Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Czesław Mozil

PLAYBOY nr 5, 2010 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke


Czujesz się gwiazdą?

Nie, bo nie ma mnie na Pudelku. Pudelek mnie ignoruje. Pudelek mnie olewa (wybuch śmiechu). Zresztą dziwię się temu, bo moje życie jest bardzo kolorowe. A dlaczego na przykład nie zaprosił mnie jeszcze Szymon Majewski? Myślicie, że da się to załatwić? (śmiech).

Mówisz, masz. Ale z drugiej strony ty sam od gwiazdorstwa uciekasz.

Bo nie interesują mnie dziesiąte edycje telewizyjnych show. Chcę brać udział tylko w pierwszych. Moje ciotki cały czas pytają, kiedy będą mogły mnie zobaczyć w „Tańcu z gwiazdami”! A mnie nawet nie ma na Pudelku… Dobrze, że chociaż u was się pojawię! Wszyscy moi kumple są mega podjarani, że udzielam wam wywiadu.

Nie dziwi nas to. Powiedz tylko, czy polski PLAYBOY był twoim pierwszym PLAYBOYEM?

Tak. Odkryłem go w kiblu u kolegów. Najpierw jednak poznawałem inne pisma takie jak „Cats” czy „Hustler”. Playboy to dobre artykuły, byłem na nie wtedy za młody. Na początku interesowały mnie laski. Zresztą zostało mi to do dzisiaj (śmiech). Ostatnio gadałem z kumplem, który chce zacząć kręcić filmy dla dorosłych. Jest sfrustrowany, tak jak ja, bo w 40-milionowej Polsce nie ma dobrego porno. A bez dobrego porno ciężko wytrzymać. Na Węgrzech, w Czechach i Słowacji jakoś sobie z tym radzą! Polacy są konserwatywni i widzą kobietę albo jako Matkę Teresę albo jako dziwkę. Nie ma środka, co jest dla mnie żenujące i obrzydliwe. W Polsce w ogóle wstydzimy się, że mamy ochotę na seks. Bo jeżeli mamy, to albo jesteśmy skurwysynami albo nie wierzymy w Boga. Co ma piernik do wiatraka?

Chciałbyś zaangażować się w produkcję polskiej pornografii?

Chciałbym pomóc kumplowi finansowo. Dobrze wiem, że gdy nie mam w pokoju internetu i nie mogę sobie wejść na redyoutube.com lub redtube.com, czuję się tragicznie. Uważam, że w Polsce na pornografii można zarobić grubą kasę. Przecież seks i jednoczesne mówienie po polsku byłoby zajebiście podniecające!

A co lub kto podnieca cię ostatnio?

Ksenia – mistrzyni squirtu (śmiech). Ostatnio w czasie podróży naszym Sharanem mamy fajną jazdę. Wyliczamy od „a” do „z” i od razu sprawdzamy to na ekranie. Zaczynamy od „anal”, potem „blowjob”…, „fisting” – aż do „z”.

Jak wytrzymuje to twoja menedżerka?

Jest fajnie pokręcona i trzyma fazę (śmiech). Sama bierze w udział w tej zabawie.

Kiedyś stwierdziłeś, że jesteś „słodkim chłopczykiem, co nigdy konia nie walił”.

Kantowałem (śmiech). Rozumiecie, musiałem zabłysnąć w telewizji. Stanowczo zaprzeczam, choć nie chodzę z flagą i nie krzyczę, że codziennie walę konia.

Kogo chciałbyś zobaczyć nago na naszej rozkładówce?

Brodkę, bo jest dziewczęca. Sonię Bohosiewicz, bo jest cudowna. Edytę Herbuś, bo jest fajna i piła ze mną wódkę. Ale oczywiście nie życzę im sesji z akordeonem (śmiech).

A czy twoja pierwsza nauczycielka-akordeonistka mogłaby by być naszą playmate?

Jak by była młodsza, to na pewno. Gdy ją poznałem, miała około czterdziestki, ale i tak robiła świetne wrażenie. Ciekaw jestem, jak wygląda dzisiaj.

Czy akordeonistki są seksowne?

Dziś w Kopenhadze studiuje tylko jedna mega piękna akordeonistka. Pamiętajcie, że każdy akordeonista to „nerd” (kujon, oferma – przyp. aut.). Z sex appealem nie ma to wiele wspólnego.

Ale sam mówiłeś, że od kiedy zacząłeś grać na akordeonie, wzrosło twoje powodzenie u kobiet.

Bo każdy chce się przespać z „nerdem”. Na zasadzie przygody ze świrem. Bo tylko oryginały mogą grać na tym instrumencie. Muszę przyznać, że podrywanie na akordeon całkiem nieźle mi wychodziło… Funkcjonuje taki kultowy żart środowiskowy: „Welcome to heaven. Here’s your harp. Welcome to hell. Here’s your accordion”. Gdy nie ma się dystansu do tego instrumentu, staje się on piekielnie kiczowaty.

Jak w branży mówi się na akordeon?

Zmarszczka, wstyd…

I świnia.

Tego nie znałem! Pewnie dlatego, że trochę przypomina świński ryj.

A co boli od akordeonu?

To ciężki instrument. Siedzenie godzinami z czternastoma kilogramami na kolanach powoduje duże problemy z kręgosłupem. Sam wielokrotnie chodziłem do kręgarzy.

Patrząc na twój specyficzny „schył” estradowy, w ogóle nas to nie dziwi.

Przecież wiadomo, że robię to tylko dlatego, żeby nikt nie widział mojej podwójnej brody (śmiech). A wiecie jak na plaży poznać akordeonistę? Jak się dużo ćwiczy, następuje naturalna depilacja w dwóch miejscach: na środku klaty i na udach. Wygląda to idiotycznie. Dla mnie bardziej seksualnymi instrumentami są gitara i bębny.

A wiolonczela?

Miałem za dużo koleżanek-wiolonczelistek. Choć, gdy patrzę na Maję Kleszcz z Kapeli Ze Wsi Warszawa… Ona jest idealna na waszą rozkładówkę! Zresztą w ogóle, gdy widzi się dziewczyny z tego zespołu, ma się ochotę z nimi być. Strasznie kręcą mnie ich głosy. Mam nadzieję, że się nie obrażą. Spróbujcie je rozebrać! (śmiech). Raczej się nie zgodzą, a szkoda. Gdyby Polska nie była taka katolicka, mielibyśmy całkowicie inną przestrzeń ciała. Wiecie, gdzie spotkało mnie największe zło?

W Urzędzie Skarbowym?

Do tego jeszcze wrócimy (śmiech). Na Jasnej Górze w Częstochowie. Byłem tam z koleżanką. Chodziliśmy sobie spokojniutko, a każda osoba patrzyła na nas i prawie charczała. Chrrrrr, chrrrrr… Jak w filmie Blade. Jestem wierzący, ale religia jest tylko moją bajką.

Twoja mama to katoliczka, a twój tata jest prawosławny.

Dodatkowo wychowywałem się na podwórku z muzułmanami, Chińczykami i Japończykami. Dzięki temu jestem bardzo otwarty na inność i zamknięty na głupotę.

Jakim cudem znalazłeś się w Danii?

Ojciec, który jest Ukraińcem zawsze chciał mieszkać na Zachodzie. Najpierw poznał Polkę, w której się zakochał i dzięki której znalazł się w Polsce. Potem rodzice chcieli wyemigrować do Kanady, zatrzymując się u mojej babci w Danii. Mój dziadek – Czesław zginął w wypadku. Babcia poznała potem Polaka mieszkającego w Danii i wyszła za niego za mąż. Klasyka. Dlatego właśnie Dania była idealnym przystankiem dla rodziców. Najlepszy przyjaciel ojca mieszkał w Vancouver, stąd ten „kanadyjski pomysł”. Ponieważ mieliśmy wielkie problemy z wizą, zostaliśmy w Danii, z czego ogromnie się cieszę, bo Polska zawsze była blisko. Gdybym wylądował w Kanadzie, nad Wisłą bywałbym bardzo rzadko albo w ogóle. Poza tym po „South Parku” już inaczej patrzę na Kanadę (śmiech).

Jak wiodło się rodzicom na Zachodzie?

Nie mogli pracować w swoich zawodach. Sprzątali biura i pracowali fizycznie, żeby jakoś się utrzymać. Kupili domek, który trzeba było spłacać. Ponadto inwestowali we mnie. To był bardzo ciężki czas. Wcześniej w Polsce mama była nauczycielką w liceum, a tata był księgowym i miał sklep ze śrubkami (śmiech). Dzisiaj ten sklep jest duży i przynosi komuś dochody. Wtedy był mały i dochodów nie przynosił.

Lepiej mówisz po polsku, ukraińsku czy duńsku?

Po ukraińsku rozumiem, ale gadam słabo. Zdecydowanie najlepiej czuję się w duńskim, który w moim wykonaniu jest takim duńskim-arabskim, trochę z getta, w którym się wychowałem. Do niedawna myślałem, że po polsku, podobnie jak po duńsku, mówię znakomicie – bez akcentu. Jak usłyszałem się w jakimś wywiadzie, odpadłem. Nie da się mnie słuchać.

Słuchanie ciebie to czysta przyjemność, aczkolwiek ciężko uwierzyć, że studiowałeś polonistykę w Kopenhadze.

Przez rok. Więcej nie dałem rady, bo mój kolega-Duńczyk był lepszy z gramatyki. Było to na tyle uwłaczające, że się wycofałem. Tym bardziej, że idąc na te studia myślałem, że nie będę musiał tam niczego robić. Przeliczyłem się i do dzisiaj uważam, że polska gramatyka jest nie do skumania.

A skumałeś już, czy Dunki są bardziej otwarte od Polek?

Myślałem tak przez dłuższy czas. Skarżyłem się nawet kolegom, bo nie potrafiłem podrywać Polek.

Jak podrywa się Dunki?

Podchodzisz i pytasz: „Pójdziesz ze mną do domu?”. To był mój klucz, ale w Polsce się nie sprawdził. Nacinałem się i musiałem wysłuchiwać, jaki jestem niedobry (śmiech).

Zmieniłeś taktykę?

Tak, ale nadal nie potrafię dwie godziny słodzić i opowiadać, że „twoje oczy są złocieniem i przypominają mi dwie gwiazdy”, jeśli chodzi mi tylko o sex. Już nie jestem taki bezpośredni, przynajmniej staram się taki nie być. Dzięki temu najcudowniejszy seks życia przeżywałem z Polkami, a nie z Dunkami.

Polskie groupies również różnią się od duńskich?

Nie lubię słowa groupies. To są po prostu bardzo miłe koleżanki. Ale ostatnie trzy noce spałem sam (śmiech). W Danii grałem w podziemnej kapeli, więc nie zdążyłem mieć tylu koleżanek. A w Polsce znam masę fajnych, młodych, kumatych fanek, robiących strony w stylu czeslawnameza.ubf.pl. Dziewczyny zadają tam pytania: „czy poczekałabyś na Czesia trzy miesiące, pół roku czy dwa lata?”. Albo: „czy poszłabyś po burgera dla Czesia o drugiej w nocy?” Wchodzą tam panny i dzieciate mężatki.

Czyli masz powodzenie, Czesław.

Czasami przychodzą chłopaki, dają mi kondoma i mówią, że proszą o autograf, bo ich dziewczyna jest moją wielką fanką (śmiech).

Jesteś kawalerem?

Tak i mam z tym problem. To znaczy ogólnie jest super, ale odkąd jestem szerzej znany, nie miałem normalnego flirtu. Nie jestem już Mozilem, tylko Czesławem Śpiewającym. Bardzo mnie to irytuje, ale płakać wam tu nie będę. Sam tego chciałem.

A chciałbyś wystąpić w jakiejś reklamie?

Oczywiście! Na przykład w reklamach baterii Duracell, prezerwatyw i gier komputerowych. Wszystkie te produkty kocham. Mógłbym też reklamować inne rzeczy, ale nie są legalne. W ogóle to chciałbym spotkać jakąś znaną aktorkę. Marzy mi się taka strasznie egocentryczna aktorka, taka nie do wytrzymania. Taka, z którą jak siedzisz na mieście, to się wstydzisz. Mogłoby być słodko. Tylko, że one zawsze wybierają jakichś palantów. Przeglądam te wszystkie Pudelki i widzę, że sami pajace się wokół nich kręcą. Powiedzcie aktorkom, że Czesław jest NAJLEPSZY. Między nami mówiąc, to chętnie zagrałbym jakiś epizod w serialu. Na przykład w „M jak miłość” kuzyna Muchy z Kanady – dziwnie gadającego, mającego śmieszny akcent, takiego fajnego, słodkiego chłopca (śmiech).

Może po tym wywiadzie dostaniesz propozycję.

Moja nauczycielka z liceum załamała się, kiedy jej powiedziałem, że idę na studia muzyczne. Ona widziała mnie tylko w akademii teatralnej.

Ty tymczasem trafiłeś do teatru dziecięcego.

Jako muzyk i aktor. Razem z dwiema profesjonalnymi aktorkami wystawialiśmy różne przedstawienia. Byliśmy na przykład w Syrii, Libanie i Jordanii. W tym samym czasie, kiedy Amerykanie złapali Saddama Husajna! W Danii występy dla dzieci stoją na bardzo wysokim poziomie. W sztukach porusza się tematy rozwodów, wojny i śmierci. Nie wystawia się tam głupot A propos, widzieliście może film Pornocchio? Babki „jadą” na Pornocchio i krzyczą: „Kłam mi Pornocchio! Kłam mi!”. A on wrzeszczy: „Rozpętałem wojnę atomową!” W tym czasie rośnie mu ptaszek. Rewelacja. Polecam.

To była twoja pierwsza praca?

Najpierw byłem „paper boyem” i rzucałem gazetami. Ojciec nawet skonstruował dla mnie specjalną przyczepkę do roweru. Taka praca hartuje, choć do dziś boję się psów nie na uwięzi (śmiech).

A McDonaldsa się nie boisz?

Trochę się boję. Zapomniałem o tym! Rzeczywiście przez wakacje „robiłem” dla nich. Byłem wtedy już na studiach. Kupiłem używany akordeon za 20 tysięcy złotych i musiałem jakoś spłacić pożyczkę. Miałem bardzo luźny grafik. Przychodziłem, kiedy chciałem i na ile chciałem. Byłem naprawdę świetny (w tym momencie Czesław wstaje i pokazuje, jak smażył, przekładał, nalewał i krzyczał. Całość przedstawienia okrasza dźwiękami skwierczenia oraz różnymi innym dźwiękami dobywającymi się z urządzeń mechanicznych. Żałujemy, że Czesław nie pracuje już w McDonaldsie – przyp. aut.). Odsączałem frytki z oleju, wyrzucałem odpady i smażyłem kotlety. Szczególnie to ostatnie robiłem znakomicie. Zawsze przygotowywałem „zielone” burgery – więcej cebulki i warzyw. Takie „ekoburgery” (śmiech). Byłem „pracownikiem miesiąca”, szefostwo chciało nawet awansować mnie na „białą koszulkę”, ale Czesław się nie dał… Do dziś pamiętam, gdy podczas przerwy wcinałem na zapleczu jakieś McDonaldsowe gówno, jednocześnie oglądając Wimbledon, w którym Ivanisevic po pięciu setach wygrał z Rafterem. Rozbeczałem się ze wzruszenia. Ja robię przy burgerach, a on w tym samym czasie osiąga coś wielkiego! Nigdy tego nie zapomnę (w trakcie opowieści Czesław udaje Ivanisevica, kładzie się na wyimaginowanej trawie, rozkłada ręce i modli się do Stwórcy. Goście lokalu są nieco zaniepokojeni.)

Spłaciłeś przynajmniej pożyczkę na akordeon?

Nie do końca (śmiech).

A wyszedł ci kiedyś jakiś interes?

Jeden – „Czesław Śpiewa” (śmiech). W centrum Kopenhagi miałem bar z kolegą-budowlańcem. Chcieliśmy po prostu lać piwo i tańczyć z dziewczynkami, co zresztą się udawało. A potem dostawaliśmy listy i skargi od mieszkańców, bo zwykle bywało u nas za głośno. Czynsz był za duży, piwo za tanie, a my dodatkowo za dużo go chyba spożywaliśmy…

Skąd mieliście pieniądze na ten bar?

W jednym z duńskich banków pracował Polak, który po bratersku pozytywnie nas zaopiniował. Dopiero co spłaciłem ten kredyt (śmiech). Zgodnie z duńskim prawem przez pół roku nie mogliśmy podejmować kasy zarobionej przez bar, tak więc musiałem zarabiać gdzie indziej. Zatrudniłem się na „budowlance” w Danii. Byłem tam tłumaczem polskich robotników, zaopatrzeniowcem, właściwie robiłem wszystko, co mogłem. Kupowałem gips, silikon i krzyżyki do glazury, a w wolnych chwilach chłopaki uczyły mnie polskiego języka potocznego (śmiech). Przez rok mój dzień wyglądał tak: wstawałem o 8, szedłem do roboty na budowę, o 13 przyjeżdżałem do baru, myłem podłogę, otwierałem go o 14, czekałem na kumpla, potem znowu jechałem „na budowlankę” i wracałem za bar o 23. Kolega szedł do domu, a ja – często pijany nie wiem jak zastąpić – zamykałem bar o 2, 3 w nocy. W weekendy był luz, bo pracowaliśmy tylko w barze (śmiech). W sumie wychodziło po 60 godzin pracy w tygodniu.

I jakby tego było mało, otworzyłeś jeszcze własną firmę.

Zostałem szefem maluteńkiej „budowlanki”. W trakcie jej działalności zrobiliśmy aż jedno mieszkanie. Mojemu koledze (śmiech). Wszystkie te przeżycia nauczyły mnie jednego: nie można żonglować zbyt wieloma piłkami. Wcześniej byłem pewien, że można.

Co teraz dzieje się z twoim barem?

Przez półtora roku próbowaliśmy go sprzedać. Przesunąłem przez to promocję koncertową „Debiutu” o pół roku, bo przecież nie mogłem zostawić przyjaciela na lodzie. W końcu się udało. Chwała Bogu, że przed kryzysem. Dzisiaj na pewno byśmy go nie sprzedali, a wisiał nad nami dług wobec banku – 600 tysięcy złotych! Nie byłoby wtedy Czesława (śmiech). Oczywiście niczego na barze nie zarobiliśmy. Dzisiaj jest tam bardzo droga francuska restauracja, ale wątpię, żeby „to szło”.

Zastanawialiśmy się, czy gdy byłeś jeszcze liderem Tesco Value, dzwonili do ciebie włodarze z Tesco?

Dzwonili! Ludzie z Anglii zgłosili się, żeby napisać o nas artykuł w wewnętrznej gazetce Tesco. Nie wiem, jak do nas dotarli, bo byliśmy w totalnym undergroundzie, ale artykuł powstał. Byliśmy tak blisko sławy… (śmiech).

Skąd wziął się pomysł na tę nazwę?

Wtedy większość europejskiej Polonii miała jazdę na ZHP. Ja też. Harcerstwo mnie mega jarało, bo dzięki niemu spotykałem na różnych zagranicznych obozach Polaków z całego świata. Poznałem dziewczyny z Detroit, chłopaków z Londynu i laski z Ukrainy. Ale nazwę zawdzięczaliśmy Amerykankom, które na obozie harcerskim w Anglii zauważyły, że wszystko co jadłem, było kupione w Tesco. One jadły znacznie lepiej i w żartach zaczęły nazywać mnie „Tesco Value”. Tak to się zaczęło.

Słuchałeś wtedy Kinga Diamonda?

Nigdy, ale moja siostra, która jest pielęgniarką, pracowała kiedyś w domu starców, w którym mieszkała jego matka. Co za odjazd! King był tam częstym gościem (śmiech).

Powiedz nam, kto jest weselszy: Polacy czy Duńczycy?

Duńczycy są zdecydowanie bardziej depresyjni od Polaków. Żrą tylko „happy pills” i udają szczęśliwych. Tam cały czas wieje wiatr i szybko robi się ciemno. Poza tym wszystko jest za zajebiste i za płaskie. Duńczykom jest za dobrze. A gdy jest dobrze, ma się wiele możliwości znalezienia problemu tam, gdzie go nie ma. W tym kraju jest tak fajnie, że nie ma o czym marzyć. Można tylko słodko pierdzieć. Ale to nie znaczy, że nie kocham Danii. Ubóstwiam ją!

I jednocześnie twierdzisz, że Polska dla ciebie i dla Duńczyków jest egzotyczna. Dlaczego?

Bo jest jednocześnie krajem?… ??? w którym rządzą stare układy i krajem wielkich możliwości. Tyle, że te możliwości mają najmłodsze pokolenia. Poza tym w Polsce występuje wiele absurdów.

I w ten sposób wróciliśmy do Urzędu Skarbowego.

No tak. Miałem problem z literówką w imieniu ojca. Zamiast „Rościsław”, napisałem „Rościslaw”. Występowałem wtedy o przyznanie NIP-u. Groziła mi kara 2500 złotych. Gdyby kumpel nie wytłumaczył mi, o co chodzi, byłbym w plecy. Kompletnie tego nie zrozumiałem, a pani w urzędzie była bardzo poważna. Dzięki temu Polska nie mogła dostać moich podatków. Ale to nic. Jak chciałem się zameldować w Krakowie, poprosili mnie o karteczkę z polskiego wojska. Ciężko było im wytłumaczyć, że mieszkałem w Danii. Gdy już to pojęli, okazało się, że dopiero w tym momencie zaczęły się schody. „Takiej sprawy jeszcze nigdy nie mieliśmy, musimy pana sprawdzić w Zabrzu”. Ja na to, że w Zabrzu nie byłem prawie 30 lat. Nie uwierzyli. Odlot!

Powiedziałeś kiedyś, że w telewizji widzisz coraz więcej polityków, którym mógłbyś zaufać i pójść z nimi na piwo.

Ale dotyczyło to tylko polityków z Danii. Oni wyglądają jak normalni, fajni, uśmiechnięci ludzie. A w Polsce? Sorry. Niektórzy z nich wyglądają tak, że można się przestraszyć – gęby jak u gangsterów! Jak bym ich spotkał w nocy na ulicy, od razu bym uciekał. A oglądaliście kiedyś jakieś wywiady z polskimi politykami? To tak, jakby oglądać „Rodzinę Soprano”. Duzi, grubi, bez gustu. Brakuje im, kurde… ludzkości. Serio! Akurat Tusk to ma. Ma luz i taki zwykły wymiar. Z nim chętnie bym się napił. Nawet mógłbym zapalić trawkę.

Czy dzisiaj nadal fałszowałbyś w chórze?

Na pewno, ale dzisiaj jestem już mądrzejszy i w chórze bym po prostu nie śpiewał. Kiedyś moje śpiewanie było oparte na chłopaku, który robił to lepiej ode mnie. Stawałem obok niego i otwierałem tylko usta (śmiech). Spotykaliśmy się co tydzień w niedzielę, w kościele pod Kopenhagą. Mieliśmy swojego organistę-geja, a każdy z nas był albo pijany albo na kacu. W końcu mnie stamtąd wywalili. Zrobili bardzo sprawiedliwie.

Wcześniej brałeś sprawy w swoje ręce. Śpiewałeś i grałeś ludziom przez telefon.

Wymyślałem melodię, brałem pianinko, wybierałem przypadkowy numer, dzwoniłem i śpiewałem! Miałem nadzieję, że ktoś, kto odbierze, od razu usłyszy mój wielki talent. Często jednak zanim zdążyłem się rozgrzać, z drugiej strony już ktoś odkładał słuchawkę. Najdłużej słuchały mnie starsze babcie. W końcu moi starzy dostali list ze szkoły, żebym się opanował i przestał. Okazało się, że dzwoniłem również do rodziców dzieci z mojej szkoły. Swoją drogą, gdyby ktoś tak do mnie dzwonił, to nieźle bym się wkurwiał.

No właśnie, jak myślisz, czy ty wkurzasz ludzi?

Wiem, że wkurzam. Zwykle nikt mnie nie atakuje, ale ostatnio w Krakowie nie miałem już takiego farta… Wieczorem idę Plantami po piwko. Nagle przez ulicę biegnie w moim kierunku jakiś pijany chłopak-hiphopowiec. Za nim idzie dziewczyna. Facet staje przede mną i mówi: „Powiedz, dlaczego ona mnie zdradza?”. W tym samym momencie sprzedaje mi bombę. Byłem w takim szoku, że nie zareagowałem. Jego laska krzyczy, mi włączył się „gwiazdor” i zacząłem wrzeszczeć, że jestem Czesiem, on ucieka do samochodu. Dzwonię na policję, faceci przyjeżdżają po paru minutach. Hiphopowiec w tym czasie do mnie wraca i trafia na policjantów! W jednej chwili stałem się macho, zmieszałem go z błotem, obiecałem, że mu wszystko połamię i takie tam. Wiecie, co w tym jest najgorsze? Że dostałem od Polaka mieszkającego w Niemczech. Od emigranta (śmiech).

Przecież ty znasz wszystkie emigracyjne gierki. Nie powinieneś dać się zaskoczyć!

Sam się zdziwiłem (śmiech). Na podwórku nauczyłem się, że jak ktoś mnie popchnie, to ja muszę go popchnąć dwa razy mocniej. Takie emigranckie gangsta klimaty (w tym momencie Czesław wstaje od stolika i prezentuje walkę z powietrzem. Popycha dwa racy mocniej przestrzeń przed sobą. Klienci w restauracji są nieco zdziwieni. Jak by tego było mało Czesław do swoich ruchów dokłada przekonywający głos wkurzonego, zaczepionego znienacka, emigranta).

Jak zapamiętałeś kontakty z polskimi emigrantami?

Przede wszystkim zapamiętałem, że każdy Polak – emigrant, któremu się nie udało, otwiera za granicą „ognisko polskie”. W ten sposób po raz pierwszy i ostatni w życiu zostaje prezesem (wybuch śmiechu). Ale tak na serio, to smutne jest, że często jedynym kontaktem z Polską za granicą są półgodzinne wiadomości w TVN lub na TV Polonia oraz „Taniec z gwiazdami”. To za mało, żeby tu wrócić. Dlatego cieszę się, że od pewnego czasu moi rodzice mogą oglądać więcej kanałów i poznawać więcej prawdziwej Polski – nie tylko tej z newsów. Chciałbym, żeby wrócili tu na stałe – na starsze lata.

Oj, wtedy chyba będziesz musiał omijać szerokim łukiem zakłady bukmacherskie.

To dla mnie trudny temat.

A wychodzisz przynajmniej na swoje?

Niestety nie, bo jestem za chytry. Dziś w ciągu pięciu sekund przez internet można się pozbyć sporej kwoty. To bardzo niebezpieczne. W ogóle nie powinienem obstawiać, ale cały czas mi się to zdarza. Na przykład pięć minut przed spotkaniem z wami obstawiłem piłkarską ligę japońską. Jestem naprawdę głupim ciulem…

A ile włożyłeś?

Nie powiem. Lepiej zmieńmy temat. Rodzice będą to czytać (śmiech).

To dlatego przełożyłeś wywiad o pół godziny? Bo musiałeś obstawić?

Powód był inny: byłem po prostu martwy (śmiech). Bawiłem się wczoraj chyba zbyt dobrze. Piłem tequilę, wciągałem sól przez nos i zakraplałem sok z cytryny do oka.

Słyszeliśmy legendy o twoich możliwościach.

Nie narzekam. Niedawno graliśmy koncerty przy granicy polsko-rosyjskiej, w Bartoszycach. Zostaliśmy tam podjęci przez księdza doskonałą wódką „Miedowuchą”, która miała w sobie coś takiego, że zachowywałem się po niej jak dzidziuś. Przytulałem się do samochodów, potem po nich skakałem, aż w końcu znalazłem się na dachu. Było wysoko, ale i tak skoczyłem. Dziś mam zwichniętą nogę.

Jak widzisz swoją przyszłość?

Czasami miewam takie sny: zbocze góry, łąka, kwiaty, przede mną moje dziecko bawi się z dzieckiem kumpla, z którym piję sobie piwo… Nie widać jednak matek. Nie wiem dlaczego (śmiech). Przed premierą nowej płyty chcę przede wszystkim zrobić się ładniejszy, bo ostatnio jakoś zbrzydłem. A ja jestem taki Bruce Willis albo Edward Norton. Nie taki top top piękny, ale jednak przystojniak. Muszę schudnąć. Kupiłem sobie nawet cross-trainer. Postawiłem go przed malutkim telewizorem i teraz oglądam sobie rosyjskie seriale i ćwiczę. Ale ciężko jest, bo jak tu zdrowo żyć, kiedy po koncercie cudowny ksiądz leje ci wódkę i każe zagryzać słoniną. No, grzech się nie upić przecież.

Na skróty:

Słownik polsko-polski według Czesława:

Tolerancja – toleralność

Amerykanie – Amerykańczycy

Ojczym – pół ojciec

Cerkiew – cerkwa

Muniek Staszczyk – Muniek Staszek

Oscypki – owcyki

Kompozytor – komponista

Kumple przyszedli

To są moje wymiary (o namiarach)

Skoczyłem z krawężnika (ze skraju dachu)

Z różnych krai

Nina Tarantiew

Rosjanów

Poszedłabyś

Kolegowi

Na Route 66 w Stanach przeżyłem straszny wypadek. Jechaliśmy we trzech. Wszyscy, łącznie z kierowcą, zasnęli. Przynajmniej tak mi się wydaje. Wjechaliśmy na pustynię, potem odbiliśmy na asfalt, ale auto – całe w piachu – nie trzymało się już drogi. Gdyby kierowca zahamował na piasku, byłoby OK, ale w odruchu wrócił na drogę. Zrobiliśmy 7 dachowań. Jeden z nas nie przeżył, drugi stracił oko i miał zmiażdżoną rękę, mi nie było nic. To był pierwszy dzień, w którym jechałem z przodu, a na dodatek w pasach. Wcześniej przez parę dni podróżowałem bez pasów, z tyłu. Jak wylazłem z samochodu, egoistycznie i logicznie pomyślałem: „Dobrze, że nie ja”. Miałem wtedy 21 lat. Całe to zdarzenie zmieniło moje życie i mocno mnie ustawiło. Nawet gra na akordeonie wydała mi się po tym nieważna i prostacka.

Roskilde edukuje nawet największych buraków. Do dziś pamiętam wciąganie gazu z zapalniczki (śmiech).

Czytam bardzo mało, nie jestem „dzieckiem książek”. Moja mama-polonistka jest zdruzgotana.

Nie muszę szukać sobie przyjaciół, bo mam ich od dawna. Mogę do nich przyjechać, pierdnąć i wszystkim jest dobrze.

Daleki jestem od poglądu, żeby pierdolić Fryderyki.

Po Akademii Pana Kleksa przez trzy noce miałem koszmary i nie mogłem spać.

Muniek w ciemnych okularach wygląda świetnie. Ja – fatalnie. Może mam z twarzą coś nie tak.