Danuta Szaflarska
FILM nr 05, 2013 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Pamięta pani okładkę pierwszego numeru „FILMU”?
Ach, okropne zdjęcie. Taka dzidzia. A miałam 31 lat…
Nie okropne, tylko piękne. A pani wygląda, jakby miała 18 lat. Góra 19.
Długo tak wyglądałam. To zależy od typu urody. Ja mogłam grać dzieci nawet po 30-tce. Tuż po wojnie w Starym Teatrze w Krakowie miałam rolę 14-letniej dziewczynki w sztuce Teoria Einsteina. Któregoś razu za kulisy wszedł znany wówczas krytyk Julek Kydryński, pogłaskał mnie po głowie i zapytał: „Jak ci się dziecko podoba w teatrze?”. Odpowiedziałam: „Bardzo, proszę pana” i ładnie dygnęłam. Na drugi dzień przyszedł mnie przepraszać. Uświadomiłam go, że to był wspaniały komplement. Później bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Ale na tym nie koniec. W Starym Teatrze szła sztuka dla dzieci – Beksa. Główną rolę grała 9-letnia dziewczynka. Zdarzyło się kiedyś tak, że nagle trzeba było zrobić za nią zastępstwo i dyrektor zlecił mi jej rolę z dnia na dzień. Kiedy wchodziłam w kostiumie scenicznym między dzieci, jeden urwis podstawił mi nogę. Uśmiechnął się i spytał: „Ty dzisiaj grasz?”. Dał się nabrać.
A pani była już wtedy mężatką i matką po ciężkich przejściach wojennych.
Tak jak mówiłam – wszystko zależy od typu urody. W wieku 45 lat nie miałam żadnej zmarszczki. O dziwo wojna nie zniszczyła mnie fizycznie, mimo że przecież latami głodowaliśmy. Oczywiście za okupacji, kto miał pieniądze, mógł kupić wszystko. Pewnego razu kolega mojego męża przyjechał do nas z wizytą. Dobrze mu się powodziło, bo okradał ze wspólnikami niemieckie wagony. To był dobry człowiek, pomagał mi później wykupić męża z obozu pracy. Wtedy w Warszawie zaprosił nas do wytwornej restauracji u hrabiego Potockiego w kamienicy przy ulicy Mazowieckiej, na piętrze. Cóż to były za luksusy! Najadłam się do syta, zjadłam sardynki i inne przysmaki. Potem przez dwa tygodnie byłam bardzo ciężko chora. Żołądek nie wytrzymał. Zapalenie błon śluzowych.
Po klęsce Powstania Warszawskiego wyjechali państwo na południe. Szybko znalazła pani angaż w krakowskim Starym Teatrze.
Pierwszą nagrodę aktorską dostałam właśnie tam. Za rolę w amerykańskiej farsie Roxy. Pamiętam, że byłam na siebie wściekła, bo na próbach nic mi nie wychodziło. Potwornie się męczyłam. Wreszcie przypomniałam sobie słowa Perzanowskiej (Stanisława Perzanowska-Chmielewska, polska aktorka, reżyser teatralny i pedagog – przyp. red.): „Naiwne kwestie trzeba mówić, jakby były najmądrzejsze”. Była to uwaga za cenę złota. Jak skończyliśmy grać Roxy, to w gazetach pojawiły się publiczne apele o przywrócenie spektaklu na afisz. Tak bardzo po wojnie potrzebny był śmiech. Któregoś razu na rynku w Krakowie podeszła do mnie kobieta cała w czerni, w żałobie i powiedziała: „Dziękuję pani. Przez dwie godziny mogłam się śmiać. Zapomniałam. Bo ja wszystkich straciłam w Powstaniu”.
Na tym przedstawieniu zobaczyli panią twórcy Zakazanych piosenek. Ekipa filmowa szukała właśnie aktorów. Zaproponowano pani próbne zdjęcia.
Film zobaczyłam dopiero na premierze. Pierwszy raz widziałam się na ekranie. To było ogromne przeżycie. Możecie panowie nie wierzyć, ale najbardziej cieszyliśmy się z Jurkiem (Duszyńskim – partnerował pani Danucie w trzech pierwszych filmach powojennych – przyp. red.), że wreszcie będzie można się najeść do syta. Takie były czasy. Pierwszego dnia próbnych zdjęć dostałam jajecznicę ze skwarkami. Nie zapomnę tego smaku i mojego szczęścia. Za ten film otrzymaliśmy bardzo małe wynagrodzenia. Starczyło jednak na przeżycie. Po Skarbie, za który dostałam okrągły milion, mogłam już ubrać całą rodzinę, bo po powstaniu nikt nic nie miał.
A propos ubiorów. Jak wiele dziewczyn po premierze filmu przejęło styl Haliny Tokarskiej? Czy pani czapeczka z antenką zrobiła furorę na stołecznych ulicach?
Nie pamiętam. Nawet jeśli, to nie zauważałam. Była straszna bieda. W filmie graliśmy w swoich prywatnych ubraniach. Później mi wypominano, że specjalnie chodzę w tej samej sukience, żeby się popisywać. A ja zwyczajnie nie miałam w czym chodzić. Zresztą plotka goniła plotkę…
Czyli czasy się, niestety, nie zmieniły. Po Pokłosiu także pojawiły się dziwne plotki.
A przecież to wspaniały scenariusz. Dzwonili do mnie w samym środku urlopu i namawiali na rolę u Pasikowskiego w filmie o Jedwabnem. Ale ja chciałam wiedzieć, co mam do zagrania. Wreszcie wysłali tekst. Przeczytałam i od razu powiedziałam, że biorę. Jestem zadowolona i dumna z mojego udziału w tym filmie. To był dla mnie duży wysiłek – psychiczny i fizyczny. Reżyser chciał, żebym grała z ogromnymi emocjami. A ja uważałam, że tak straszny tekst trzeba mówić jak najprościej. Bo taki tekst paraliżuje. Po zakończeniu zdjęć powiedziałam do Pasikowskiego: „Wie pan co, ja się pana bałam”. A on na to: „Ja pani też”.
Wydaje się nam, że twórcy Pokłosia postanowili panią postarzyć do tej roli. Chyba wyglądała pani za młodo dla reżysera.
Przestańcie (śmiech). Owinęli mnie szmatami, twarz miałam ledwo oświetloną… Mnie postarzać nie trzeba. O tym jestem przekonana. Na planie zdarzyło mi się to tylko raz – u Stasia Różewicza (w filmie „Głos z tamtego świata” – przyp. red.). Miałam 46 lat i domalowywali mi zmarszczki. Nie wiem zresztą po co. Przecież są kobiety, które w tym wieku wyglądają jak młode dziewczyny.
Dostała pani propozycję zagrania w filmie o Smoleńsku?
Nie i oby nigdy nie. Panowie… przecież Marian Opania powiedział to, co my wszyscy od dawna myślimy. Ale nie będziemy o tym rozmawiać.
W takim razie wróćmy jeszcze do pierwszego numeru „FILMU” z panią na okładce. Można w nim przeczytać krótką rozmowę ze zdjęciem, na którym siedzi pani obok – jak przypuszczamy – autora tekstu i popalacie sobie papierosy, bardzo z siebie zadowoleni…
Dużo paliłam w tamtym czasie. Zmusili mnie do tego koledzy w teatrze w Krakowie. Modnie było wtedy palić amerykańskie papierosy. Były szalenie mocne – może z jakąś domieszką? Kręciło mi się od nich w głowie. Nie pamiętam niestety nazwiska tego redaktora. Był bardzo wysoki i miły.
Jego pierwsze pytanie brzmiało: „Czy praca w filmie odpowiada pani?”.
Śmieszne. Mogłam odpowiedzieć „tak” i po zabawie. Ale wtedy takie pytania nikogo nie raziły. Dziennikarze byli mili, inteligentni, równi. Dzisiaj niestety bywa znacznie gorzej.
No właśnie. Cudem panią przekonaliśmy, żeby się w ogóle spotkać.
Unikam wywiadów, bo często zdarza się, że robią ze mnie idiotkę. Ostatnio znowu zostałam przedstawiona w roli kretynki. W książce Aktorki Łukasz Maciejewski nie dość, że cytuje moje słowa bez autoryzacji, to jeszcze wymyśla zdania, których nigdy nie wypowiedziałam. Pisze nieprawdę. Wszyscy, którzy to czytają, myślą pewnie, że ze mną już całkiem niedobrze. Jestem załatwiona, bo wszystko wydrukowane. Naprawdę nie chcę wyjść na gwiazdę, która dziennikarzy traktuje jak idiotów, a ceni tylko jednego z nich – pana Maciejewskiego, który niby mnie cytując zaznacza, że moim zdaniem tylko on idiotą nie jest.
Skupmy się zatem na przyjemniejszych sprawach. Pierwszy numer „FILMU” ukazał się pół roku przed premierą Zakazanych piosenek. Co się działo po premierze?
Zaczęło się szaleństwo. Ludzie podchodzili na ulicach i chcieli z nami rozmawiać. A dziewczyny po prostu rzucały się na Jurka. Nawet ja musiałam zastrzec numer telefonu, bo wciąż dzwoniły podlotki z pytaniem: „Jurek jest?”. Myślały, że jestem jego żoną. Pewnego razu nawet zadzwoniło kilka pensjonarek: „Dowiedziałyśmy się, że on jest z Hanką Bielicką. Że to ona zabrała pani Jurka. My ją załatwimy…” (śmiech).
Pani Hania nie była zazdrosna o męża?
Nigdy nie było między nami rywalizacji. Z Jurkiem na scenie i w filmie całowałam się tak często, że nie da się tego zliczyć. Nigdy serce nie drgnęło ani u mnie, ani u niego. Byliśmy wspaniałymi przyjaciółmi. Dzięki temu pewnie mogliśmy tak swobodnie grać.
Pani Bielicka opowiadała nam, że to pani na spółkę z Ireną Brzezińską „wepchnęłyście” jej do łóżka Duszyńskiego. Nie było miejsca do spania i jedna z was musiała dzielić sypialnię z kolegą. „A one myślały, że my już dawno jesteśmy kochankami…” – mówiła nam pani Hania.
No pewnie. Normalka. Na litość boską, miała już przecież 24 lata! Była w nim zakochana. Ślub wzięli od razu, a ja jako świadek musiałam na Ewangelię przysięgać, że Hanka jest panną. Później go przestała kochać i rzuciła. Ale to inna historia. Mnie nawet do głowy nie przyszło, że on jest ładny. Dopiero oglądając Zakazane piosenki zdziwiłam się, że Jurek to taki przystojniak. Zresztą nigdy w życiu nie kochałam się w żadnym aktorze.
Za to aktorzy na pewno kochali się w pani…
Tego nie wiem. Zawsze dziwiło mnie, że mam powodzenie. Na to akurat nigdy nie mogłam narzekać. Przede wszystkim byłam świadoma wszystkich swoich braków. A i tak jedna koleżanka mówiła, że jestem podobna do Grety Garbo. Nie wiem, z której strony (śmiech). W teatrze pewna suflerka powiedziała mi: „Taka jesteś brzydula, a jak wychodzisz na scenę, tak ładnie wyglądasz”.
A propos wyglądu, pani Bielicka opowiadała nam, że marzyła o operacji nosa w Wiedniu, w którym już przed wojną były kliniki chirurgii plastycznej. Prawdziwe przedwojenne Hollywood…
Gdyby ten nochal zmniejszyła, odebrałaby sobie cały urok. Hania była wspaniała. Spędziłam kiedyś u jej mamy w Łomży święta wielkanocne. Czułyśmy się ważnymi artystkami na tamtejszych malutkich uliczkach: wymalowane, piękne, powabne. A za nami rzesza studentów wielbicieli. Byłyśmy wtedy studentkami pierwszego roku. Pamiętam, że po raz pierwszy zobaczyłam wtedy Hanię bez makijażu. Dostałam ataku śmiechu.
Pani drugi powojenny film Dwie godziny – także u boku męża pani Bielickiej – trafił na 9 lat na półki.
Niesłusznie! Uznano, że to słaby scenariusz i słaby film. Że się nie nadaje do wyświetlania. A to był swego rodzaju dokument. Zapis powojennego chaosu, cierpienia, wędrówki ludów. Debiutowali tam Tadzio Łomnicki i Hania Skarżanka. A z drugiej strony filmem tym kończył karierę mój ukochany profesor Aleksander Zelwerowicz. Byłam też szczęśliwa, że mogę stać przed kamerą obok Józefa Węgrzyna. Ktoś mi niedawno opowiadał, że Dwie godziny puścili na TVP Kultura. To ciekawy film.
Potwierdzamy. Podobnie jak Skarb, w którym można się przekonać, że jako blondynka była pani jeszcze ładniejsza. A do tego obdarzona niesamowitym hollywoodzkim uśmiechem.
Proszę, czego to się można o sobie jeszcze dowiedzieć. Tymczasem prasa krytykowała mnie niemiłosiernie, że udaję amerykańskie amantki. Skarb objechali straszliwie. „Kto to widział, żeby robić takie głupie filmy, kiedy Polska się odbudowuje”. Minęły dwa lata, Stalin obejrzał i powiedział: „Takie filmy trzeba nagrywać”. Wtedy dopiero zaczęło się odkręcanie kota ogonem.
Jednocześnie dla pani skończyły się główne role. Po Skarbie pani kariera filmowa przygasła. Podobnie było z Jerzym Duszyńskim.
Myśmy się tak bardzo wbili w głowy publiczności jako para amantów, że po upaństwowieniu kinematografii nie było dla nas miejsca w filmach o tematyce robotniczo-chłopskiej. Mało kto wie, ale Jurek był świetnym aktorem charakterystycznym. Widziałam go w przedstawieniach, w których porywał publiczność nawet małymi epizodami. W filmach nie chcieli go już jednak obsadzać. Z taką urodą i łatką amanta nie mógł grać murarzy i kierowców ciężarówek. Pamiętam, że Jerzy Zarzycki zaproponował mi w swoim filmie główną rolę – robotnicy stachanowki. Przyjechałam na próbne zdjęcia, ubrali mnie w te kufajki, weszłam na halę zdjęciową, a cała ekipa dostała ataku śmiechu. Nie nadawałam się. Osobną sprawą jest to, że po nacjonalizacji zmienił się także charakter pracy w filmie. W Zakazanych piosenkach i Skarbie cała ekipa była przedwojenna. Od aktorów po techników wszyscy z wielką kulturą. Jak pierwszy raz wchodziłam na plan, to ludzie wstawali z miejsc i mnie witali. Aktor był wtedy kimś ważnym. Wszyscy traktowaliśmy się z wielkim szacunkiem. Było przyjemnie. Elektrycy wołali: „Zapal Danutę”. Chodziło o to, że lampy ponazywali imionami lub nazwiskami aktorów. Na przykład lampa Duszyńskiego była „Duszkiem”. Kiedy znacjonalizowano produkcję filmową, od razu wymieniono ekipy. Z dnia na dzień wszystko się zmieniło.
A może z panią było tak, jak mówił Erwin Axer: „Danusia najmniej interesowała się teatrem, czy filmem, a najwięcej życiem. Fascynowała ją turystyka wysokogórska, yachting, automobilizm…”.
Zawsze byłam wysportowana. Dobrze jeździłam na łyżwach, dobrze na nartach. Próbowałam wszystkiego, co się dało. Szkoda życia. Trzeba próbować.
Może tak bardzo było szkoda pani życia, że odrzucała pani za dużo ofert?
Być może. Pierwszy raz zrezygnowałam z głównej roli w 1947 r. Miałam sporo propozycji. Niestety nieciekawych. Dlatego odmawiałam. Odrzucałam na przykład wszystkie harlequiny. Bo to grafomania do sześcianu. Ale jeśli rola była ciekawa, brałam nawet małe epizody. Bardzo je lubię, bo w paru zdaniach trzeba pokazać całego człowieka. To jest prawdziwe aktorskie wyzwanie. Na przykład Janek Rybkowski obsadził mnie w rolach charakterystycznych i przez to ciekawych. Cenię sobie zwłaszcza rolę włoskiej cyrkówki w Dziś w nocy umrze miasto. Świetnie rozumiałam się ze Stasiem Różewiczem. W 1961 r. zagrałam u Kazimierza Kutza w Ludziach z pociągu. Rola może mniej ciekawa, ale Kazio mnie interesował. Strasznie się go bałam, bo wiedziałam, że jest „młodym gniewnym”. Dlatego na planie byłam spięta. A Kutz i tak okazał się cudnym Kaziem. Kocham go bardzo. Zawsze lubiłam dwóch Kaziów: jego i Dejmka. Pamiętam, że obaj strasznie rzucali mięsem, ale to nigdy nie było ordynarne.
Pierwszą nagrodę filmową aktorską po Skarbie dostała pani dopiero w 1991 r. za Diabły, diabły Doroty Kędzierzawskiej (Złote Lwy – przyp. red.). Musiało minąć ponad 40 lat. Biorąc pod uwagę, że Skarb robiła ekipa przedwojenna, wychodzi na to, że pani miała szansę zaistnieć tylko w wolnej Polsce.
Tak się życie ułożyło. Na ekranie istniałam tylko na początku kariery, a potem dopiero dzięki Dorocie i Filipowi Zylberowi. Dostałam od niego wspaniałą rolę w moim ukochanym filmie Pożegnanie z Marią (kolejne Złote Lwy dla pani Danuty – przyp. red.). To bardzo zdolny reżyser. Szczerze wam panowie powiem, że gdyby nie Dorota Kędzierzawska, dawno by mnie już chyba nie było. Ona pisze bardzo ciekawie. A pisze tak, że w scenariuszu nie trzeba zmieniać jednego słowa. Ufam jej bezgranicznie. Lubię, jak mówi: „Super duper”. Wtedy wiadomo, że wszystko poszło po jej myśli.
Pani filmowa biografia Inny świat w reżyserii Kędzierzawskiej trwa 97 minut. Dla nas stanowczo za krótko.
Dajcie spokój. Nakręcili ze mną aż 15 godzin materiału. Tylko Dorota mogła mnie przekonać, że to nie będzie okropność. Ale podobno daje się oglądać, co mnie bardzo dziwi. Przed zdjęciami byłam naprawdę przerażona. Kto wytrzyma półtorej godziny gadaniny jakiejś staruszki?
Pani ma wielbicieli, którzy czują niedosyt. Chcą oglądać panią częściej.
Jesteście pewni? Ludziom mylą się staruszki. Zdarzało się, że podchodzili do mnie z tomikami Wisławy Szymborskiej, prosząc o dedykację (śmiech). Aż miło było być pomylonym. Mówicie, panowie, że widzowie czują niedosyt. I bardzo dobrze. Nigdy nie wolno dać publiczności za dużo siebie. Wiecie, co mnie najbardziej zdziwiło przy okazji filmu Pora umierać? Listy od młodych ludzi. A do tego jego wielki sukces w Japonii. Kiedy „Pora umierać” trafiło do tamtejszej dystrybucji, bilety się wyprzedały na pniu. Przed kinami ustawiały się długie kolejki. Okazało się, że po traumie tsunami ten film dawał Japończykom nadzieję. Poruszał w nich jakieś czułe struny. Musiałyśmy nawet z Dorotą nagrać wystąpienie po japońsku. To była świetna zabawa… No dzieci, kończmy. Już czas. Mam nadzieję, że nie wymyślicie jakiegoś idiotycznego tytułu w stylu „Czarne łzy” albo „Po śmierci będę tańczyć”.
To nie w naszym stylu. Ile scenariuszy pani teraz czyta?
Żadnego. Nikt mi niczego nie proponuje. Został mi tylko teatr i… Kędzierzawska.
—
Na skróty:
W przedszkolu: W kinie byłam pierwszy raz, mając 6 lat. Do dziś widzę tę lokomotywę z filmu braci Lumiere, który jedzie wprost na mnie. Zamykam oczy i wszystko wraca. To było dla mnie ogromne przeżycie.
W szkole: Był taki zwyczaj, że na imieniny profesora Zelwerowicza jeden ze studentów reżyserii wybierał sztukę, w której obsadzał studentów wydziału aktorskiego i wystawiał ją w formie prezentu niespodzianki. Tak kochaliśmy Zelwera. Na pierwszym roku grałam u Erwina Axera. W debiucie byłam murzyńską prostytutką na okręcie w Księżycu nad Karybami O’Neilla. Twarz umalowana palonym korkiem wymieszanym z piwem. Nieustannie waliłam kogoś po twarzy…
W teatrze: W Wilnie grałam bardzo dużo. Miałam 19 premier teatralnych. Repertuar był świetny, mimo że pod sowiecką okupacją. Grało się wszystko: sztuki polskie, francuskie, nawet amerykańskie. A ludzie do teatru chodzili tłumnie. Po jakimś czasie byłam już rozpoznawalna. Dzięki temu jeszcze przed Zakazanymi piosenkami wiedziałam, czym jest popularność.
W sztuce Tak było grałam chłopca. Nazywał się Apke i był gazeciarzem. Miałam męską perukę, doklejony garb na nosie i luźną kurtkę. Pewnego razu za kulisy przyszedł 15-letni chłopak i powiedział: „Fajno grałeś, tak mi się podobałeś, że hej”. „Ja jestem dziewczyna” – mówię do niego. Nie uwierzył, a bardzo się chciał ze mną zakolegować. Zdjęłam perukę, włosy opadły mi na ramiona, a on prawie się rozpłakał. Ledwo to przeżył. Biedaczek.