Daniel Passent
TEKST: Wiktor Świetlik
—
Pół wieku w jednym tytule – to musi być strasznie nudne. Ja jestem lekko po trzydziestce, a już przeżyłem kilka śmierci klinicznych i całkowitych zgonów rozmaitych gazet.
Widocznie współpraca z panem grozi śmiercią lub kalectwem. Biedny „Playboy”. Jeśli chodzi o mnie, to przez całe życie cechował mnie brak poczucia bezpieczeństwa i odwagi do zmian. Trzymam się kurczowo tego co mam. Nieodżałowany Krzysztof Toeplitz, który zmieniał w swoim życiu wszystko oprócz poglądów, śmiał się ze mnie: – Passent, skądkolwiek wychodzi, umie trafić tylko do „Polityki” – mówił.
Zmiany miewają zalety. Kobiety, które się przewijały przez redakcję „Polityki” były ładniejsze wtedy czy teraz?
Na samym początku, w 1957 roku, pracowały u nas tak zwane „stare towarzyszki”, które miały staż partyjny sięgający przedwojennej Komunistycznej Partii Polski. Dbały o linię, ale partyjną.
Ryczące czterdziestki?
Nie startowały w wyborach Miss PZPR. Wtedy nie było zresztą żadnych wyborów. Ale określenie, jakiego pan użył, nie podoba mi się. Ja traktuję kobiety podmiotowo, a nie przedmiotowo.
Ja też! Więc teraz są ładniejsze w „Polityce”?
Teraz jest dużo wspaniałych dziewcząt. Rysiek Kapuściński byłby szczęśliwy.
Nie nuży pana pisanie przez tyle lat?
Pisanie to moje ulubione zajęcie. Działa na mnie kojąco. Kiedy zawiozłem Agnieszkę Osiecką do szpitala i miała za chwilę rodzić nasze dziecko, nie wiedziałem co ze sobą począć – taki byłem przejęty. Usiadłem do maszyny i urodziłem felieton. Jeszcze nie skończyłem pisać, kiedy Agnieszka zadzwoniła i powiedziała: Masz córkę!
Nie pisał pan felietonów kiedy był pan ambasadorem w Chile. Dyplomatom nie wolno tego robić?
Chciałem pisać. Uzgodniłem to nawet z ówczesnym szefem MSZ, Dariuszem Rosatim. Powoływałem się na casus wybitnego ekonomisty amerykańskiego Johna Kennetha Galbraitha, który obejmując stanowisko ambasadora USA w Indiach poprosił prezydenta Kennedy’ego o zgodę na dalszego pisanie recenzji filmowych, które były jego hobby. Kennedy pozwolił. Rosati początkowo też. Powiedział: Oczywiście, moja żona nie wyobraża sobie inaczej.
No i co się stało?
Tuż przed moim wyjazdem ludzie z opozycji wykorzystali przeciek z MSZ dotyczący kosztów integracji Polski ze strukturami europejskimi. Rosati się wkurzył i zabronił wszystkim jakichkolwiek kontaktów z mediami. Nie mogłem pisać felietonów przez cały okres ambasadorowania, 1997-2002. Potem wróciłem do „Polityki”.
Ale za to przez cztery lata był pan ambasadorem, jakie wino chilijskie pan poleca?
Ja piję Casillero del Diablo, dobre wino średniej klasy. Ale za najlepsze i najdroższe uchodzi Don Melchior.
A polska polityka pana nie nuży?
Słyszał pan o moich książkach, choćby o olimpiadzie w Monachium, czy o narkotykach w USA?
Słyszałem, podobnie jak o korespondencjach z wojny wietnamskiej i o skeczach do kabaretów, ale twardej polityki nigdy pan nie zostawił.
Interesuje mnie. Interesowałem się nią także wtedy, kiedy była niewdzięczna, przed 1989 rokiem. Dla nas w 1968 roku choćby różnica pomiędzy Mieczysławem Moczarem a Adamem Rapackim, szefem MSZ, który zrezygnował w proteście przeciwko czystkom antysemickim, była jednak ważna.
A dziś polska polityka nie jest miałka? Trochę, jak w pana skeczu Szachy dla kabaretu „Pod Egidą”, gdzie dwaj szachiści przesuwali pionki i mówili:„Maliniaka na rolnictwo, Kucharskiego na komunikację, Kowalskiego na marszałka Sejmu”.
To był skecz, który nawiązywał do walk frakcyjnych w PZPR z brawurowym wykonaniem Pietrzaka i Fronczewskiego. Polityka bywa dziś podobna, ale da się analizować w sposób głęboki, tak jak robią to profesorowie Bronisław Łagowski czy Andrzej Walicki. Teraz mamy Komorowskiego na prezydenta, Schetynę na Sejm, Ziobrę na prezesa, a prezesa na Brukselę. Mecz trwa.
Te czasy są lepsze niż tamte?
Dla Polski na pewno. Dla mnie? Zależy pod jakim względem. Byłem młody, piąłem się w górę jako dziennikarz, uczestniczyłem w znakomitym projekcie, jakim była „Polityka”. Felietony, nie tylko moje, były czytane częściej niż dzisiaj. Wychowało się na nich kilka pokoleń.
Był pan kiedyś szczerym komunistą?
Komunistą nie, ale w socjalizm wierzyłem. Za młodu wierzyłem w Polskę Ludową – innej nie mieliśmy. Uważałem, że to było nasze państwo, że budujemy lepszy świat. Cieszyliśmy się z MDM, ze Złotej Palmy w Cannes, z medali bokserów Stamma i wunderteamu Jana Mulaka. To się zbiegło z okresem mojej młodości. W pewnym sensie ja się czuję odpowiedzialny za PRL – za to czy mogłem lepiej pisać, czy mogliśmy robić lepsze pismo, lepszy kabaret? Czy mogłem wykazać więcej odwagi.
Ostatecznie nie należał pan do najbardziej upośledzonej grupy społecznej w PRL. Wychowywał pana wuj – generał i wpływowy działacz komunistyczny Jakub Prawin. Studiował pan w Leningradzie i w USA.
To szczęście w nieszczęściu jakim była utrata całej rodziny w Zagładzie. To doświadczenie miało wpływ na to, że najpierw, w młodości, uważałem system za swój, a później za niemożliwy do obalenia. Los takich jak ja dobrze opisała Hanna Krall w jednym ze swoich wywiadów. Należałem do ludzi, którzy w czasie wojny stracili wszystko.
Patrząc po losie pana rodziny bardziej prawdziwa staje się wersja historii o Polakach – szmalcownikach, czy ratujących Żydów?
Mogę mówić za siebie – ocalili mnie Polacy, którzy mają teraz swoje drzewko w Yad Vashem, a moich rodziców zadenuncjował Polak, który teraz jest w Piekle. Początkowo trafiłem do domu dziecka w Częstochowie. Nie miałem oparcia w rodzinie, w żadnym kościele, w tradycji, nie miał mi kto przekazać tradycyjnych wartości. A ówczesne państwo – jakie nie było – dawało nam namiastkę tego oparcia.
Identyfikował się pan bez zastrzeżeń?
Jako dziecko – bez zastrzeżeń, później nie w pełni. Byłem krytyczny, tak jak dzieci stają się z wiekiem krytyczne wobec rodziców. Nie zapisałem się na przykład do partii. Ja raczej byłem poputczikiem – sympatykiem idei. Nie afirmowałem jej całym sobą, ale wtedy było mi z nią po drodze.
Na początku lat 60. znalazł się pan na renomowanej amerykańskiej uczelni Princeton, zresztą wówczas bardzo konserwatywnej.
Jadłem nawet lunch z Allanem Dullesem – szefem CIA, bratem sekretarza stanu, o czym doniósł na mnie do Gomułki ówczesny radca ambasady polskiej, pan F.
Nie zachłysnął się pan kapitalizmem?
Pewnie, że tak! To był najszczęśliwszy rok mojego życia, chociaż nie wiem czy by się spodobało „Playboyowi”, bo to była wtedy uczelnia tylko dla chłopców. Dostałem nawet propozycję, żeby zostać jako asystent. Ale nie mogłem tego zrobić kolegom z „Polityki”. Miałem też w Polsce dziewczynę, która nie mogłaby wyjechać, kolegów, swoje życie. Tu był mój świat.
Nie doskwierały panu absurdy systemu?
Wszystkim doskwierały. Że jest niewydajny, że ma kłopoty z wyprodukowaniem byle śrubki. Śmialiśmy się z tego w kabarecie. Ale my żyliśmy tutaj, cieszyliśmy się sobą, redakcją, koszulą non-iron albo butami dla dziewczyny, które przywoziło się z wyjazdu zagranicznego. Dla historyka, dziś profesora, Andrzeja Garlickiego, przewiozłem do kraju Historię Polski Poboga-Malinowskiego. A zlewozmywak do mieszkania w Warszawie przywiózł mi znajomy z Olsztyna.
Pisał pan skecze dla kabaretów, kpił z elementów życia peerelowskiego, nigdy nie korciło pana, żeby zostać opozycjonistą?
Do połowy lat 70. opozycja praktycznie nie istniała. A potem trzeba było odwagi, żeby do niej przystać. Ja nie jestem herosem. Pan nim jest?
Nie wiem, ale mam nadzieję, że gdybym się urodził wcześniej, to bym był w opozycji.
Ale się pan nie urodził, więc pan nie wie. Ma pan to coś, co kanclerz Kohl nazywał „przywilejem późnego urodzenia”. A może byłby pan po prostu tym, kto wtedy pana zdaniem zachował się tchórzliwie? Nie wszyscy muszą być odważni. Ale „Polityka” była wydarzeniem, a felietony Bywalca były jedną wielką kpiną, np. opis herbatki wydanej z okazji 15. rocznicy oczekiwania na założenie telefonu, lub sprawozdanie ze spotkania właścicieli samochodów Mikrus, którzy w teczkach przynosili części zamienne.
Pisał pan też bardzo dużo o USA, obsługiwał spotkania na szczycie Reagan – Gorbaczow i robił wywiad z prezydentem Bushem seniorem. To dwaj zapiekli konserwatyści. Który zrobił na panu lepsze wrażenie?
Bush, bo przyjął mnie wraz z dwoma kolegami w Owalnym Gabinecie i udzielił wywiadu.
To pytanie, które często jest stawiane przy okazji dyskusji o Kapuścińskim. Pan pisał między innymi reportaże poświęcone wojnie w Wietnamie. Na ile w PRL można było taki tekst napisać uczciwie?
Całej prawdy nie można było napisać. Cenzura wykreślała wszystko o pomocy z Północy. Moje reportaże z Wietnamu pochwalił nawet Kisiel, ponieważ udało mi się przemycić, że Vietcong otrzymuje broń i ludzi z Hanoi. Zachęcam do mojej książki Co dzień wojna.
Wracając do Warszawy. Kiedyś stwierdził pan, że warszawski salon mówił wierszem, a teraz mówi prozą. Co to znaczy?
W czasach Agnieszki Osieckiej bardzo ważny był na przykład Studencki Teatr Satyryków, piosenka i znaczenie tekstów, także między wierszami, ich kontekst i podtekst. Kiedy Krafftówna śpiewała piosenkę Osieckiej Sztuczny miód („nie mów do mnie jak do żony”) – to była to aluzja do traktowania obywateli przez władze. Ludzie czytali w drugim obiegu Miłosza i Herberta. Chodzili na spotkania autorskie poetów, na wieczorach Bronisława Maja był ścisk. Wtedy kultura, także felietony, odgrywała ważną rolę.
W warszawskim SPATiF-ie pan i Osiecka z kim siadaliście przy stoliku?
Przede wszystkim z Adamem Ważykiem i z Januszem Minkiewiczem, którego to był stolik. Wtedy poznałem też poetów rosyjskich – Andrieja Wozniesienskiego i Jewgienija Jewtuszenkę. Pamiętam, że miałem w domu przywieziony z Hamburga specyficzny gadżet – to była normalna puszka, taka jak z pomidorami, w której środku zapuszkowany był kawałek liny żeglarskiej nasyconej specyficznym dla niej zapachem smaru. Jewtuszenko zapytał co to jest, a potem poprosił, żebyśmy mu to dali, to napisze o tym wiersz.
Osiecka znała Okudżawę.
I ja przez nią też. Kiedyś odwiedziliśmy go w Hotelu Europejskim, gdzie leżał przeziębiony. Koło stolika stały dwie butelki coli. Nagle rozległo się pukanie, przyszedł kelner, na tacy miał kolejną butelkę. My się pytamy Bułata: „Po co ci tyle coca- coli”. A on na to: „Bo to jest niewiarygodne. Podnosisz telefon, zamawiasz coca-colę. Kelner przynosi, dostaje banknot i jeszcze wychodzi zadowolony. A jak ja kiedyś zimą przyjechałem do hotelu w Leningradzie i było potwornie zimno, więc zadzwoniłem do recepcji czy mogliby mi przynieść szklankę gorącej herbaty, to usłyszałem odpowiedź: – A tobie nogi z tyłka nie wyrosły, że nie możesz zejść do bufetu?”
Śmieszy dziś Pana Kuba Wojewódzki?
Mam z nim miłe doświadczenie. Ośmieszał „czwartą RP”. Kilka lat temu zaprosił mnie do programu i podobno dałem sobie radę.
Podoba się panu jego program?
Program Wojewódzkiego to nie jest program mojej partii. Zbyt duża koncentracja na tematyce poniżej pasa.
Peszy pana tematyka seksu?
Raczej jej nadmiar.
To nader konserwatywne podejście.
Bo ja jestem konserwatywny. Trzymam się dawnych obyczajów i starych kolegów. Z moimi najlepszymi przyjaciółmi – Andrzejem Krzysztofem Wróblewskim i Andrzejem Garlickim – znamy się od 1956 roku. A z profesorem Marianem Grynbergiem nawet dłużej. I nadal trzymamy się razem. Jestem konserwatywny jeśli chodzi o ubiór, o obyczaje. Wstaję z krzesła, kiedy wchodzi kobieta.
Przeszkadza panu jak ktoś trzyma łokcie na stole przy obiedzie?
Oczywiście, albo jak gestykuluje widelcem i nożem. Okropne.
Podziela pan opinię o zdziczeniu obyczajów w naszych czasach?
W latach 60. i 70. panowała mniejsza swoboda, nie tylko polityczna, ale i obyczajowa. Elita była węższa, ogłada większa (choć byli Himilsbach i Iredyński), w mediach mniej było agresji i prowokacji poza oficjalną agresją przeciwko „elementom antysocjalistycznym”. Obowiązywał standard „Kabaretu starszych panów”. Ludzie mogli się unikać czy nie lubić, ale obyczaje były lepsze.
Ale imprezowano też hucznie. Jerzy Urban w swoim Alfabecie wspomina Marylę Rodowicz, która przywiozła na imprezę do pana i Agnieszki Osieckiej żywego prosiaka…
Tak. To był prawdziwy szok. Nie wiedzieliśmy co z nim zrobić. A Jan Pietrzak pytał naszą małą córeczkę, gdzie mamusia trzyma whisky. Od tamtego czasu córka wydoroślała, a Pietrzak zdziecinniał.
Zdaje się, że poszedł do rzeźnika.
Kto? Pietrzak?
Prosiak.
Trafił chyba do jakiegoś gospodarstwa, żeby go jeszcze podtuczyli zanim pójdzie na szynkę.
W naszych czasach niedopuszczalne.
Mam fotografie z tego party.
Czytałem o jednym zdjęciu z tej imprezy. Urban wspominał, że gdy złapał prosiaka za tylne nogi, to ten narobił mu na twarz i tak uwieczniono go na fotografii.
Tak było.
Dużo pito?
Nawet wodę z wazonów.
Więc dziś nastąpiło zdziczenie salonów?
Urban nigdy nie należał do salonu, zawsze prowokował. Nie twierdzę, że dawniej bawiono się lepiej, ale jednak za moich czasów żadna aktorka nie pokazałaby gołego tyłka reżyserowi. Chyba, że był jej mężem, to może pokazywała, ale w domu. Nina Andrycz mogła to uczynić wobec premiera, bo był jej mężem, Aleksandra Śląska wobec Janusza Warmińskiego, bo była jego żoną. Ale nie wobec publiczności. Dla mnie to gest niedopuszczalny, a środowisko wybrało Joannę Szczepkowską na prezesa ZASP, czyli nie mam racji.
A co to w ogóle jest salon?
Nie wiem.
Jak to? Nie jest pan jednym z filarów dzisiejszego salonu towarzysko – dziennikarskiego.
Pierwsze słyszę. Czy ja gram w piłkę z Tuskiem, albo w golfa z Drzewieckim? Czy piję z Michnikiem? A może mnie pan widział, jak pcham wózeczek z bliźniakami?
Czuje się pan odrzucony?
Raczej pomijany przez oba salony. Nazwijmy to: salon „Wyborczej” i salon „Rzeczpospolitej”.
Że w tym drugim, czyli tak zwanym antysalonie nie ma pan czego szukać, to oczywiste, ale salon „Gazety Wyborczej” też pana nie chce?
To wybredne środowisko. Tam poprzeczka ustawiona jest wysoko. Barańczak, Geremek, Konwicki – tak. Stomma, Toeplitz, Hen – nie. Szkoda, że nie może pan już o to zapytać Krzysztofa Teodora Toeplitza, ale polecam Ludwika Stommę, który jest profesorem Sorbony. Albo Józefa Hena, który bardzo to przeżywa w swoim Dzienniku na nowy wiek. Mam znajomych w „Gazecie”, ale bywam tam tylko w Radiu TOK FM, które należy także do „Polityki”. Na recenzję którejś z moich książek na łamach „Gazety” czekałem dwadzieścia lat. I bardzo za nią Adamowi Leszczyńskiemu dziękuję.
W pana głosie słychać nutę rozżalenia?
Przeciwnie – zadowolenia, że nie byłem i nie jestem niczyim pieszczochem. Przez ponad 50 lat pracy dziennikarskiej nie dorobiłem się ani jednej nagrody. Może pan sprawdzić.
Mówi pan, jakby był pan jakimś antysystemowcem.
Stwierdzam po prostu fakt, że mam dobry kontakt z czytelnikami, ale nie z elitą, która decyduje kto jest dobry, a kto nie. Na salonach, tam gdzie są koła decydenckie, nie mam czego szukać.
Lubi pan nowoczesną lewicę?
Gdybym był Hiszpanem – głosowałbym na Zapatero. Piszę do „Polityki”, którą Dominik Zdort z „Rzeczpospolitej” nazywa „tygodnikiem od lat pełniącym rolę zaplecza intelektualnego polskich postkomunistów”. Ja i zaplecze intelektualne! Koń by się uśmiał. Czytam „Przegląd”, popieram „Krytykę Polityczną”. Lubię czytać Waldemara Kuczyńskiego, Magdalenę Środę, Bronisława Łagowskiego, Artura Domosławskiego z „Gazety Wyborczej”. Napisał świetną książkę o Kapuścińskim.
Pana córka, Agata Passent jest feministką?
Nie. Ale była na manifie.
Córka ma wpływ na pana poglądy?
Raczej na moje zainteresowania. Czasem podsuwa mi książki, często zresztą zbyt trudne – eseje Brodskiego, Esterhazy, Libery o Godocie.
A o polityce?
Nie. Ona jest na to za mądra. Rozmów ideologiczno-politycznych nie prowadzimy.
A lewica tęczowa pana kręci?
Sprawy tęczowe nie budzą mojego zainteresowania, ale jestem za równouprawnieniem wszystkich mniejszości.
Tylko koniunkturalnie ze względu na poprawność?
Nie tylko. Duże wrażenie wywarły na mnie dzienniki Zygmunta Mycielskiego, kompozytora i wybitnego krytyka muzycznego (oczywiście w PRL), który opisywał jaką tragedię przeżywał w związku ze swoim homoseksualizmem. Ten wątek jest również bardzo poruszający u Iwaszkiewicza. Współczuję im, choć przyznaję, że kiedy widziałem w Berlinie wielką paradę gejów to ich ostentacja mnie raziła.
Publicznie całujący się homoseksualiści powodują, że odwraca pan głowę?
Jeśli publicznie robi to chłopak z dziewczyną, to też mnie to razi. Ale przyznaję, że w przypadku gejów bardziej.
Mówi pan o tym, że jest pan hetero takim głosem, jakby cierpiał pan na jakąś dysfunkcję.
Nie. Wychodzę z szafy i mówię całemu światu: „Jestem straight”.
Nie ma pan wrażenia, że PRL – w tym stan wojenny – był całkowitym zaprzeczeniem tych wszystkich lewicowych postulatów, które dziś pan tak popiera?
Faktycznie, PRL była bardzo rygorystyczna. Gomułka nie dopuszczał przecież nawet żadnego cudzołóstwa i krzywo patrzył na przygody Cyrankiewicza. Krzyczał na Rakowskiego za reportaż Kapuścińskiego, w którym „chłop – babę, na stojąco, i to na pierwszej kolumnie ‘Polityki’!” Ale pamiętajmy, że PRL była kilkadziesiąt lat temu.
Tak, ale tu nie chodzi o niezrozumienie postulatów tęczowej rewolucji, a o zwykłe prześladowanie, jak choćby podczas osławionej esbeckiej akcji „Hiacynt” (zbieranie na rozkaz gen. Kiszczaka materiałów o gejach w latach 1985-87 – przyp. red.). Z kolei broniony przez pana gen. Jaruzelski miał swój udział nie tylko w masakrach robotników czy inwazji na Czechosłowację, ale i w antysemickich czystkach w wojsku.
Ma pan skłonność do nadużyć. Nie byłem, żadnym chwalcą Jaruzelskiego. Zgadzam, że czystka w wojsku to nie jest chlubna karta w jego życiu. Nie wiem skąd panu przyszło jednak do głowy, że ja wychwalałem Jaruzelskiego.
Bo bronił pan stanu wojennego.
Nie broniłem, tylko uważałem, że stan wojenny jest nieuchronny i przeciwko niemu nie protestowałem, podobnie jak znaczna część społeczeństwa, a to co innego. Proszę mnie nie podpisywać pod innymi decyzjami Jaruzelskiego. To ja napisałem do niego i do jego towarzyszy list protestujący w sprawie cenzury. Nie chcę być niczyim sędzią. Szczególnie jeśli było się w takiej strukturze jak wojsko czy partia, gdzie nie łatwo było powiedzieć „nie”. Zrobili to nieliczni. Nie zastanawia pana, skąd nadal szerokie uznanie dla generała?
Zastanawia i to bardzo. Jacek Kaczmarski napisał piosenkę Marsz intelektualistów krytykującą ludzi pióra, którzy poparli stan wojenny. Przede wszystkim pana.
Nie opowiedziałem się za, ale też nie opowiedziałem się przeciwko. Pogodziłem się, przyjąłem do wiadomości. A Kaczmarskiego cenię jako popularyzatora Wysockiego w Polsce. Fundacja „Okularnicy” imienia Agnieszki Osieckiej, którą prowadzi moja córka, organizuje w tym roku w Polsce i w Norwegii cykl koncertów piosenek Osieckiej, Kofty i Kaczmarskiego. Czy podać panu numer konta Fundacji? Do końca kwietnia może pan wesprzeć tę szlachetną inicjatywę.
W stanie wojennym pisał pan o tym, że część osób musi na trochę odejść z dziennikarstwa.
Czy pan jest z IPN czy z „Playboya”? Jakich odważnych czynów pan dokonał, że może tak innych egzaminować z odwagi i z patriotyzmu? Niesłusznie pisałem. Ale mój redakcyjny kolega pisał z kolei, że to ja muszę odejść. Było gorąco. Do dzisiaj muszę znosić konsekwencje. Chociaż biłem się w piersi, nadal gryzą mnie po kostkach nienawistnicy w rodzaju Piotra Zaremby czy Roberta Mazurka.
O znanym brytyjskim dziennikarzu i przyjacielu „Solidarności” Timothym Gartonie Ashu pisał pan „półuczony, półdziennikarz”.
Coś w tym jest. Ash jest profesorem i publicystą, ostatnio zabrał głos na temat książki o Kapuścińskim. Jak pan się już wziął za wypominanie moich grzechów, to pomogę panu – żałuję jeszcze jednego tekstu, w którym poparłem decyzję, by nie wpuścić do Polski Seweryna Blumsztajna, który chciał wrócić z Paryża do Polski. To był mój błąd. Nie raz się tłumaczyłem. Blumsztajn mnie prosił, żebym już przestał przepraszać. Teraz powinienem przeprosić jego pieska, którego obecności nie chciałem zaakceptować w restauracji, bo się z nim nie umawiałem.
Jeszcze raz zachowałby się pan tak samo?
Z małymi korektami, o których mówiłem – tak samo. Do dziś płacę za to wysoką cenę. Człowiek taki jak pan, który niewiele pamięta, ale już jest gotowy do wydawania sądów moralnych, może mnie przepytywać z mojej postawy, jak gdybym zgwałcił matkę – ojczyznę. Ale przy moim temperamencie postąpiłbym tak samo, jak wtedy. Inaczej musiałbym zaprzeczyć swojej naturze. Sobie.
Jak po prostu zadaję panu pytania, a nie wydaję sądy. Młodszym nie wolno pytać starszych?
Ale najpierw powinni się nauczyć historii. Pańskie ostatnie pytania napisano chyba w głównej komisji badania zbrodni hitlerowskich i komunistycznych przeciwko narodowi polskiemu.
Nie, ja i bez jej pomocy taki jestem paskudny. Co jest dla pana nadrzędną wartością?
Życie. Rodzina. Polska. Redakcja.
Większą niż wolność, demokracja?
Większą. Cenię sobie przede wszystkim życie. Agnieszka Osiecka napisała o mnie: „Całe życie walczy o spokój”.
Kilka opinii o panu: „najlepszy Polski dziennikarz powojenny”, „pozostaje sobą mimo wszystkich historycznych zawirowań”, „filar peerelowskiej kultury”, „chwalca stanu wojennego”. Która jest prawdziwa?
Chyba ta, że pozostaję wiecznie sobą. Nigdy nie udało mi się przekonywająco udawać ani komunisty, ani antykomunisty, ani patrioty, ani kosmopolity. Do końca nie potrafię być nawet sobą. Jestem szarą strefą.