Cezary Pazura
PLAYBOY nr 12, 2010 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
fot. Andrzej Georgiew
—
17 lat temu mówił pan, że jedną setną budżetu z Wydziału Kinematografii powinno się przeznaczyć na badania psychiatryczne dziennikarzy.
Ale lekarze podrożeli… Naprawdę wymyślił to Olaf Lubaszenko, a ja po nim powtórzyłem. Taki chciałem być oryginalny. Widocznie wtedy jeszcze nie było mnie stać na własne teksty. Posiłkowałem się więc cudzymi. W wywiadach gadałem wówczas takie brednie, że aż mi się słabo dziś robi. A wtedy miałem wrażenie, że zmieniam świat. Błędy młodości.
A nam Marek Kondrat opowiedział kiedyś anegdotę, jak to pan dziecięciem będąc, podszedł do Janusza Gajosa na planie Czterech pancernych…
I usłyszałem „spierdalaj”?
Właśnie tak. Tylko, że potem rozmawialiśmy z panem Januszem i kompletnie tego nie pamiętał. O dziwo nie przypominał sobie także fantastycznej pointy tej anegdoty.
W Ujeździe pod Tomaszowem Mazowieckim kręcono scenę, w której czołg „Rudy” przebijał mur. Z Niewiadowa, w którym mieszkałem, było tam niedaleko. Tata powiedział, że zabierze mnie na plan, żebym zobaczył Janka. Na tę okazję założyłem nawet specjalny pamiętnik na autografy. Wyobrażałem sobie w swej dziecięcej wyobraźni, że Janek mnie weźmie na kolana i powie: „Cześć Czarku, fajnie że przyszedłeś. Może chcesz przymierzyć hełmofon?”. Nie mogłem spać, tak to przeżywałem. Ciągle śnił mi się Janek, hełmofon, znowu Janek, Szarik i znowu hełmofon. Wreszcie rano tata wsadził mnie do kosza na kierownicy roweru i pojechaliśmy.
Jak było?
Tłum. Po prostu nieprzebrane mrowie. Jak wjechały czołgi, to ludzie rzucili się na nie z młotkami i zaczęli tłuc. Do dzisiaj nie wiem, o co w tym chodziło. Sprawdzali, czy są prawdziwe? Dla mnie to był całkowity szok. Zdołałem zdobyć odcisk łapy Szarika, a tata załatwił mi podpis od Grigorija. To jednak nie było to. Przecież chciałem Janka. Tego najważniejszego. I nagle marzenia jakby się spełniły. Staliśmy przy takich płotkach, które ustawia się w zimę na polach, żeby dróg nie zawiał śnieg, a z daleka nadchodził Janek i tłukąc hełmofonem po oficerkach, spierał się z jakimś facetem. Być może był to kierownik produkcji, który nie wypłacił kasy na czas? Licho wie. Dla mnie liczył się tylko Janek. Przelazłem więc przez płotek i podskoczyłem do swojego bohatera ze słowami: „Janku, Janku drogi, czy mógłbym cię prosić o autograf?”. A on po prostu ryknął: „wypierdalaj” i poszedł dalej. Nawet nie spojrzał.
Co na to tata?
Szybko wsadził mnie do kosza i pojechaliśmy do domu. Chyba dwa tygodnie nie spałem. Temperatura 38,8. Płacz. Pierwsze, największe w życiu rozczarowanie… I teraz cięcie. Minęło 20 lat. Kręcimy scenę strzelaniny do filmu Psy, tę w której bohater grany przez Janusza Gajosa dobija leżącego. Cała ekipa pije alkohol w celach leczniczych. I kiedy zgromadzone zawczasu butelki „nagle” się kończą, Janusz wyjmuje aktówkę, a z niej koniak Złoty Brzeg. No to po jednym. Wszyscy młodzi, w tym ja, mówili do niego „mistrzu” albo „panie profesorze”. I kiedy ja tak wyjechałem po raz kolejny z „profesorem”, Janusz mówi: „Przestań Czarek, przejdźmy na „ty”. Janusz jestem…”. Na co ja z kamienną miną: „Panie Januszu, nie mogę być z panem na ty, za to co pan mi zrobił”. Zapadła kompletna cisza. Siekiera zawisła w powietrzu. Ludzie łapią się za głowę – Pazura zwariował! Gajos aż zbladł. I wtedy opowiedziałem mu tę historię, którą słyszeliście przed chwilą. Znowu cisza. Po chwili Janusz powiedział: „Kurde, nie mogłeś powiedzieć, że to ty?”. Z tej historyjki wyciągnąłem lekcję – nigdy nie odmawiam. Za dobrze pamiętam tamten zawód. Kiedyś, w czasie szczytowej popularności 13 posterunku, siedziałem sobie spokojnie w restauracji, kiedy nagle podszedł do mnie mały chłopiec, powiedział: „O, mój Carek…” i wlazł mi na kolana. Przez pół godziny nie chciał zejść. Siedziałem tak bez ruchu, a on mi się przyglądał (śmiech).
Następnym pana idolem, po Janku, był Bruce Lee. Miał pan chociaż jego plakaty?
Gdybym miał dostęp do takich wspaniałości, to na pewno bym miał. Wejście smoka widziałem chyba 20 razy. Zresztą wtedy każdy chciał być Brucem Lee. Pamiętam, że kumpel dorwał jakąś gazetkę o jujitsu. Chodziliśmy na łąkę trenować pady, duszenia, rzuty, kopnięcia. Po prostu pełen szał. Od plakatów wolałem zdjęcia polskich aktorek. Najchętniej tych nie tak kompletnie ubranych, co w przypadku polskich aktorek nie było łatwe. Zdarzały się jednak prawdziwe rarytasy. Miałem specjalny wielki zeszyt, do którego wklejałem je w tajemnicy.
Do kogo należały najważniejsze strony?
Do Marzeny Trybały. Byłem w niej poważnie zadurzony. Później razem robiliśmy jakiś teatr telewizji… Grała moją matkę, czy ciotkę, nie pamiętam…
Przyznał się pan?
Oczywiście. Bardzo chichotała. To wspaniała aktorka z niebywałą klasą!
Czy brat odziedziczył po panu zeszyt?
Właśnie nie wiem, co się z nim stało. Muszę go przesłuchać! Ale Radka wolałem straszyć niż edukować w tych sprawach. Gdy rodzice wychodzili do znajomych, zawsze prosili Czarusia, żeby opiekował się młodszym braciszkiem. I jak tylko zatrzaskiwały się za nimi drzwi, Czaruś gasił światło, zmieniał głos i oświetlając sobie twarz latarką, czytał braciszkowi Opowieści niesamowite Edgara Allana Poe. Po prostu próbowałem na bracie aktorstwa. Działało! Raduś płakał ze strachu. Mogłem też na nim próbować rozśmieszanie, ale jakoś nie przyszło mi to wtedy do głowy.
A czego próbował pan w Stali Niewiadów?
Futbolu. Byłem jej trampkarzem. Etatowym rezerwowym. Chociaż w szkole, na WFie zawsze stałem na bramce. Na małe bramki byłem super, rzucałem się jak wściekły. Zawsze pierwszego brali mnie do składu. Było wiadomo, że bramka zabezpieczona. Jako kibic natomiast byłem zagorzałym fanem siatkówki. Lechia Tomaszów grała wtedy w pierwszej lidze. To było naprawdę coś! Wszyscy wtedy graliśmy w siatkę. Ja miałem z tym jednak dość poważny problem. W liceum wszystkim chłopakom wystawały włosy spod pach. A mnie? Nic. Zero. Grałem więc tak, żeby łokcie trzymać jak najbliżej tułowia. To było kuriozum! A co ciekawsze, mimo dziwnej techniki, szło mi całkiem nieźle. Byłem niezłym rozgrywającym.
To musiało robić wrażenie na dziewczętach. Miał pan jeszcze jakieś inne pomysły, żeby zwrócić na siebie uwagę?
Całe mnóstwo. Kiedyś mój kolega z Niewiadowa, Szafa, zdobył Citosol – PRL-owski samoopalacz. Chciałem zrobić na dziewczynach wrażenie i zimą wysmarowałem sobie tym Citosolem całą facjatę. Stoję przed lustrem i widzę, że nic a nic się nie zmieniam. Więc dawaj tego Citosolu jeszcze raz. Gorzej, namówiłem też moją mamę – potem miała przerąbane w pracy. Jak się rano obudziłem, byłem ciemnym mulatem…, ale za to w plamy. Efekt, o który mi chodziło, osiągnąłem w dwustu procentach. Nagle wszyscy w szkole mnie zauważali. Na przerwach przychodziły wycieczki z innych pięter, żeby popatrzeć na wariata… Moje kontakty z dziewczynami zaczęły się bardzo późno. To przez mamę . Zawsze mnie straszyła, że muszę uważać, że zaraz będzie dziecko, że koniec świata i że z „dziewuszyskami” to tylko same kłopoty. Byłem przerażony. A zawsze słuchałem mamy. Słucham jej do tej pory (śmiech).
Mama na pewno cieszyła się z czerwonych pasków na świadectwach. Zachowanie panu nie przeszkadzało?
Przeszkadzało, ale paski i tak były. Za moich czasów wprowadzili system, że to uczniowie nawzajem wystawiali sobie oceny z zachowania. W mojej klasie było tylko czterech chłopaków. Boże, jak ja się popisywałem. Robiłem miny, dogadywałem. Na przykład kiedyś pani od niemieckiego chciała wstawić dwójki za klasówkę, ale wyczerpał się jej tusz w długopisie, zapytała więc, czy ktoś ma czerwony wkład. A Czaruś na to: „Ja mam czerwony, ale biało pisze”. Na to nauczycielka: „Nie bądź taki dowcipny”. Ja: „Chciałem być doustny”. Chamówa po prostu. Ostro przeginałem pałę. Dzięki temu na półrocze dowiedziałem się od koleżanek, że nie zasługuję na wzorowe zachowanie, bo ciągle się wygłupiam. To były te same dziewczyny, które ode mnie ściągały i błagały mnie, żebym zagadywał nauczycieli w taki sposób, żeby nie było kartkówek. Moja zemsta była słodka. Zero ściągania, zero zagadywania! W ten sposób na koniec roku miałem już wzorowe (śmiech).
Był pan klasycznym kujonem?
U nas mówiło się „arbuzem”. Nie musiałem kuć, bo nauka łatwo mi przychodziła. Zależało mi na dobrych ocenach, bo za nie były punkty na studia, a ja nie miałem punktów za pochodzenie. Tata nauczyciel, czyli „inteligent”. Miałem najlepsze oceny w klasie, ale dla dziewczyn i tak byłem zerem, bo byłem malutki. Najmniejszy ze wszystkich. Na Przysposobieniu Obronnym musiałem stać w ostatniej parze! Po prostu długo nie rosłem. Dlatego one wszystkie traktowały mnie jak niedorozwiniętego. Zacząłem się golić dopiero na drugim roku studiów. Do tego czasu miałem jeden włos. Na brodzie. Nazywałem go dumnie – „wab na baby”.
Chyba nie działał, skoro pomyślał pan o seminarium duchownym.
To wyszło naturalnie. Byłem przecież ministrantem. Pamiętam, że jak w domu ogłosiłem swoją decyzję, to mama bardzo się ucieszyła. A babcia przysyłała mi co miesiąc po sto złotych w intencji powołania. W czwartej klasie liceum przyszedł jednak moment przełomowy. Wezwał mnie dyrektor szkoły i powiedział, że poprowadzę wojewódzką imprezę 1 maja. A był 1980 rok! Wszyscy kibicowaliśmy Solidarności. Nie okazałem entuzjazmu, więc dał do zrozumienia, że albo to, albo matura. Bo oblać wroga Polski Ludowej to żaden problem. Pierwszy raz się przestraszyłem… Poważnie!
Ale jak to się ma do seminarium?
W tym samym czasie, jako ministranta, wezwał mnie ksiądz i powiedział, że przyjeżdża biskup, którego trzeba godnie przywitać. Padło na mnie. Poczułem się jakbym siedział okrakiem po dwóch stronach barykady. Skończyło się na tym, że i tu, i tam pięknie przemawiałem. W Kościele z przekonania. Na akademii ze strachu. W imieniu służby liturgicznej ołtarza napisałem takie słowa, że kobiety w kościele płakały. Moja mowa tak się spodobała biskupowi, że zaprosił mnie na plebanię . Przychodzę i słyszę: „Pięknie powiedziałeś. Masz dar. Potrzebujemy takich ludzi. Czasy są ciężkie… Mamy problem z powołaniami.. Na takich jak ty czeka , kto wie, może Warszawa…”. Obiecałem, że wszystko przemyślę. Tymczasem przyszedł 1 maja. Zacisnąłem zęby i poprowadziłem. Ostatni akord był taki, że z sufitu leciały chorągiewki z barwami Polski i Związku Radzieckiego. Pompa, że hej. Dowiedziałem się, że czeka na mnie nagroda specjalna. I Sekretarz KW PZPR w Piotrkowie Trybunalskim powiedział tak: „Pięknie mówiliście Pazura! U nas w partii duża przyszłość dla takich ludzi. Proponujemy wam udział w egzekutywie w Piotrkowie. Kto wie, z czasem możecie zajść nawet do Warszawy” (śmiech). I to wtedy postanowiłem, że zostanę błaznem. Inaczej nie dam rady…
Taką zresztą napisał pan pracę magisterską – „Mój błazen”. Kto dzisiaj jest pana ulubionym błaznem?
To bardzo trudne pytanie. Pajaców mamy w bród. Klaunów też znajdzie się sporo. Ale bycie błaznem to już prawdziwy artyzm, wielka sztuka.
Skoro mowa o sztuce, to jak pan wspomina studiowanie sztuki kulinarnej?
To był fantastyczny rok. Kiedy z powodu braku punktów za pochodzenie nie dostałem się za pierwszym razem do szkoły teatralnej, poszedłem „na przeczekanie” do policealnej szkoły gastronomicznej. Na praktykach zarabiałem pierwsze większe pieniądze. Było tam tak zajefajnie, że odechciało mi się ponownie jechać na egzaminy wstępne. Gdyby tata nie wysłał dokumentów, o co go prosiłem przed wyjazdem na praktyki, to kto wie, jakby się potoczyły moje losy.
Załamał się pan swoim pierwszym podejściem do „filmówki”?
Nie za bardzo. Zaraz po tym postanowiłem przeczytać na głos Czarodziejską górę Tomasza Manna. Pomyślałem sobie, że poćwiczę głos, dykcję, dostanę się na studia, a przy okazji przeczytam jedną z najważniejszych książek świata. Poza tym całą młodość robiłem sobie takie jakby „wróżby” . Myślałem sobie: jak usłyszę rano piosenkę Scorpionsów, to zdam. Włączam radio. Lecą Scorpionsi. Wiecie, jaki to daje power?
W pana przypadku power przemienił się w sukces.
Tak, ale dzień przed moim drugim podejściem do „filmówki” był pamiętny mecz na Mundialu, w którym Boniek walnął trzy bramki Belgom. Tak się wydzierałem, że kompletnie straciłem głos. Rano byłem załamany i skacowany. Chciałem sobie odpuścić, ale kumple, którzy ze mną „kibicowali” – Wojtek i Szpak – wsadzili mnie na siłę do autobusu w kierunku Łodzi. Przespałem całą drogę… Jak się ocknąłem na Łodzi Fabrycznej, to już na piechotę doczłapałem się jakoś na Targową.
Bez głosu.
Właśnie. Staję przed komisją i mówię ledwie dosłyszalnym szeptem „dzień dobry”. Jan Machulski, przewodniczący komisji, takim samym głosem pyta mnie: „Co się stało?”. „Był mecz. Krzyczałem”. Na co pan Jan odpowiada: „Ja też. Dziękujemy panu. ”. Wyszedłem załamany i przekonany, że tylko odbiorę dokumenty i wrócę na moje ukochane praktyki gastronomiczne. Okazało się, że pamiętali mnie z poprzedniego roku i tym razem do kolejnego etapu przeszedłem dzięki roli kibica reprezentacji. A już się bałem, że wrócę na superpraktyki (śmiech).
A gdzie odbywały się te praktyki?
Pod Sulejowem w klasztorze Cystersów był hotel. Zaczynało się od zmywaka i obierania kartofli, ale z biegiem czasu można było awansować. Ja dość szybko zdobyłem szlify kelnerskie. Pracowałem nawet na ostatnim piętrze, w barze z dyskoteką. Potrafiłem dziennie zarobić nawet do 200 złotych. Poza tym do dziś została mi cenna umiejętność. Żebym nie wiem jak rozlewał pół litra na pięćdziesiątki, to zawsze w butelce zostanie setka dla mnie.
Na studiach aktorskich też pan dorabiał w gastronomii.
Załapywałem się na wesela, jako kelner. To były rewelacyjne fuchy. Wkręciłem tam kumpla z roku – Piotrka Siejkę. Wypożyczaliśmy kostiumy ze szkoły i robiliśmy niesamowite wrażenie. Na korytarzu w akademiku ćwiczyliśmy rzucanie butelkami z wodą. Opracowaliśmy ten numer do perfekcji. Później na weselach rzucaliśmy butelkami z wódką nad głowami gości. Żadna się nie stłukła…A wódka była bezcenna, bo na kartki. Czasy były takie, że najbardziej zaufany kelner dostawał klucz od magazynku z wódką. Zgadnijcie, kto był najbardziej zaufany? Po każdym weselu akademik na Piotrkowskiej pił do upadłego. Mieliśmy z Piotrkiem świetne metody: w trakcie wesela przelewaliśmy na przykład wódę do pustych butelek po buskowiance. Już po wszystkim przychodził ojciec młodego i dawał nam po flaszce. Bonus za dobrą obsługę. A my wtedy pytaliśmy niewinnie, czy możemy sobie jeszcze wziąć skrzyneczkę buskowianki.
Po studiach wylądował pan w wojsku. Na ochotnika?
Bardzo śmieszne! Oczywiście, że mogłem się wykręcić na tysiąc sposobów, ale przecież grałem w serialu Pogranicze w ogniu. Miałem ciąg zdjęciowy, a producenci zapewniali, że film mnie wyreklamuje. „Ty w ogóle o tym nie myśl. To nie twój problem”. No i tak to nie był mój problem, że capnęli mnie na rok i wysłali do Grudziądza na kwatermistrzostwo, bo miałem rok gastronomika w papierach. Dopiero Jan Machulski wyprosił mi przeniesienie do łączności, nad Zegrze. Dwaj kaprale dowozili mnie wtedy do teatru na próby i przedstawienia. Fajni kumple. Często zresztą to ja ich woziłem, bo tylko ja byłem w stanie (śmiech). Jeden z tych chłopaków – Jarek Treliński – gra dzisiaj na gitarze w Raz Dwa Trzy.
Spędził pan w koszarach cały rok?
W końcu tylko 9 miesięcy, ale wspominam to dobrze. Czy wiecie, że ja jako żołnierz zagrałem w Deja vu Julka Machulskiego? Zdjęcia były w Odessie. Wykombinowałem ze swoim przełożonym, że da mi przepustkę, a ja cichaczem wylecę z ekipą do Związku Radzieckiego. I nikt, absolutnie nikt o tym się nie dowiedział. Do dziś…
W 1994 roku po raz pierwszy spotkał się pan z PLAYBOYEM. Rozmowa odbywała się w Stodole, w przerwie koncertu grupy rapowej B.A.D. Master C. Był pan ubrany w koszulę flanelową w kratę, krótkie spodenki i buty pożyczone od Darka Kordka.
Robiliśmy wtedy najróżniejsze wygłupy. To akurat była pewnie jakaś masakra. Zresztą teraz jak jakiś aktor robi 10 rzeczy na raz – gra w filmie, teatrze, prowadzi Sylwestra w telewizji, bierze udział w reklamie dezodorantu i Bóg wie co jeszcze, to mówi się o nim – „patrzcie, jaki wszechstronny”. Bo jest do cholery wszechstronny. Wszystko umie! A wówczas, wszystko czego się człowiek nie dotknął, miało odium chałtury – „Pazura rozmienia się na drobne”. Niesprawiedliwość dziejowa. Uważam, że nawet granie do kotleta nie musi koniecznie być chałturą. Może nią być natomiast granie Hamleta. Chałtura to stan ducha. Albo się jest chałturnikiem, albo nie! Dotyczy to każdego zawodu. Norwid mówił: „Błogosławiony, kto padł wśród zawodu!”. Dlatego moim i Olafa Lubaszenki idolem jest ostatnio szef zakładów spirytusowych koło Moskwy, który zmarł na marskość wątroby.
Tamten wywiad sprzed 16 lat był bardzo przygnębiający. Ocenił pan, że czuje się jak wyciśnięta cytryna, a pana kariera stacza się po równi pochyłej.
Byłem wtedy zniszczony, świeżo po zaocznym rozwodzie i walce o dziecko – z sądem, bo nie z matką. Poza tym przez 18 miesięcy nikt mi nie proponował pracy. Byłem na finansowym dnie, wynajmowałem mieszkanie na Ursynowie i nie mogłem zapisać dziecka do przedszkola bez zgody matki, której po prostu nie było.
Czy rola w filmie Tato miała dla pana specjalny wymiar?
Dokładnie wiedziałem, co gram. Wszystkie te emocje miałem w sobie. Były boleśnie świeże. Ale wiecie, co jest najdziwniejsze? Ja tego prawie nie pamiętam. Czyszczę się ze złych wspomnień i emocji. Zapamiętuję to, co w życiu dobre.
Popularność po sukcesie Psów była dobra?
I tak, i nie. Na pewno miałem lepiej niż Boguś Linda. Z nim ciągle różni faceci chcieli się sprawdzać. Ja miałem tylko problem z tymi napierdzielonymi, ale nie agresywnymi. Jak na ulicy szła banda zawianych kolesi, to Olaf Lubaszenko zawsze mówił do mnie: „Patrz Czarek, twój elektorat idzie” (śmiech). Potem dodawał: „Jakie role grasz, taką masz publiczność”. On po Krótkim filmie o miłości miał całkowicie inny elektorat – dziwne, czytające wiersze, wrażliwe, pryszczate i wiecznie zakochane dziewczyny. Ale to odwieczny problem aktorów, często będących więźniami swoich ekranowych wizerunków. Przecież Sławomira Łozińska po roli Bronki w Daleko od szosy, dostawała w paczkach od ludzi ze wsi kiełbasę i jajka…
W latach 90. znała pana cała Polska.
Chwilami czułem się jak Beatles. A mając w pamięci moją przygodę z Januszem Gajosem, nie umiałem ludziom odmawiać. Zresztą do dzisiaj nie umiem. Kiedyś podszedł do mnie jakiś chłopaczek w liceum i powiedział: „Ja też kiedyś będę aktorem, jak pan! Proszę zapamiętać moje nazwisko – Janek Wieczorkowski”. Trzeba uważać (śmiech). Pamiętam spotkanie w Zespole Szkół Mechanicznych w Sosnowcu. Hala na 800 osób pękała w szwach. Przez trzy godziny dawałem autografy w murowanej szatni. Tłok był tak duży, że murek, za którym była szatnia, pękł! Musiałem się ewakuować. Podobnie było w Teatrze Rozmaitości w Łodzi – tam również dawałem autografy i skończyło się to przyjazdem karetki, bo młodzież chciała się zadeptać. Kiedyś po występach w Wyszkowie nie mogłem wyjechać z miasta. Przedzierałem się autem przez szpaler kilku tysięcy ludzi. Gdyby nie strażacy, którzy strzelali z armatek, żeby poodklejać ludzi od samochodu, nie dałbym rady. Płakałem, bo autentycznie bałem się, że zostanę zgnieciony jak w konserwie. Mój Peugeot nie przeżył tej popularności. Był cały powyginany i podrapany. Wszyscy w niego walili i się do niego przytulali. Pewnie dzięki takim wydarzeniom, musiały się zmienić przepisy bezpieczeństwa w sprawie organizowania imprez masowych. Tamte czasy były specyficzne – gdy po autografach doczłapywałem się w końcu na bankiet, nie miałem co jeść i pić – wszystko zmiecione. Wiecznie niedojadałem (śmiech).
Nikt nie chciał się z panem sprawdzać?
Nie, ale pobić jak najbardziej. Kiedyś w Koninie byłem gwiazdą wieczoru. Niedaleko sceny stały budy z bigosem i kiełbasą. Jak zacząłem występ, wszyscy przeszli pod scenę. Panowie od kiełbas trochę się wkurzyli – ukradłem im biznes. Nawaleni jak wory podeszli pod scenę i zaczęli mi ubliżać: „Kurwa, nikt nie kupuje kiełbasy! Spierdalaj Pazura, ile jeszcze będziesz pierdolił, zaraz ci jebnę w ryj”. Typowy” język miłości”. Próbowałem im zwrócić uwagę, uspokoić, ale dostałem kolejną wiązankę. A publiczność myślała, że to część mojego spektaklu i zaczęła bić brawo. A ja stoję jak ten idiota… Ciężki kawałek chleba.
Środowisko też chciało pana bić z zazdrości.
Mimo że ja nikomu nic złego nie zrobiłem! Tylko sobie żyłem i zapierdzielałem, żeby mieć na chleb.
Wchodzi pan czasem na „Pudelka”?
Jak się chcemy z Edycią (żoną Cezarego Pazury – przyp. red.) dowiedzieć, co u nas słychać, musimy to robić (śmiech). Zwykle jesteśmy bardzo zaskoczeni. Problem ,że ludzie w to wszystko wierzą. I nie można się im dziwić. Kiedyś moja własna mama powiedziała, że muszę być naprawdę bogaty, skoro zarabiam tysiąc dolarów za dzień zdjęciowy, co – jak wyliczyła pewna gazeta – miesięcznie daje sumę astronomiczną. Tylko, że rocznie możesz tych dni mieć 30, 10, albo wcale! Żyjemy w czasach paranoi. Całą wiedzę o świecie czerpiemy z mediów. A jeżeli media o czymś nie mówią, to znaczy, że tego nie ma. Nie ma więc prawdziwych – Czarka i Edyty, tylko ci opisywani przez brukowce.
A nie lepiej po prostu nie zwracać uwagi?
Przecież się nie da. Pewnego razu, gdy Edycia była w ciąży, przed naszym domem wjazd do garażu zastawił jej jeden samochód, a z drugiego robili jej zdjęcia. Zadzwoniłem na policję i usłyszałem, że oni nic nie mogą. Wyszedłem więc z domu i z komórki chciałem zrobić zdjęcie tablicy rejestracyjnej auta tych ludzi. W tym momencie facet na mnie ruszył. Gdybym w ostatnim momencie nie uskoczył, być może dziś byłbym kaleką. W tych samochodach siedzieli mniej więcej 16-letni ludzie, przechodzący dopiero mutację i krzyczeli piskliwymi głosami, że to ich zawód. Dobry zawód, skoro mieli lepsze samochody niż ja. W Polsce huba jest większa niż drzewo, na którym rośnie. Jeżeli oni żyją tak dobrze ze mnie, to niech mnie przynajmniej szanują. Tak samo wkurzają mnie ludzie robiący mi zdjęcia w supermarketach, a potem sprzedający je do Pudelków. Przecież to jest zwykły donos! Pytam, kiedy w tym kraju będą jasno określone granice wolności? Zdążamy w kierunku anarchii… Bo jaki to zawód – bycie bandytą z aparatem? Do niedawna sprawiedliwości można było szukać w sądach. Od jakiegoś czasu te zaczynają być przeciwko poszkodowanym. Pytam, dlaczego, co się stało? Do niczego dobrego to nie doprowadzi. Musi chyba wydarzyć się kolejna tragedia….
A może trzeba zostać politykiem i samemu zmieniać prawo? Pan miałby szanse właściwie stuprocentowe.
Raz wdałem się w politykę i bardzo tego żałuję. Artyście nie wolno robić takich rzeczy.
To się działo przy okazji drugiej kampanii Kwaśniewskiego. Poparł go pan publicznie.
Niestety publicznie. Za to się jest rozliczanym. Ja naiwnie wierzyłem i to w tamtych czasach, że w demokratycznym kraju mogę głośno powiedzieć na kogo będę głosował, jeśli mnie pytają. Okazuje się, że niekoniecznie. Jeśli mówi to artysta, to jest to „deklaracja polityczna”. Nigdy nie byłem czerwony, zawsze byłem za Solidarnością, a Lechu Wałęsa był moim idolem. Raz w życiu chciałem być bardzo oryginalny. To był na pewno mój ostatni raz. Po wszystkim pewna pani z Wrocławia napisała do mnie list, w którym stwierdziła, że wie już, dlaczego zrobiłem karierę. Że jestem nikim, pachołkiem Rosji i czerwonym pająkiem… Artyści nie mogą mieszać się do polityki – to są dwa różne, kompletnie znoszące się światy. Niezależnie od tego, czy przy władzy będą czerwoni, zieloni czy w kropki, artysta musi robić swoje! Czemu wmanewrowałem się w politykę? Do dziś zadaję sobie to pytanie.. Czy byłem pijany, czy tylko naiwny?
Naiwność to podobno typowa cecha aktorów.
Zgadza się. Krąży nawet taki dowcip: „Jak się nazywa szczyt naiwności? Cezary Pazura”. Zdarzało mi się nawet prosić znajomych, którym akurat było ciężko, żeby pożyczyli ode mnie pieniądze. Wręcz błagałem ich o to! A potem miałem problem z odzyskaniem kasy. Moja naiwność chyba nie zna granic. Dlatego znieśli granice…
Czy z tej naiwności brało się również to, że grał pan w zbyt wielu filmach?
Trochę też, ale oględnie mówiąc, wzięło się to z głodu. Przecież byłem młodym aktorem „na dorobku”. Gdy przyszły nowe czasy, aktorzy mogli wreszcie negocjować. Można było zacząć zarabiać. Ale nie każdy grał za duże stawki. Boguś Linda powiedział mi kiedyś: „Negocjuj do oporu, ale pamiętaj, kim jesteś i na jakim etapie życia jesteś. W Polsce i tak wyżej dupy nie podskoczysz”. No i nie podskakiwałem. Dopiero w Kilerze wynegocjowałem sobie przyczepę na planie. Wcześniej tak kolorowo nie było i w konsekwencji być może grałem za dużo. Ale skąd miałem wiedzieć, że powinno się to dozować? Nie każdy był wtedy Lindą.
Według Jacka Poniedziałka każdy aktor to snob, histeryk, hipochondryk i baba. Co pan, naiwniak, o tym sądzi?
Zgadzam się. Może tylko oprócz snobizmu. Ale na pewno aktorzy muszą szukać w sobie cech pięknej kobiety. Jak mawiał Zenon Laskowik, tylko wtedy aktor może poczuć się pełnią człowieka. Tak więc, jak patrzymy na Rourke’a, szukajmy w nim pięknej kobiety (śmiech).
Czy pan, tak jak Mickey, próbował kiedyś boksu?
Raz. Wziąłem udział w próbnych zdjęciach do filmu o bokserze. Pojechałem na Szombierki Bytom, by pokazać się w ringu. Przebrałem się i stanąłem naprzeciwko wielkiego kolesia bez nosa. Facet podał mi rękę: „Janek”. Ja w kasku, on nie. Obok stał jego trener, palił papieroska, spluwał co sekundę i cały czas go sztorcował: „Janek, tyko się nie bij. Ino się bruń”. Na co Janek: „Jo, jo”. Zaczęliśmy. Na początku trzymałem gardę, ale potem trochę się podnieciłem i zacząłem go nawalać. Raptem film mi się urwał. Otworzyłem oczy i zobaczyłem matę pod dziwnym kątem i z bardzo bliska. Horyzont znacznie mi się przybliżył. Usłyszałem trenera: „Janek, czemuś go uderzył?”. A zaraz po tym Janka: „No bruniłem się, bruniłem, ale wisz… – jak ja widzę dziura, to jeb!”. Zaliczyłem ciężki nokaut. Ostatnio spotkałem Grześka Skrzecza. Pytam go, jak forma. A on: „No wiesz, Czarek, przychodzą ci młodzi, chcą się sprawdzić, biją, grzeją, ja czekam, czekam… A potem raz! I śpią. Jak dzieci”. Tak się właśnie czułem w Bytomiu. Jak niemowlaczek.
Pamięta pan swój najbardziej zabójczy, nomen omen, weekend?
Miałem takie dwa. W czasach studiów obsługiwałem wesele, a dodatkowo brałem udział w castingu do dyplomu u Hanuszkiewicza. Byłem wtedy 72 godziny na nogach. Drugi masakryczny weekend zdarzył mi się podczas Dnia Wojska Polskiego podczas mojej służby w wojsku. W przeddzień byłem na warcie. Sprzątaliśmy wartownię, wiórowaliśmy podłogi – nie spałem przez 28 godzin. A potem zdjąłem buty i się przewróciłem. Wiedziałem, że nogi mogą tak śmierdzieć, ale nie moje!
Czy grający u pana główna rolę – Paweł Małaszyński – jest playboyem?
Chyba można zaryzykować takie stwierdzenie. Dla mnie facet ma w sobie coś magnetycznego, miło się na niego patrzy, a kamera go kocha. Dziewczyny oszaleją, bo dla mnie Małach z Weekendu to wreszcie prawdziwy Małach – macho pierwsza klasa. Taki Bogusław Linda albo Bruce Willis – charyzmatyczny, przystojny, utalentowany i co najważniejsze – sprawny motorycznie. Śmialiśmy się na planie, że powinien dostać specjalną nagrodę w Gdyni za „chodzenie”. Żaden aktor w Polsce tak się nie porusza. Ten facet potrafi nawet chodzić w wolnym tempie, nie potrzebuje do tego specjalnych kamer i trików.
Pana też wyróżnia specyficzny chód.
Racja. Kiedyś notorycznie zakładałem kominiarki z daszkiem, żeby mieć święty spokój na ulicach. I co? Ludzie mnie od tyłu poznawali. Prosili o autografy i mówili, że od razu po chodzie wiedzieli, że to Pazura. „W Psach też pan tak dziwnie chodził”.
Czyli nikt nie brał pana za Lubaszenkę?
Nie, ale często ludziom myli się moje imię. I wtedy zawsze mówią do mnie „panie Sławku”. Nie Cześku, czy inaczej, ale właśnie Sławku! Widocznie wyglądam na Sławka. Albo każdy Sławek powinien wyglądać jak ja. Wiem też, że C. Pazura robi schody pod Warszawą. Drugi sprzedaje podobno pralki i lodówki przez telefon. Trochę nas jest, ale przecież wiadomo, że od sprzętu AGD mamy innego filmowca (śmiech).
Czeka pan, jako debiutujący reżyser, z utęsknieniem na oceny krytyków? Na – jak sam pan to ujął – orkiestrację opinii?
Weekend ma dobre recenzje jeszcze przed premierą. Bardzo mnie to cieszy. To udana, szlachetna komercja. A w przyszłym roku zrobię film MiSH MasH ze scenariuszem tego samego autora (Lesław Kaźmierczak – przyp. red.). To dopiero będzie kino! Jeszcze piętro wyżej od Weekendu. Może nawet sam w nim zagram? Oczywiście z Małaszyńskim…
I z kim jeszcze?
Będę potrzebował fajnych dziewczyn. Wy macie większy przegląd, więc umówmy się, że zdjęcia próbne odbędą się w waszej redakcji.
Jesteśmy za.
Czyli umowa stoi. A wiecie, kto miał grać w Weekendzie? Teraz mogę już chyba to powiedzieć. Paris Hilton. Z jej agentem byliśmy po bardzo zaawansowanych rozmowach, ale dziewczyna zniknęła, po prostu przepadła. Szkoda, bo nie była droga, paradoksalnie – i miałaby gdzie w Warszawie mieszkać za darmo (śmiech). Nie dogadaliśmy się z Alicją Bachledą-Curuś, chociaż też było blisko. Wreszcie dostaliśmy pozytywny odzew od Lady Gagi. Niestety, w czasie naszych zdjęć miała trasę koncertową. I dobrze. Dzięki temu możemy się cieszyć z Małgosi Sochy.
Niektórzy cieszyli się z niej, a nawet z nią, dzięki jej udziałowi w „Tańcu z gwiazdami”. Ale to pan na studiach miał ponoć ksywę „Barysznikow”…
Któryś z kolegów tak wymyślił. Pewnie trochę ze złośliwości. Były czasy, kiedy robiłem wszystkie możliwe szpagaty, a nogę wsadzałem sobie za głowę. Ładna sylwetka, duże możliwości – moim nauczycielem był pan Kazimierz Knol – „primabaleron” Teatru Wielkiego w Łodzi. Dziś bardzo bym tak chciał, ale nie mogę. Ciekawe dlaczego?
Najpierw siada dynamika.
Najważniejsze, żeby erekcja nie usiadła. Choć i to jest teraz uleczalne.
A propos, kogo chciałby pan zobaczyć na naszej rozkładówce?
Małgosię Sochę. Bo w filmie jej, niestety, nie „rozebrałem”. Nie było powodu. Szkoda…
—
Na skróty:
Kiedy Juliusz Machulski kręcił Seksmisję, to wszystkie dziewczyny, które w niej statystowały, mieszkały w naszym akademiku. Oj, był wypas. Dla kolegów…
Po premierze Jasnych, błękitnych okien powiedziałem Bogusiowi Lindzie: „Jak na ciebie, to za mało krwi” (śmiech).
Przy okazji kręcenia Szczęśliwego Nowego Jorku Kasia Figura poznała mnie z Harveyem Keitelem. Było miło, ale mało pamiętam.
Tak jak niektórzy nie kojarzą Eastwooda z aktorstwem, tylko z reżyserią, tak inni kojarzą mnie dziś z kabaretem, a nie z Psami.
Próbowałem wielu rzeczy – głodówek, lewatyw, pierścieni Atlantów i bioenergoterapeutów. W końcu zrewidowałem swoje poglądy. Dziś wiem, że trzeba mieć w sobie siłę. Wystarczy na co dzień dobrze się odżywiać, a od czasu do czasu w piątki nie jeść i pić tylko wodę. Czytałem gdzieś, że u przeciętnego 40-latka w jelicie grubym występuję między 5 a 15 kilogramów złogów, które gniją i podobno z nich robi się z nich rak. Znam teorię, że oczyszczanie organizmu trwa dokładnie tyle, ile jego trucie. A tak długo przecież ludzie nie żyją (śmiech).
Zbyszek Nowak, czyli „Ręce, które leczą” pomógł mi wynająć dom. Nie mogłem znaleźć klientów od miesięcy. Zbyszek na odległość wyrównał energię i przed domem ustawiła się kolejka chętnych. Po dwóch tygodniach był wynajęty.