Edyta Bartosiewicz
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Rozmawiamy do ostatniego „Przekroju”?
Po nas choćby potop.
Bardzo to przykre, ale jednocześnie niesłychanie przystające do mojej sytuacji. Pasujemy do siebie jak ulał, bo przechodzę teraz coś w rodzaju śmierci. Czekam na swój pogrzeb i, miejmy nadzieję, zmartwychwstanie. Wydaję nową płytę, ale z materiałem, który był gotowy w 2002 r. Tym albumem zamykam ważny etap i przechodzę do nowego życia. To nie może być zbieg okoliczności. Mam nadzieję, że „Przekrój” nie będzie się odradzał przez 11 lat, tak jak ja. Może szybciej wrócicie do żywych.
Renovatio wychodzi dzień po naszym „zejściu”. Byłoby nam miło, gdybyś zaśpiewała na naszym pogrzebie. Dałabyś nam nadzieję na szybką renowację i wskrzeszenie.
Chętnie. Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to Mercedes Benz Janis Joplin. Ale nie wiem dlaczego. Być może dlatego, że to takie gospelowe, a capella. Można to wykonać samemu w każdej sytuacji. Ale publicznie nie dałabym rady, nie czuję się jeszcze na siłach. Jestem wciąż słaba. Dziś nie postrzegam siebie jako osoby, która wraca z tarczą. Wiecie, dlaczego wydaję tę płytę? Bo nie mogłam dłużej tak żyć. Miałam dość uwikłania w stan zawieszenia. Poczułam, że muszę coś zrobić, nawet za cenę tego, że album zostanie okrzyknięty największym rozczarowaniem ever. Mam to gdzieś. Silniejsze jest pragnienie uwolnienia się.
Byłaś więźniem?
Więźniem ciała, umysłu, płyty oraz wszystkich emocji, które jej towarzyszyły. Kompozycje i teksty są dobre, wszyscy o tym wiedzieliśmy i byliśmy z nich zadowoleni. Ale nie byłam w stanie tych piosenek zaśpiewać. Wydobywał się ze mnie głos nie taki, jak powinien. Jak tylko poczułam, że jestem trochę silniejsza i moje śpiewanie zaczyna mieć wreszcie ręce i nogi, od razu nagrałam te utwory. Zresztą odzyskiwanie głosu to dla mnie długi proces, który wciąż trwa.
Nie przyszło ci do głowy, żeby twoje piosenki nagrał ktoś inny?
Nikt mnie nigdy o to nie spytał. Dzięki, że pytacie, bo to znaczy, że potraficie się wczuć w moją sytuację – absolutnej desperacji i mega zwątpienia. Pomyślałam tak raz. Żeby odpuścić i pozwolić zaśpiewać komuś innemu. Od razu zadałam sobie też pytanie: „Kto mógłby to zrobić?”. Nie znalazłam odpowiedzi, więc cały czas walczyłam. Wydawałam pieniądze, wynajmowałam studio i nagrywałam kolejne wersje wokalu. Niestety, nie dało się tego słuchać.
Wiesz, że dłużej cię nie było, niż wcześniej byłaś?
Naprawdę? Kompletnie nie zdawałam sobie z tego sprawy. Ciekawe…
Ale nie zostałaś zapomniana. Ludzie wciąż czują głód Bartosiewicz.
Widocznie przez lata, w których byłam aktywna, udało mi się wypracować jakiś kapitał. Taki, który starczył na długo. To bardzo miłe. Ale wiem też, że fani wiele mi wybaczają. Traktują mnie ulgowo. Zdałam sobie sprawę, że są ludzie, dla których jestem ważna, w 2010 r. podczas koncertu na Orange Warsaw Festival. Wystąpiłam tam, bo się zobowiązałam, a wcześniej przez siedem lat nie wzięłam nawet gitary do ręki! Wciąż jednak byłam bardzo słaba. Czułam to nawet na scenie. Przyznaję się do tego otwarcie. Czas totalnej niemocy tak mnie skopał, że nie mam już siły, żeby udawać twardzielkę.
Jak na twoją niemoc reagował syn?
Przeróżnie. Niestety, zdarzało się, że był skazany na moje frustracje. W wielu sprawach chciałabym cofnąć czas i zachować się inaczej. Alek przez lata funkcjonował w świecie matki ogarniętej niezrozumiałym i tajemniczym zanikiem. Teraz widzę, że się z tego uwalnia. Wydanie płyty to wyzwolenie dla mnie i wszystkich moich bliskich. Z drugiej strony może już przerąbałam jej czas? Może to rzeczywiście staroć, a świat poszedł do przodu?
Na tym świecie jest sporo staroci, więc spokojnie. Jakie znaczenie ma dla ciebie biały kolor?
Chodzi o okładkę? A co na niej widzicie?
Na przykład śmierć. W wielu kulturach biały to kolor żałoby.
Śmierć jest tam obecna. Płytę zadedykowałam dwójce zmarłych przyjaciół. To dla nich jest ta pusta ławka. Wiele osób widzi tam śnieg, zimę, mrozy. Tymczasem to zdjęcie jest po prostu zrobione w podczerwieni. Pokazuje coś, czego nie widać za dnia. Mam podobnie – chcę pokazać swoje emocje. Czyli coś, co przez lata było ukryte.
Kiedy szukałaś pomocy, odwiedziłaś dziesiątki lekarzy i wielu uzdrowicieli różnej maści.
Było kilku szarlatanów. Naprawdę uroczych (śmiech). Oczywiście czasem zdawałam sobie sprawę z groteskowości sytuacji. Długo nikt nie potrafił mi pomóc. Doszło do tego, że dosłownie umierałam fizycznie. Utrata głosu była tylko wierzchołkiem góry lodowej. Ludziom mogło się wydawać, że stroję fochy. A byłam całkowicie skostniała od środka. Nierozłupywalny monolit. W pewnym momencie poczułam, że muszę zacząć się ruszać. Było to niebywale ważne w procesie zdrowienia. Przez lata, jako młoda dziewczyna, trenowałam sport. A później nic. Całkowite zaniedbanie organizmu.
Co pomogło najbardziej?
To, jak się dziś czuję, zawdzięczam wielu ćwiczeniom i wielu ludziom. Trzy razy w tygodniu pod opieką Maćka Piłatowicza rehabilituję się jogą. Wykonałam też dużą pracę mentalną – łącznie osiem lat psychoterapii. Kluczowe okazało się oddychanie. Chińczycy mają szkoły oddychania nawet dla małych dzieci. U nas nie przywiązuje się do tego wagi. W młodości uprawiałam siatkówkę. Podchodziłam do niej bardzo wysiłkowo. Często ćwiczyłam na bezdechu, co, jak się okazuje, jest ogromnym błędem. W ten sposób utrwalają się niesamowite napięcia w organizmie. To niewiarygodne, że dopiero w wieku 48 lat człowiek może się nauczyć prawidłowo oddychać…
À propos… Zawsze postrzegaliśmy cię jako naszą rówieśniczkę.
Tymczasem jestem starsza o…?
10 lat. Ale… wyglądasz młodziej od nas.
Przyjmuję ten komplement na klatę. Ale to chyba naturalne, skoro ostatnie 11 lat spędziłam w klinice chirurgii plastycznej w Szwajcarii (śmiech). Nie czytaliście o mojej doskonałej diecie cud? Alkohol, narkotyki, depresja. Jak widać, to połączenie działa wspaniale. Ale tak na serio, to gdybyście zobaczyli mojego 80-letniego tatę, wszystko byłoby jasne. Ojciec jest z rocznika Romana Polańskiego. I jak on – wygląda fantastycznie.
Młodość masz w genach.
Wygląda na to, że tak, ale nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Nie zastanawiam się nad tym. Jestem dzisiaj inną kobietą, która postrzega świat w krańcowo inny sposób. Widzę też, że świat inaczej postrzega mnie. Ze „starej mnie” nie zostało prawie nic.
Czyli dziś nie biłabyś już Henia Płatka?
Ja?! To on mnie bił. Był synem pani dozorczyni przy Wolskiej 113. Ciągle mnie popychał i ciągnął za włosy. Strasznie mnie to denerwowało. Dziś wiem, że to były końskie zaloty, ale wtedy tego nie rozumiałam. Któregoś razu nie wytrzymałam, zaszłam go od tyłu i przykopałam z całej siły w Achillesa. Potem przerażona uciekłam do domu. Heniek jeszcze ze 20 minut zwijał się z bólu… Potrafiłam się bić. Całkiem profesjonalnie. Nie śmiejcie się – byłam naprawdę szczupłą, delikatną dziewczynką, żadnym babochłopem. Bywały jednak sytuacje, w których używałam przemocy. Ale niezbyt często. Spokojnie, nic wam nie grozi. W dorosłym życiu nie biję mężczyzn.
Nawet jeśli spytamy, czy wciąż masz… mocne uda?
(Śmiech). Dziś są jeszcze mocniejsze. Zawsze miałam silne nogi.
Nie możemy przestać wyobrażać sobie ciebie w stroju panczenistki.
W łyżwiarstwie szybkim miałam nawet pewne osiągnięcia w kategorii młodziczek. Ścigałam się na krótszych i dłuższych dystansach. Do dziś pamiętam wyprawy autobusem 159 na Torwar. Toru Stegny jeszcze wtedy nie było. Mam fajne zdjęcie ze zgrupowania w Zakopcu. Głównie widać na nim białego misia.
Półtora roku łyżwiarstwa, a potem 10 lat siatkówki. Rokowałaś?
Chyba nie, bo zaczęłam grać zbyt późno. Miałam 15 lat. W takim wieku niektóre dziewczyny już były w kadrze. Kochałam ten sport. Braki techniczne nadrabiałam pracowitością i skocznością. Gdybym była 5 centymetrów wyższa, zostałabym w siatkówce i nie rozmawialibyśmy dziś o utracie głosu.
Cieszymy się więc, że jesteś taka „niska”. Podobno całkiem nieźle szło ci też w nożną.
W piłę grałam z kolegami na podwórku. Zwykle na bramce. Rzucałam się jak szalona, poświęcałam się na maksa. Zresztą w każdym sporcie, którym się potem zajmowałam, dawałam z siebie wszystko. Orkiestra tamtych dni to piosenka o ulicy Wolskiej. Opowiada w żartobliwy sposób o mieszkańcach naszego bloku. Bardzo luźno. Do postaci przypisałam różne instrumenty, które miały oddać ich charakter.
A Heniek?
Jego akurat tam nie ma, za bardzo mi podpadł (śmiech). Pozdrawiam go serdecznie. Fajny był z niego łobuz.
Z ciebie chyba też. Taka chłopczyca, dziewczyna kumpel.
Może i tak. To zależy, z kim miałam do czynienia. Myślę, że jeżeli sytuacja tego wymaga, potrafię i dziś uruchomić ten czar (śmiech). Ta cecha nie zniknęła, tylko się trochę we mnie wyciszyła.
Jaką miałaś ksywkę na podwórku?
Od dziecka ludzie mówili do mnie Beata. Kompletnie nie wiem dlaczego. Widocznie wyglądam na klasyczną Beatę (śmiech). Poza tym przez długi czas kazałam nazywać siebie Sylwią. Szczególnie na koloniach, gdzie nikt mnie nie znał. Byłam zachwycona starszą koleżanką z bloku o tym właśnie imieniu. Sylwia była przepiękna i zawsze broniła mnie przed starszymi dziećmi. Na szkolnych akademiach robiła cudowne szpagaty, ćwiczyła na równoważni – byłam w nią wpatrzona jak w obrazek. Była moją idolką. A do tego została zawodową siatkarką.
A ty studentką handlu zagranicznego na ówczesnym SGPiS-ie.
Prawie wszyscy z mojej klasy tam szli. Więc i ja. Od początku była to wielka pomyłka. Próbowałam też japonistyki, ale wymagane tempo poznawania „krzaczków” mnie przerażało. 50 znaków tygodniowo było poza moim zasięgiem.
Słyszeliśmy jednak, że miałaś talent do języków.
Sama trochę uczyłam się niemieckiego, na studiach miałam francuski, rosyjski – wiadomo, a do tego próbowałam węgierskiego, bo jeden z moich chłopaków był Węgrem.
W wieku 21 lat postanowiłaś „zerwać się” do Londynu. Skąd ten pomysł?
Nie pamiętam. Pewnie stąd, że wszyscy tam wtedy wyjeżdżali. Wzięłam urlop dziekański i poleciałam. To był wariacki wyjazd. Nawet nie wiedziałam, gdzie spędzę pierwszą noc. Ciężko pracowałam. Najpierw byłam kelnerką w Garfunkelsie. Miałam tam nawet stałych klientów, jakkolwiek by to brzmiało. Potem pracowałam jako shop assistant u Sikha w sklepie z ciuchami na Earl’s Court. Można powiedzieć, że pięłam się po drabinie kariery (śmiech). Ale i tak wolałam grać i śpiewać ze znajomymi przed wejściami do metra albo na Portobello Road.
Rozkochiwałaś też w sobie Anglików. Trzech podobno się oświadczyło.
Jak na pół roku to nie jest jakiś świetny wynik (śmiech). Nie gadajmy o tym. Po prostu Anglicy lubią Polki i tyle.
Ty za to w tamtych czasach najbardziej lubiłaś basistów.
Nie tylko. Przeważnie podobali mi się faceci pokręceni, trudni, nie do końca zbalansowani. I nie chodzi tu o typ Jamesa Deana, choć i tacy się zdarzali. Generalnie lubiłam cięższy kaliber. Mężczyzn, z którymi mogły się rozegrać jakieś potencjalne dramaty. Potrzebowałam tego. Być może była to projekcja mnie samej. Dziś wolę normalnych. Zresztą… kiedyś wszystko kojarzyło mi się z seksem.
Czyli?
Byłam bardzo kreatywna (śmiech). Prawie każda przyjaźń przeobrażała się w coś więcej. Dziś mam wreszcie przestrzeń na przyjaźń bez podtekstów. Ale spokojnie… moje libido nie ucierpiało. W ogóle uważam, że popęd to główna siła napędowa człowieka. Być może właśnie dlatego wciąż żyję.
I co to za życie?
Dopiero się w nim niepewnie rozglądam. Czuję się, jakbym po kilkunastu latach opuściła klasztor Shaolin. Wcześniej nie miałam ze sobą wystarczającego kontaktu. Jak sobie przypomnę, co ja kiedyś wyprawiałam, cała się trzęsę. Zresztą lęk to moje drugie imię. Zdarzało mi się też bredzić trzy po trzy. Przez długi czas byłam zamknięta na innych.
A dzisiaj?
Z chęcią was słucham – to nowość, bo kiedyś byłam zainteresowana głównie swoimi poglądami. Prawdopodobnie mało interesowałoby mnie wasze zdanie. A teraz widzę w was samo dobro i ciepło (śmiech).