Jacek Braciak
PLAYBOY nr 12, 2009 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Kiedy przestałeś być „kobietą w średnim wieku, z zalążkami piersi”?
Całkiem niedawno. Zajęło mi to dwa tygodnie. Jadłem trawę i sałatę, popijając wodą. Nie mogłem spać, jarałem szlugi i byłem maksymalnie podkurwiony. Ale udało się. Piersi mi zniknęły, schudłem 7 kilo, zacząłem biegać i teraz jestem gejem w średnim wieku (Jacek gra postać Pshemka-projektanta mody w filmie „Brzydula” – przyp. red.)
7 kilo to sporo.
Przy moim nikczemnym wzroście na pewno. Dzisiaj zauważam w parkach szał na bieganie, tak jak kiedyś na „Miasteczko Twin Peaks”. I bardzo dobrze. Sam przedwczoraj dymnąłem 12 kilometrów i 300 metrów. Pobiegłbym więcej, ale siadły mi przyczepy (śmiech).
Zakładasz obowiązkowy strój biegacza?
Oczywiście. Buty z Decathlonu za 45 złotych, ładne gejowskie rajtuzy i do przodu. Poza tym co środę gram w piłę. Ale z normalnymi chłopakami, bo jak raz grałem z aktorami, to w trakcie treningu panowie grający w jednej drużynie skoczyli sobie do gardeł. Jeden drugiemu pociągnął z dyni, bo tamten mu nie podał. Był to mój pierwszy i ostatni mecz z tak zwanym środowiskiem. Uznałem, że nie podołam i dzisiaj gram z normalsami.
Dobrze ci idzie?
Nieźle, bo jestem zadziora. Śmigam na prawej obronie. Lewej nogi używam tylko po to, żeby nie zaśniedziała, ale prawą mam dobrą. Moim idolem zawsze był Roberto Carlos…
Też masz takie żelazo w udzie?
Zdarza mi się pociągnąć porządną bramę, ale jednak w wymiarze amatorskim. Zmarnowałem karierę. Grałem przecież w Łuczniku Strzelce Krajeńskie w III lidze juniorów. Miałem dylemat, czy być piłkarzem, czy aktorem.
Sporo aktorów ma podobny dylemat. Ciekawe, że zawsze wybierają aktorstwo.
Nie zawsze. Niektórzy najpierw grają w piłkę, a potem zostają świetnymi aktorami, na przykład Vinnie Jones czy Eric Cantona. Żałuję, że Gascoigne nie został aktorem. Byłby doskonały.
Piłkę masz w genach. Po tacie.
Ojciec grał w Stilonie Gorzów i Łuczniku. Kończył „karierę” w B-klasie. Do pięćdziesiątki czynnie uprawiał sport. Wychodzi więc na to, że z 9 lat jeszcze pogram (śmiech). A potem, tak jak tata, będę łamał krzesła podczas oglądania meczów. Zawsze się temu dziwiłem, ale dziś doskonale go rozumiem. Wykupiłem sobie Canal+ i oglądam wszystkie mecze od dechy do dechy. Żeby mieć spokój, w trakcie transmisji jem. Bo, gdy jem, nie mogę zajmować się dziećmi. Jestem kryty. Zwykle konsumpcja zajmuje mi około półtorej godziny (śmiech).
Ile masz dzieci?
Trzy córki.
Walczysz o syna?
Mam być szczery czy miły?
I taki, i taki.
Pierdolcie się (śmiech).
W takim razie szczerze pytamy cię: skąd ty właściwie jesteś? Bo słyszeliśmy wiele sprzecznych informacji.
Urodziłem się w Drezdenku, bo tam był szpital. Do drugiego roku życia mieszkałem w Żółwinie, a potem wychowywałem się w Rzekcinie, wsi z 13 dymami. Szkołę miałem w Zwierzyniu. Mogę się pochwalić: w połowie pierwszej klasy przeniosłem się do drugiej. Przez jeden rok zrobiłem dwie klasy. Pani z kuratorium przyjeżdżała, by mnie zobaczyć. Uznano wtedy Braciaka za geniusza. Tak czuję się do dzisiaj (wybuch śmiechu).
Czy jak przyjeżdżasz do Rzekcina, to czujesz szacun?
Szacun i dumę z ziomka. Ja ich lubię, a oni mnie. Zawsze tak było.
Jak wygląda twoja wieś?
Dużo wierzb, wilgoci, ziemia torfowa…
Podpalałeś?
A jak! Takie podpalenia wyglądały jak Tatarzy na Podolu (śmiech). Drogi zablokowane, dym, nic nie widać, samochody stoją. Do dziś pamiętam jednostki straży ogniowej, które szukały tych, co podpalali. W tym czasie siedzieliśmy z kumplem w domu i sraliśmy w gacie ze strachu. Cholera, nigdy wcześniej się do tego nie przyznawałem…
Zobaczysz, jeszcze strażacy złoją ci tyłek!
Niemożliwe, bo to świetne chłopaki. Pamiętam, że 1 maja zawsze przeprowadzali inspekcje po domach. Trzech gości w mundurach sprawdzało, czy jest piasek na podwórku, czy jest bosak, czy wszystko ładnie zagrabione. W późniejszych latach kontrolowali stan gaśnic. W pierwszej chałupie jeszcze salutowali, ale potem wleczone już było (śmiech). Każdy ich czymś częstował, a oni nie mieli problemu z wypornością.
Dziś pije się w twoich okolicach mniej czy więcej?
Chyba więcej, bo nie ma roboty w okolicy, tak jak kiedyś. Spotykam czasem swoich kolegów, którzy gniją pod sklepami. Ale niektórzy się wydobyli…
W jakich warunkach mieszkałeś?
W bardzo skromnych. Jak byłem mały, oceniałem pogodę, nie wychodząc z domu. Miałem taką szparę w murze, że ani okna ani drzwi nie były mi potrzebne. Wszystko czułem i widziałem.
Kiedy ostatnio pomagałeś przy żniwach?
Bardzo dawno temu. Teraz nawet nie ma komu i gdzie pomagać. We wsi mieszkają prawie sami starzy ludzie, wszystko jest rozparcelowane, a ojciec tylko grunty sprzedaje. Rządzi tam teraz mój kumpel – bardzo przedsiębiorczy gość, który skupuje całą ziemię i staje się obszarnikiem ziemskim. Ma dopłaty z Unii, daje ludziom pracę – wszyscy są zadowoleni. Wcześniej zawsze było dziadowanie: troszku kawki, troszku herbatki. Tata miał 6 hektarów ziemi, ale jednocześnie pracował w cegielni. I nie był ani robotnikiem, ani rolnikiem. Klasyczny chłoporobotnik.
Ty w tamtych czasach byłeś klasycznym przykładem zdolnego recytatora.
Nie zapomnę konkursu poezji Jesienina. Mój śpiew spowodował płacz żeńskiej części kadry nauczycielskiej i dał mi nagrodę w postaci winyla, na którym poezję tę wykonywał Krzysztof Krawczyk. W ogóle dużo wtedy na poezji zgarniałem. A to żelazko, które dałem mamie, a to 3 tysiące złotych, które przepiłem z kolegami. Trochę się nachapałem grand tipsów (śmiech).
Pamiętasz swój pierwszy seans filmowy?
Oczywiście. Kinooperator przyjechał na motorowerze do remizy w Żółwinie. Miał pokazywać jakiś fajny film z gatunku płaszcza i szpady. A tu nagle Marlon Brando rzuca krzyżykiem w zające, a ja nie wiem, o co chodzi. Ale bardzo mi się podobało. Dopiero po paru latach dowiedziałem się, że widziałem Przełomy Missouri.
Wtedy pewnie jeszcze nie wiedziałeś, że będziesz uczniem technikum mechanizacji rolnictwa. Co dała ci ta szkoła?
Papier technika mechanizacji rolnictwa na kierunku – eksploatacja. Innymi słowy – umiejętność obsługi kombajnu i kosiarki samobieżnej. Ale tak naprawdę szkoła ta dała mi ogólne zamiłowanie do wszelkich pojazdów mechanicznych. Dzięki temu, gdy jadę dziś używanym samochodem – a tylko takimi jeżdżę – od razu słyszę, co mi puka i stuka i z reguły mam rację. Marzę o własnym warsztacie, w którym mógłbym sobie dłubać całe dnie w autach. Kolegom też bym podłubał…
Nowe samochody cię nie interesują?
Jak ostatnio widziałem Subaru, to nie wiedziałem, czy to jest Dacia, Tata, czy inna psiuta. Jeden pies, bez duszy. Wszystkie nowe samochody są takie same. Nie to co Lexus LS 400 i inne auta z tamtej epoki – wszystkie mają charakter. Niech mi ktoś udowodni, że Citroen XM ma przestarzałą sylwetkę! Przecież to do dzisiaj jest kosmos i awangarda. Zresztą, o czym my gadamy. Dzisiaj kupujesz Saaba, a tak naprawdę dostajesz Opla.
A ty co kupujesz?
Tylko „używkę”. Kupuję, remontuję, sprzedaję, kupuję, remontuję, sprzedaję i tak w kółko. Ostatnio w ten sposób zająłem się czterema Mercedesami. Niedawno sprzedałem też Camry – i to był błąd. I teraz albo kupię znowu Camry albo Mercedesa S-klasę. Wiem, że to fura badylarsko-taksówkarska, ale co ja poradzę, że ją lubię? Po mieście jeżdżę teraz Mercedesem 190, ale muszę przecież mieć coś na dalsze podróże. Jak to Majka (Maja Hirsch – aktorka, partnerka życiowa Jacka – przyp. aut.) przeczyta, będzie ryfa…
Dlaczego?
Bo zawsze śmieje się ze mnie i pyta, czy jadę oglądać samochód do Szczecina, czy do Przemyśla. Jak mam wolny dzień, to wiem, gdzie pojechać i zobaczyć coś na szrocie za 8 tysięcy.
Jak wspominasz Związek Młodzieży Wiejskiej?
Fantastycznie. Zawdzięczam mu dwie rzeczy: patent żeglarza oraz obóz przygotowawczy do szkoły teatralnej w Miedzeszynie pod Warszawą. Ja – chłopak ze wsi zostałem tam wysłany, by uczyć się i spotykać z panem Łapickim, panem Englertem, paniami Mazur i Matyszkiewicz. To były podwaliny do mojego obecnego zawodu.
Ładne miałeś koleżanki w Związku?
Nie pamiętam. Na pewno nie były tak fantastyczne jak Emilia Krakowska w Chłopach, ale parę urodziwych by się znalazło. Nie interesowałem się wtedy tymi sprawami. Wolałem żagle.
Patent się przydał?
Przez rok się przydawał, potem już nie. Regularnie otrzymuję dzisiaj zaproszenia na zawody żeglarskie, ale programowo je odrzucam, bo staram się nie ruszać z Saskiej Kępy. Jestem takim jej Woodym Allenem (śmiech).
Kiedyś podobno byłeś Michałem Bajorem.
Zgadza się. W technikum miałem na niego straszną jazdę. Sprowadziłem sobie z Niemiec takie kozaczki jakie miał on, do tego nosiłem rozszerzane spodnie. Poza tym czesałem się do góry. Niewiele brakowało, a ufarbowałbym sobie włosy na rudo. Ja po prostu byłem Bajorem (śmiech).
Kim jeszcze byłeś?
Mickeyem Rourkiem (śmiech). Nosiłem tłuste włosy, prochowiec, jarałem camele bez filtra, piłem whisky, a w Wiedniu kupiłem sobie buty na słoninie. Byłem Rourkiem z Harry’ego Angela.
Prawie zawsze pytamy się naszych rozmówców o pierwszą i ostatnią walkę na pięści. Pamiętasz takie?
Pierwszą stoczyłem ze świętej pamięci kolegą. Była nie fair, bo kolega miał na przegubie bransoletkę. Poprzecinał mi nią policzki i wymiękłem. Bardzo krwawa historia. A ostatnia walka zdarzyła się na przystanku tramwajowym pod Kolumną Zygmunta. Jechałem na przedstawienie do Teatru Powszechnego. Zauważyłem, że jakiś pijany gość chodzi po przystanku i naparza ludzi. Przegiął pałę, gdy podszedł do zakochanej pary i przylutował facetowi. Wyskoczyłem do wariata. A z naprzeciwka, z przystanku po drugiej stronie, przybiegł w tym samym momencie Tomek Sapryk. Wzięliśmy kolesia w obroty. Najpierw po ryju, potem na buty. Szybka interwencja i do pracy (śmiech). Potem jeszcze kilka razy miałem ochotę komuś przywalić, ale jakoś się nie złożyło.
Myśleliśmy, że ostatnią walkę stoczyłeś z taksówkarzem.
Poszło o honor. Facet zarzucił mnie i mojej kobiecie kradzież telefonu. Nie mogłem tego tak zostawić. Ciężko nazwać to jednak walką, bo dostałem jedną lufę w cymbał i musiałem gościa gonić. Uciekał taksówką, a ja byłem w stanie lekkiej nieważkości, więc nie miałem szans. Co dobiegłem do tylnego zderzaka, facet ruszał. Tak mnie wymordował, że odpuściłem. Pozdrawiam pana taksówkarza.
Zawsze byłeś taki asertywny?
Ładnie powiedziane – „asertywny” (śmiech). Jak jesteś mały, musisz się bardziej starać. Na gorzowskim osiedlu, na którym toczyły się bójki na grudy błota i pięści, co i rusz udowadniałem, że nie można mówić do mnie: „Ej, ty mały!”. W końcu mam imię! Na pewno była to jakaś forma walki z kompleksami. Ale i tak po latach okazało się, że kobietom i mali się podobają (śmiech).
Jakie masz inne kompleksy poza wzrostem?
Brak oczytania, wykształcenia. Chciałbym być Konwickim. Chciałbym być człowiekiem, który robi użytek z własnego umysłu.
A kompleks wiejskiego pochodzenia?
Absolutnie nie, bo mam same dobre wspomnienia ze wsi. Mimo to na początku szkoły aktorskiej nie miałem lekko. Wstydziłem się, bo nie znałem pieśni legionowych, a polska tradycja niewiele mi mówiła, bo moja rodzina zajmowała się tylko żniwami i kartoflami. Byłem klasycznym prawdziwkiem ze wsi, który dodatkowo nie mógł się wyzbyć mówienia prawdy między oczy, co nie zjednywało mi znajomych, a wręcz przeciwnie. Parę lat zajęła mi nauka, że kłamać nie trzeba, ale prawdy należy unikać. Czyli jeżeli przedstawienie jest do dupy, to lepiej kolegom powiedzieć: „dziękuję bardzo” niż „o kurwa, jaki syf”.
Gdzie mieszkałeś jako student?
W „Dziekance”. To było świetne miejsce dla głodnych zabawy młodych ludzi spoza miasta. Mieliśmy blisko do wszystkich rozrywek i uciech. Zaczynaliśmy „U Hopfera”, a potem był „Samson” – pół rury, mielony i śledzik. Zwykle nam wystarczało… Choć raz, w chwili strasznego kryzysu, ukradliśmy z kumplem ze sklepu samoobsługowego w „Domu bez kantów” kilo suchej kiełbasy. Wódkę już mieliśmy kupioną, ale nie starczyło na zakąskę. Zwialiśmy z kiełbasą do „Dziekanki”.
To ty byłeś niezły rozrabiaka. Podpalanie torfowisk, kradzieże kiełbasy…
To jeszcze nie wszystko. Z Witkiem Wielińskim poszliśmy do knajpy na Starówce, zjedliśmy obiad z przystawkami i chodu bez płacenia. Biegliśmy sprintem na Miodową. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że po tak wyczerpującym wysiłku, wszystko zwymiotowałem (śmiech). Kradzione nie tuczy.
Potem się wyprowadziłeś z „Dziekanki”. Dokąd?
Na Ursynów. Wynajmowałem pokój od pewnej pani, która miała jazdy hormonalne. To była trauma.
Trauma, która doprowadziła między innymi do tego, że chciałeś odpocząć od aktorstwa. Planowałeś, że będziesz nauczycielem. Czego?
Polskiego i zajęć teatralnych w krakowskiej szkole. Miałem wtedy dosyć tej baby na Ursynowie, ciągłego pożyczania pieniędzy, zawodu, ludzi – wszystkiego. Lody pękły, jak zadzwonił do mnie Władysław Kowalski, który chciał się dowiedzieć, co u mnie słychać. Popłakałem się i szlochając, wyjąkałem: „Panie Władysławie, ja chcę wrócić…”. No i udało się. Teatr przyjął mnie z powrotem. Ale gdybym nie znalazł się po drugiej stronie barykady, nigdy nie przekonałbym się, ile dla mnie znaczy aktorstwo.
Chciałeś też emigrować.
Nadal chcę. Mam plan, żeby za 10 lat kupić szopę w Portugalii i tam zamieszkać. Jeżeli ktoś mnie będzie bardzo potrzebował, w ciągu 2 godzin mogę być w Polsce. Życie tutaj trochę mi doskwiera. Dlatego mieszkam na Saskiej Kępie, bo to taka wiocha w mieście. Całe życie uciekałem od wsi i szukałem ciepłej wody w kranie, ale dzisiaj miasto, w sensie centrum i „obcierki” na Marszałkowskiej, jest dla mnie nie do zniesienia. Podobnie jak centra handlowe.
Bywasz?
Staram się je omijać. Nienawidzę, jak patrzy się na mnie 50 osób jednocześnie. Przecież każdy by to poczuł. To wcale nie jest miłe uczucie, choć znam takich, którzy to lubią albo udają, że lubią.
Czy czasami ktoś bierze cię za kogoś innego?
Rzadko, ale jak już, to jest ciekawie. Kiedyś jechaliśmy z rodzinką do Rzekcina. Zatrzymaliśmy się przy trasie, by coś przekąsić. Kelnerka od razu wyskoczyła do mojej żony: „Ja panią chyba znam z <<M jak miłość>>”. „Zgadza się”. „Pani mąż też jest aktorem”. Majka na to: „Zgadza się”. „Zaraz, zaraz, gdzie on grał? A! Już wiem! <<Czterej pancerni i pies>>” (wybuch śmiechu).
Kogo tam grałeś w jej mniemaniu?
Nie chciałem się pytać, czy Grigorija czy Gustlika. Po prostu forever young.
Kiedyś nie byłeś znany, popularny, no i oczywiście bogaty. Jak zarabiałeś?
Z moją ówczesną narzeczoną pojechaliśmy do Wiednia, by za ogromne pieniądze sprzątać mieszkanie bogatej Austriaczki. Byłem też barmanem w pubie „Der Elephant” na Placu Bankowym. Oj, kantowało się tam na Guinnessie. Każda niedolewka miała swoją wartość (śmiech).
Przed premierą Piotrusia Pana byłem Hookiem, chodziłem po kinie Capitol i straszyłem ludzi. Byłem też szlachcicem z przylepionymi wąsami w Łazienkach.
Co miałeś wtedy robić?
Przede wszystkim zarobić 500 złotych. Musiałem napisać dla młodej pary elaborat niby po staropolsku i go w stroju z epoki znienacka wygłosić. Opierając się na literaturze, napisałem stosowny tekścik, kartkę opaliłem zapalniczką, że niby pergamin, wziąłem ciuchy oraz wąsy z teatru i udałem się we wskazane miejsce.
Ale o co w ogóle chodziło?
Młody Żyd z Ameryki znalazł sobie piękną Polkę i postanowił wziąć z nią ślub w kraju ojców. Zadzwonił do mnie jego bogaty teść, który wyjaśnił, że o tej i o tej godzinie będą w Łazienkach w pobliżu restauracji Belvedere. Miałem tam na nich czekać, a następnie z zaskoczenia urządzić staropolską ceremonię zaślubin, wedle własnego uznania. Wyskoczyłem więc z krzykiem, przyodziany w długą szablę, przeczytałem tekścik, para uśmiechnęła się zdawkowo, po czym poszliśmy z teściem w krzaki. Tam zadowolony wypłacił mi pięć stów, wsiadłem do Forda Escorta i odjechałem do domu.
Chałtury w przedszkolach szły ci równie lekko?
To były traumatyczne koszmary. Graliśmy między innymi przedstawienie Dzieci Pana Majstra. Niewiele z tych bajek pamiętam, bo grając w nich, starałem się być znieczulony.
Aż tak wymagający widzowie?
Dzieci są okropne. Jak robactwo lazły do kufra i wyciągały rekwizyty.
Czyli byłeś takim Złym Mikołajem, jak Billy Bob Thornton, którego dzieciaki potwornie…
…wkurwiały. Z ust mi to wyjęliście (śmiech).
Tomek Karolak w rozmowie z nami stwierdził, że występy przed dziećmi to najlepsza szkoła aktorstwa.
Gówno prawda. To takie dyrdymały, żeby samemu jakoś pogodzić się z tą smutną historią. Że niby dzieci to taka wymagająca widownia. Tymczasem przyjeżdża 50-letnia pani i w kucykach udaje małą dziewczyneczkę – co to za ćwiczenie aktorskie?! Trauma i tyle.
17 lat temu zagrałeś we francuskim filmie Wiatr ze wschodu. To akurat chyba nie było traumą. Jak grało się z Malcolmem McDowellem?
Się nie grało, bo się nie miało zaszczytu. Się go tylko widziało, jak chodził z pieskiem i kolejną młodą narzeczoną. Ale poza tym, to wypas pełną gębą: śródziemnomorski catering, owoce morza i szampan do obiadu. Zagrałem tam dwa epizody: partyzanta i członka bandy. Człowiek orkiestra (śmiech).
Kumplujesz się dziś z aktorami?
Nie, bo to pedalstwo. Nie w sensie orientacji seksualnej, tylko pewnego sposobu zachowania, polegającego na ponadnaturalnym skupieniu na sobie samym. Poza tym nie interesują mnie rozmowy typu: „jaką ostatnio miałeś premierę?”. Mimo to uważam, że w mojej branży większość ludzi jest fajna, choć zdarzają się też skurwysyny. Na szczęście mam ten komfort, że mogę powiedzieć „z panem nie pracuję”. Kiedyś trzeba było łykać każde gówno podane na srebrnej tacy albo w drewnianej misce, ale teraz już nie trzeba. Gdybym wylał fundamenty domu, to pewnie musiałbym łykać. Właśnie dlatego ich nie wylałem i nie wyleję.
Jacek Poniedziałek mawia, że każdy aktor jest snobem, histerykiem, hipochondrykiem i babą. Zgadzasz się z tym?
Ależ skąd. Niech powie to Jurkowi Radziwiłowiczowi (śmiech). Bzdura. Jacek na pewno mówił o sobie, a przy okazji wszystkich zagarnął tą opinią, co pozwoliło mu się czuć nieco bezpieczniej. Otóż nie, Jacku, zdecydowanie nie (śmiech). Ostatnio Wiktor Osiatyński powiedział rzecz, która mi się szalenie spodobała: „Pokora to nie jest myśleć o sobie źle, tylko myśleć o sobie rzadziej”. Ja rozumiem to w ten sposób: wstać rano, zrobić sobie przedziałek i odpierdolić się od siebie na resztę dnia.
Mocne słowa z ust „szmaty serialowej”.
Po tym wyznaniu zebrałem masę gratulacji. Sprawa grania w serialach jest dla mnie prosta. Jeśli warunki finansowe pozwalają na to, żeby nie grać w serialu, to nie gram. Ale kiedy kasa się kończy, a ja dostaję propozycję – korzystam z niej. Nie widzę w tym nic dziwnego ani wstydliwego. Od lat utrzymuję rodzinę pracując w zawodzie, co znaczy, że utrzymuję ją z pracy rąk i rzadziej dyńki.
Ale teleturnieju nie prowadzisz. A mógłbyś.
Miałem nawet propozycję. Obejrzałem i podziękowałem. Po co mi to?
Do „Tańca z gwiazdami” też się nie dałeś zaprosić.
Tak, ale oni byli na tyle pewni, że się zgodzę, że dali oficjalną informację o moim udziale w programie. W internecie ktoś nawet zdążył to skomentować: „Braciak? Przecież to jest, kurwa, „Taniec z GWIAZDAMI” (śmiech).
Szefowie programu pewnie nie wiedzieli, że ty bez alkoholu nie tańczysz. Kiedy ostatnio byłeś pierwszą nóżką parkietu?
Nie pamiętam, pewnie parę lat temu. Maja chciałaby ze mną pochodzić na imprezy taneczne, ale jak na razie nie daję się wyciągnąć.
Wiemy, że marzysz o zagraniu w filmie na podstawie Warunku Rylskiego.
A żebyście wiedzieli! Kiedy przeczytałem tę książkę, od razu zadzwoniłem do Wojtka Smarzowskiego, mówiąc, że chcę w tym grać. Nigdy nie miałem czegoś takiego jak aktorskie marzenie. Dopiero po lekturze Warunku zrozumiałem, że bardzo chcę zagrać konkretną rolę.
Rolę Hoszowskiego. Najpełniejszą postać w polskiej literaturze od lat.
Cieszę się, że też tak uważacie.
Czujesz z nim bliskość? Jak chłop z chłopem?
Właśnie tak. Jego ambicje są mi bardzo bliskie. Jest dumny z siebie, ale i sfrustrowany. Ma chłopski głupi upór i nieustępliwość. Potrafi się w miarę zachować, ale jednocześnie tkwi w nim coś niezmiernie prymitywnego. To prawdziwa postać z krwi i kości. Nieobliczalna i przez to bardzo interesująca. Niestety, na razie nie zanosi się na to, że film powstanie. Ktoś ma prawa do tego tekstu, w związku z czym sprawa utknęła. W tym konkretnym przypadku jednak czas działa na moją korzyść (śmiech).
Po takim sformułowaniu nie możemy nie zadać pytania patetycznego. Żałujesz czegoś?
Może gdybym wykonywał inny zawód, żałowałbym. A tak nie żałuję wiader wypitej wódki i złych, pochopnych decyzji, bo wszystko co złe w życiu, bardzo służy w moim zawodzie, a mnie służy na pewno.
I teraz pewnie wpisujesz z próżności w wyszukiwarkę swoje nazwisko.
Czasami. Ostatnio pewna pani napisała o mnie bardzo niepochlebną opinię, że jestem nieśmieszny, nieutalentowany i tak dalej, a następnie wszystko to skopiowała i wkleiła dwanaście razy ponownie. Pomyślałem sobie: „Kurwa, przecież to jakieś siedlisko frustratów. Piszą sobie anonimowo i upuszczają żółci do woli”. Rozumiem, że można mieć o mnie niedobre zdanie. Ale nie pojmuję mechanizmu „kopiuj-wklej”. Wyjadę w końcu do tej Portugalii i będę miał święty spokój od takich frustratów.
Po jakiej roli dostałeś te kilkanaście wklejek?
Po występie u Wojewódzkiego.
Widocznie źle się komponowałeś z zawsze lepiej ubranym Olivierem Janiakiem.
Wy się śmiejecie, ale pomyślcie sobie, że wstajecie rano i musicie dobrać buty do krawata, w zależności od koloru liści w parku. To nie takie hop siup.
Hop siup możesz zrobić w tej chwili. Zaproponuj nam swój typ na Playmate. Kogo byś chciał „wytarmosić wzrokiem”?
No, ją! Ją! Ale już raz się nie zgodziła na waszą propozycję. Widocznie są rzeczy, które trzyma tylko dla mnie (śmiech).
—
Na skróty:
Kolega-aktor opowiadał mi fajną historię. Któregoś razu podjechał rowerkiem na Pole Mokotowskie, wypił 4 browarki i zachciało mu się wracać. Nie marzył o problemach, więc nie jechał na rowerze, tylko go prowadził. Jakieś 150 metrów przed domem doszedł do wniosku, że może już wsiąść. Jak pomyślał, tak zrobił. Po minucie podjechało auto na sygnale. Policjanci przyznali się, że siedzieli „na monitoringu” i zakładali się, czy facet w końcu wsiądzie na rower. Jak wsiadł, to go momentalnie zgarnęli i zabrali mu prawko.
Na wsi każdy jest cyklistą.
Moja rodzina to mój dziadek. Nie było u nas drzewa genealogicznego, a ja nie miałem zegarka po pradziadku.
Po przeczytaniu pierwszej książki: „Mojego drugiego ożenku” Mortona pomyślałem, że w każdej powieści będzie można poczytać o seksie na furmance. Trochę się później rozczarowałem…