok w zakutaniu nikomu nie służy. Dlatego później jadą po całości w Noc Kupały.

Polacy zawsze zaczynają zdanie od słowa „nie”. A Grecy od słowa: „tak”. I to mi się podoba o wiele bardziej.

W moim pokoleniu w Polsce występuje drętwota. Jak się nie postawi pół litra, to nie wiadomo, co z sobą zrobić.

Często porównuję Polskę z Grecją. Jak w Grecji inwestuje się pieniądze, to coś się z tego ma. Jak w Polsce się inwestuje, to można pójść z torbami.

Jako zawodnik karne strzelałem tak, jak ostatnio De Rossi w Lidze Mistrzów – żeby ustrzelić gołębia.