Bohdan Łazuka
PLAYBOY nr 11, 2007 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
—
Pytanie na czasie: był pan inwigilowany?
Wolę się nie zastanawiać. W tamtych czasach my, czyli artyści i sportowcy, byliśmy wyróżniani. Władza pokazywała, że nas lubi. Snobowała się na ludzi sukcesu. Można powiedzieć, że dzięki temu przetańczyliśmy cały PRL. Nie wiem, czy wykorzystywaliśmy to w niecny sposób. Pewnie niektórzy tak powiedzą. Pamiętam, że w ZSRR za występ dostawałem 150 rubli, czyli 10 rubli mniej niż pensja generała Armii Czerwonej. Jak się miałem z tym czuć?
Jak generał.
(Śmiech) No właśnie. Powiem panom więcej. Wtedy Ruscy mieli ustalane odgórnie kursy walut i był przelicznik: 3 ruble = 1 dolar.
A czy ktoś chciał pana namówić na współpracę?
Pamiętam, jak kiedyś z Danielem Olbrychskim wyszliśmy późną porą ze SPATiF-u i zatrzymał nas patrol. Zgarnęli nas na dołek na Wilczej. Chyba można już mówić o takich rzeczach… Pracował tam taki klawisz. Okazało się, że to bardzo przyzwoity milicjant. Zaszedł do nas i powiedział: „Panowie, jutro rano przyjdą i będą was namawiać na współpracę”. Takie ostrzeżenie miało wielkie znaczenie. Wzmocniło nas. Nazajutrz zgodnie odmówiliśmy. Potrzymali nas jeszcze jakiś czas i puścili. Od tamtej pory nikt mi takich propozycji nie składał.
Jakie propozycje dostaje Łazuka dzisiaj?
Bardzo ciekawe! Niedawno zadzwonił do mnie miły pan, który powiedział, że jest ze związku czegoś tam pod auspicjami jakiegoś ministerstwa i on organizuje jakiś zjazd koleżeński i chciałby, żebym ja tam przyjechał. Pytam się, jakie piosenki mam zaśpiewać, ile ma trwać mój występ itd. A on mi na to, że zapłacą mi tyle i tyle, bylebym tylko był z nimi. Śpiewać nie muszę. Może być lepiej? (śmiech)
Rewelacja.
Dostałem też propozycję na 100-lecie Tramwajów Warszawskich. Mam się pojawić na zdjęciu w albumie, jak idę po torach, tak jak szedłem w Nie lubię poniedziałku.
W tamtym czasie nie miał pan prawa jazdy. Ale wiemy, że swój samochód a i owszem. Proszę nam powiedzieć, po co komu auto, kiedy nie ma prawa jazdy.
To zasługa Józia Prutkowskiego, wspaniałego satyryka, poety i biesiadnika. Kiedyś siedzieliśmy przy stoliku w Klubie Aktora. Odwiedził nas Janusz Wieczorek – szef Kancelarii Rady Ministrów, który talony na samochody nosił po kieszeniach. Józio żartował sobie z każdego, kto wchodził, więc zaczął do niego gadać: „Słuchaj, to jest Łazuka – młody, zdolny, ale nie ma automobilu. To by było dobre dla niego, bo by pode mnie podjechał czasami i w ogóle”. Facet na to wyjął kwit i samochód był załatwiony. Z Jurkiem Kulejem pojechaliśmy do Poznania po NSU Prinz. On miał prawko, ja nie. Ze dwa razy siedziałem w tym aucie jako pasażer. To Jurek nim jeździł. Miał z dwa dachowania i się skończyło. Ani razu nie siedziałem za kółkiem.
A potem była Simka…
…którą kupiłem za tysiąc dolarów w Chicago i zafrachtowałem na „Batorego”. Koło Płońska, jak jechaliśmy do Warszawy, zaczął padać deszcz i Simka przestała jechać. To było używane auto i po naprawieniu prawie od razu ją sprzedałem jakimś badylarzom spod Grójca.
To prawda, że po Motodramie umieścił pan swoje zdjęcie w milicyjnym mundurze w dowodzie osobistym?
Oczywiście. I jak za szybko jechałem, mówiłem milicjantom: „Panowie, kolegę będziecie karać?”. Czasami przechodziło, ale jak ktoś był rudy i garbaty od razu dawał mandat.
Często jest pan zaczepiany?
Często. Najgorzej jest w pociągu. Siadam z gazetką, chcę się zdrzemnąć, a naprzeciwko siada jakiś gość, który się wierci, odchrząkuje i już wiem, co będzie dalej. „Pan Ł., prawda? Nie mylę się? Pan mi powie, ten Linda to pedał, prawda? A włosy Villas są naturalne, czy przyklejone?” „Nie, nie pedał, a włosy naturalne”. „A, co mi pan będzie mówił! Ja wiem swoje”. I teraz stosuję się do rady mojej profesor Stanisławy Perzanowskiej, która mówiła mi: „Bohdan, nigdy nie dementuj! Niech umrą nieuświadomieni”. Właśnie mi się przypomniało, że jeden facet, notabene ochroniarz sąsiada, oskarżył mnie o pobicie. Facet, którego na oczy nie widziałem!
Ale jak to pięknie brzmi! „Bohdan Łazuka pobił ochroniarza”.
(Śmiech). Któregoś razu zaśpiewałem na imprezie Strongmenów. Zrobiliśmy sobie zdjęcia z Mariuszem Pudzianowskim, a do kamery powiedziałem dla żartu: „Przedstawiam państwu mojego trenera. Biorę się za ćwiczenia i niedługo zaczynam startować w zawodach”. Po kilku dniach zaczepia mnie babina ze wsi w pobliżu mojego domu. „Panie Łazuka! To dobrze, że pan będziesz tym mocarzem. Takie czasy, że trzeba się bronić”. A potem jeszcze pyta: „A po co się pan tak obciął na glacę, panie Łazuka?”. Odpowiadam: „To pani nie wie? Minister Ziobro zapowiedział, że ci obcięci dostaną mniejszy wymiar kary. Nie trzeba ich będzie strzyc w więzieniu”. „Co pan mówi? A to taki nie taki…”. I poszła.
Czy kiedyś z kimś pana pomylono?
A i owszem. Podeszła do mnie pani i krzyczała: „Brawo! Brawo! Tak jak pan, panie Połomski, to nikt nie śpiewa!” A ja na to: „Jaki Połomski?! Wojnicki! (Mieczysław – przyp.aut.)” Baba mnie obeszła dookoła, powiedziała: „Eeee!” i poszła. Ludziom wszystko się myli, jak kogoś zobaczą w telewizji. Marcinkiewicz, Lepper czy Łazuka – wszystko jedno.
Połomski przyznaje, że mylono go z panem.
Nie wiedziałem, że ja taki ładny chłopak jestem!
Mówi ktoś do pana, „panie Cezary”?
Hmm… To bardzo kameralna sprawa, można powiedzieć, że wręcz intymna. Nazywa mnie tak rodzina Wojtka Młynarskiego, głównie Paulina i Agata. O dziwo, zanim dziewczyny zaczęły tak do mnie mówić, nie wiedziały, że na drugie mam Cezary. W musicalu pod tytułem Cień do libretta Wojtka Młynarskiego grałem waszego kolegę, czyli żurnalistę imieniem Cezary. Paulina i Agata od razu to podchwyciły.
Proszę nam jeszcze wyjaśnić, czy pan jest Bohdan, czy Bogdan. Nie sposób tego jednoznacznie ustalić.
Jak się powie „rarbarbar” to i tak wiadomo, że chodzi o rabarbar. „H” czy „g” – nie ma znaczenia. Choć ostatnio okazało się jednak, że ma. Otóż zostałem wezwany do izby skarbowej, aby uzupełnić wezwania. Po prostu zawał serca i zaczynam pisać testament. Gilowska i Ziobro śnią mi się w koszmarach. Krótko mówiąc, sytuacja nie do pozazdroszczenia. Jadę i czego się dowiaduję? Że w zeznaniu jest napisane „Bogdan Łazuka”, a panie urzędniczki wiedzą, że ja jestem Bohdan. Myślałem, że robią ze mnie idiotę. W takich sprawach wzywać do skarbówki?! W każdym razie, kiedy już parafowałem zmianę literki, przyszła pani kierowniczka i poprosiła, żebym się nie gniewał. Panie mnie wezwały, bo chciały się zapoznać – „pan, panie Bohdanie jest taki sympatyczny…”. Myślę sobie: „A nuż, taka znajomość się jeszcze przyda?” (śmiech).
Czy ma pan jeszcze przyjaciół w Lublinie?
Mam. Przyjaciół – świadków moich najwspanialszych lat. Lat młodości. Ławka w Parku Saskim, szkoła, alejki, krzewy, w których człowiek przemycał pierwsze niesubordynacje takie jak wagary. Oczywiście pojawiają się też wątki delikatnej, utkanej z mgły – miłości. Poza tym żyje tam moja kochana siostra – Elżbieta i resztka bardzo dużej rodziny Łazuków. Pamiętam, że z bratem ciotecznym mieliśmy po wojnie wybitne hobby – szukaliśmy różnych nabojów, wysypywaliśmy proch i zapalaliśmy! Raz było wielkie bum. Na szczęście zamknęliśmy wtedy oczy. Dzięki temu jeszcze widzę te kobiety (śmiech). Ubolewam, że coś stało się z poczuciem humoru w moim rodzinnym mieście. „Przyszła baba do lekarza”, „ Spotkał łysy rudego” – i to wszystko. Jak słyszę coś takiego, to udaję, że mam rozwiązane sznurowadło.
Czy po panu każdy spodziewa się żartów i wesołkowatości? Bo wiadomo, Łazuka śmieszny jest…
Oczywiście! Pamiętam, że w Tychach przez parę dni strasznie bolały mnie zęby. Jeździliśmy wtedy z Tadziem Drozdą z „Sekscesami” (popularny program telewizyjny – przyp. aut.). W końcu poszliśmy w niedzielę do apteki, bo już nie mogłem wyrobić z bólu. A pani magister pokłada się ze śmiechu! Bo Drozda powiedział, że chce jakieś środki przeciwbólowe dla Łazuki. Mnie to nie śmieszyło. Ale jeszcze gorszy jest całkowity brak reakcji. Kiedyś wszedłem do sklepu w swoim Grodzisku (Mazowieckim – przyp. aut.). Chciałem kupić chleb i mleko. Stoję na środku, a dwie panienki siorbią w kącie kawę. Mówię: „Dzień dobry!”. Cisza. Powtarzam. Cisza. Panienki zaczynają ze sobą pytlować. „Czy ja paniom nie przeszkadzam?”. Jedna z nich odpowiada: „Nie”. I dalej gadają. Szczerość do bólu! Profesor Rudzki złośliwości mnie nauczył, więc poprosiłem panie o przełożenie większości artykułów z półki na ladę. Że niby chcę to kupić. A potem rzekłem: „A teraz niech se panie popatrzą! Do widzenia” (śmiech). Chleb i mleko kupiłem gdzie indziej.
Wszyscy, z którymi rozmawiamy chwalą się, że w młodości byli napastnikami. A pan bezwstydnie przyznał się, że był słabym piłkarzem i dlatego stawiano pana na bramkę.
Byłem bardzo słabym piłkarzem, miernym koszykarzem, że nie wspomnę o innych dyscyplinach. Ale chwalę sobie bycie bramkarzem. Byłem jeden, a ich – w polu – więcej. Dziewczyny nie miały problemu, na kogo patrzeć. A ja żeby nie puścić gola zmniejszałem sobie bramkę, ustawioną ze szkolnych teczek.
Czy nadal nie potrafi pan oglądać piłki nożnej w towarzystwie kobiet?
Nie bardzo. Pamiętam, jak prosto ze SPATiFU poszedłem na mecz z Zosią Czerwińską, która piłki nożnej nienawidzi. W naszym towarzystwie był jednak facet, którego ona wtedy mocno adorowała. Tyczkarz. Nie miała więc wyboru. Poszliśmy na Legię. Kokosiła się, denerwowała, w końcu nie wytrzymała i zapytała się mnie: „Bodziu, do ilu oni grają?” (śmiech).
Zagrałby pan coś jeszcze na oboju?
Niedawno próbowałem. Muszę panom powiedzieć, że podkochuję się w pewnej młodziutkiej oboistce. Jest piękna, pięknie gra i wyobraźcie sobie, że potrafi na tym instrumencie niesamowicie swingować. Pożyczyłem od niej obój i… nie mam zadęcia. Nic a nic. Nie przestawałem jednak próbować, a wszystko po to, żeby z nią dłużej pobyć (śmiech). Jest to niestety na ogół krótkotrwała kariera. Wysiłek jakiego wymaga obój źle wpływa na zdrowie.
A pan chciał być saksofonistą.
I wybrałem obój, bo był najbliższy saksofonu. A w tamtych czasach w Polsce nie uczyli w szkołach gry na saksofonie. Kiedy już z tej swojej kochanej prowincji, czyli z Lublina, przyjechałem do Warszawy, kumple z akademika, ze słynnej „Dziekanki”, powiedzieli, żebym się nie wygłupiał i przestał dmuchać w tę rurkę. No to przestałem. Namówili mnie, żebym zdawał do PWST.
Czy w czasach, kiedy grał pan na oboju młodzież była mniej rozwiązła niż teraz?
Z tego co pamiętam, a na ten temat pamięta się wiele, to rozwiązłość była pewnie podobna. Ale my robiliśmy to bardziej kameralnie. Może to zabrzmi nawet egoistycznie, ale my robiliśmy to intymnie. Nie na ulicach, jak dzisiaj. Wzorce przekazywane przez wszędobylską telewizję łamią dawne kanony estetyki. Bo przecież tak naprawdę mamy do czynienia z różnicami tylko w estetyce w sprawach seksu.
Czyli kiedyś nie było tak, że tylko „kino, kawiarnia i spacer”, a potem nic?
Powiem panom tak – kiedy byłem już dojrzały i świadomy, że nie jestem konkretnej kobiecie obojętny, to zwykle zapraszałem ją na kolację łącznie ze śniadaniem. Oczywiście ze śniadaniem do łóżka. Tacy byli kiedyś mężczyźni, proszę panów (śmiech).
Z czym kojarzy się panu PLAYBOY?
Z miłością. I właśnie przypomniało mi się, jak ze wspomnianym bratem ciotecznym chodziliśmy na jabłka do znanego sadownika – pana Małka, w Dąbrowicy koło Lublina. Wiadomo, kradzione – smaczniejsze. Mieliśmy wtedy z 7, 8 lat. Kiedyś nas złapał i zaczął pogawędkę: „A wy, chłopcy, to za dziewczynami się oglądacie?” „Nie, panie, w życiu!” A on: „I mata rację. Rano rasa (rosa – przyp. aut.), w pełudnie gorąco, wieczorem kamary kansają i nie ma sansu do romansu”.
Kogo chciałby pan zobaczyć na naszej rozkładówce?
Joasię Brodzik, Grażynkę Szapołowską i Hanię Banaszak, z którą, mówiąc delikatnie, bardzo się lubimy.
Czy w przyszłym roku, z okazji 70. urodzin zaprosi pan na uroczystość wszystkie swoje żony?
Pomysł w porządku. Dziękuję. Ale miałby sens, tylko wtedy, gdyby rzeczywiście pojawiły się wszystkie. Wystarczy, że jedna przyśle telegram i już po zabawie. Baśka (Wrzesińska – przyp. aut.), moja pierwsza żona, ma humory – i słusznie. Daniela, druga małżonka, nie przyjedzie, bo mieszka w Santa Monica. Pozostałe dwie by przyszły, czyli Małgosia – trzecia i obecna – Renata.
Z którą był pan najdłużej?
Słuchajcie, postęp jest idealnie zachowany. Z Basią wzięliśmy rozwód po trzech miesiącach małżeństwa. Długo wytrzymaliśmy (śmiech). Z Renatą jesteśmy już 21 lat po ślubie.
Wiemy, kim jest pani Barbara. A pozostałe szanowne małżonki?
Daniela i Małgosia to tancerki. A Renata? Jakby tu powiedzieć… Piękna pani.
I do tego syn – profesor anglistyki i córka – DJ-ka.
Zgadza się. Ciekawie jej to wychodzi. Oni tam mają takie jednoczłonowe pseudonimy artystyczne i moja Olga jest „Bazooka” (śmiech). Wspaniale sobie wymyśliła.
Słyszeliśmy, że jest pan wściekle zazdrosny o Bazookę.
No, bo córki są tatusiów. Co prawda ostatnio się gniewa na mnie. Ale co zrobić? Ona jest skorpion, tak jak ja. Ciężka sprawa. Ale powiem wam, że nie przepadam za jej adoratorami.
A na naszą rozkładówkę by pan córkę oddał? Czy nie miałby pan nic do powiedzenia w tej sprawie?
Przypuszczam, że raczej to drugie. Ale gdyby mnie spytała, to bym się nie sprzeciwiał. Obiektywnie mogę powiedzieć, bez żadnej przesady, że Olga jest bardzo atrakcyjna. Pięknie by wyglądała. Wydaje mi się jednak, że jej to nie interesuje.
Chciałby pan ożenić się piąty raz?
Jeżeli ma być dobre małżeństwo, to należy się rozwieść. Odkąd się rozwiodłem, mam doskonałe układy z żonami.
A jak by kobieta pana poprosiła o rękę?
Zdarzało się. Ale dzisiaj już żadna nie poprosi. Panów to nie dotyczy, bo panowie są nieogoleni, ale w lustro trzeba czasem spojrzeć. Choć życzliwi mówią, że wigoru nie straciłem.
Jan Nowicki twierdzi, że nikt nie poprowadzi poloneza tak jak pan.
Bo mnie lubi (śmiech).
Pan w ogóle jest lubiany. Pan Kutz, zdaje się, też pana lubi. Niedługo mamy się z nim spotkać…
Świetnie! To prawdziwy kozak. Kochaliśmy się w tych samych kobietach! On wymyślił piękne zdanie: „Idziemy do Europy, ale szkoda, że dupą do przodu” (śmiech). Pamiętam, jak kiedyś szedł za mną Nowym Światem. Nie powiem, trzeźwi nie byliśmy. Darł się: „Panie Łazuka! Coś panu spadło!”. Biały dzień, ludzie idą do pracy, wszyscy się na nas dziwnie patrzą. Krzyczę: „Ale co!?”. A on na to: „Z dupy sadło!” (śmiech). Przyszły senator! Doktor honoris causa. Powiedzcie mu, że Bodzio w rozmowie z wami mówił tylko o nim.
A jakie pytanie by mu pan zadał?
Dlaczego tak rzadko mnie obsadza? (śmiech)
Co pan myśli o feministkach?
Szczuki trzeba by się było spytać. Kiedyś bez przerwy karciła mnie w takim programie telewizyjnym, który prowadziła Kinga Rusin i taki młody facet…
To nasz naczelny!
Tak? Nie wiedziałem. Bardzo miły gość… Nie mam stosunku do feminizmu, bo sprawę podjęły kobiety. I tutaj leżymy. Nie ma o czym rozmawiać. Ale nie wierzę, że Szczuka jest taka, jaka jest. Ja też grałem różne role.
Pierwszą zagrał pan na egzaminie do PWST.
I od razu dostałem się na studia. Za pierwszym razem! Egzaminy odbywały się w czerwcu, co jest o tyle istotne dla pointy, że kiedyś czerwiec był miesiącem letnim. Mieliśmy odegrać zadanie pod tytułem: „Pożar w domu. Jak zareagujesz?” Wszyscy szukali gaśnicy, lali wodą z wiaderka lub telefonowali. A Łazuka wyskoczył przez otwarte okno i już. Okrążyłem budynek i wróciłem do sali. Ocena mojego występu była pozytywna. W komisji siedzieli: pani Bielicka, pan Rudzki i pan Bardini.
A potem musiał pan wyskakiwać z lokalu, nie płacąc rachunku.
Z „Bazyliszka”. Pieniądze wydaliśmy na dziewczyny i wino, a byliśmy głodni. Poszliśmy we czwórkę – nazwisk nie wymienię, ale to wybitne nazwiska – na pomidorową z ryżem. Po zjedzeniu każdy zaczął udawać, że ma potrzebę fizjologiczną. W końcu wszyscy znaleźliśmy się poza lokalem i sru do „Dziekanki”. Myślę, że Lewis i Johnson nie daliby sobie wtedy z nami rady. Setkę pokonaliśmy poniżej 10 sekund (śmiech).
Zawsze chciał pan być komediantem?
Chciałbym zwrócić uwagę, że wnętrze aktora charakterystycznego, za jakiego się uważam, jest o wiele głębsze niż aktora na serio, czyli takiego, co straszy. Grywałem amantów romantycznych, proszę panów. Może ciężko w to uwierzyć, ale byłem szczupły, a nawet młody. U pana Hanuszkiewicza grałem Wacława w Zemście u boku słynnej Elżbiety Czyżewskiej. Oczywiście można zawsze się zapytać, jak grałem (śmiech). I granie na „poważnie” i granie komediowe musi być robione z talentem. To jest jedyny zawód, w którym demokracja nie obowiązuje. Widzą panowie, jaki ja mądry jestem? (śmiech). Wszystko ze strachu.
Czy odczuwał pan w swoim środowisku brak szacunku w stosunku do tego, co pan robił? Że jest pan estradowiec, szansonista…
Oczywiście. Głównie wśród osób niespełnionych, kabotynów. Osiemdziesięciolatków, którzy nie mieli szczęścia. Tacy ludzie przerzucają wtedy swój wyimaginowany talent na dokonania młodszego kolegi, który jakoś sobie radzi. Dzisiaj, ja jestem starszy pan, to co wam będę kitować?
Pamięta pan swój najdziwniejszy występ?
O, tak. To było niedawno. Z 5, 7 lat temu. Mój kolega zorganizował mi występ w Toronto. Nie wspomniał tylko, że do restauracji przychodzą sami Kanadyjczycy i nie ma tam żadnego instrumentu. Odwaliłem się w smoking Pierre’a Cardina, wchodzę i widzę, że nie ma na czym grać, a mój kolega gdzieś wyparował. Wykonałem parę piosenek po polsku a capella. Możecie panowie napisać to pod odpowiedzialnością karną: bardzo się podobało. Ale Kanadyjczykom wszystko się podoba (śmiech).
Wiadomo, że miał pan zawsze wielką publiczność. W takim razie, dla jakiej najmniejszej garstki ludzi kiedykolwiek pan wystąpił?
Kiedyś mieliśmy z Podwieczorkiem przy Mikrofonie wystąpić na 26 koncertach we Francji. W tym samym czasie trwała walka prezydencka między Georgesem Pompidou a Valerym Giscard d’Estaingem. I sale, w których mieliśmy występować, były zajęte, bo trwały wiece wyborcze. Byłem bardzo zadowolony, bo dostaliśmy pieniądze za 26 koncertów, a odbyły się tylko 4. Zostałem zresztą za tę radość skarcony przez koleżankę o bardzo mocnym nazwisku. Chyba przebiłem wasze pytanie, bo 22 razy chciałem występować, ale nie miałem dla kogo! Podróż tę wspominam bardzo miło. Wesoło było pokolegować się z kloszardami (śmiech).
Hanka Bielicka mawiała, że bez wódki był pan nudny.
Zawsze odpowiadałem wtedy: „Ma pani rację, pani profesor”. No i miała.
A pan miał problem.
Miałem. Paru kolegów wykitowało. Strach zmotywował mnie, żeby zaszyć się na dwa lata. Na szczęście to już przeszłość. Choć są różne towarzyskie okazje, na których – jak mawiał hrabia Aleksander Fredro – nie uchodzi. No piję wódkę, ale nie tylko wódkę. Piję, kiedy mam czas (śmiech). Ja w ogóle zawsze miałem taki charakter, że potrafiłem przez parę miesięcy nie wiedzieć, co to jest piwo, ale też przez trzy dni z rzędu widywano mnie we wszystkich możliwych lokalach.
Dużo nieznajomych chciało się z panem napić?
Niestety. Najpierw dziękowałem, potem przepraszałem, następnie kategorycznie krzyczałem: „Nie!”, by na koniec zostać zarozumiałym bucem, który nie chciał się napić. Często wchodziłem do knajpy i słyszałem: „O, przyszedł ten pijak!” Wtedy sobie myślałem: „A wy co? Modlicie się, czytacie ukraińskie gazety, pijecie herbatę?” Robili to samo.
Zastanawiał się pan kiedyś, ile pieniędzy wydał na to „piwo”?
Nigdy. Gdybym się zastanawiał, to bym nie pił.
Często nie wychodził pan na scenę, bo pan zwyczajnie „nie był w stanie”?
Niestety, tak. Dlatego musiałem się rozgrzeszyć i bez pomocy konfesjonału wybrałem to, co lepsze. I dzisiaj mogę odmawiać niektórych występów. To miłe. Ale wiem, ile musiały znosić Olga i Renata. Dzisiaj mamy dobre stosunki, ale rodziny – w sensie niedzielnych obiadów – nie tworzymy.
Czuje się pan samotny?
Nie, bo zawsze ktoś do mnie zagląda. A to córka, a to syn. Z psem mogę sobie porozmawiać… Poza tym coraz więcej rzeczy mnie denerwuje, więc mógłbym być nieznośny dla otoczenia.
Kawalerskie nawyki?
Coś w tym stylu. Wolę mieszkać w najgorszym hotelu, byle byłbym sam.
—
Na skróty:
O MAKSYMIUKU:
Koniecznie zróbcie z nim wywiad! On jest pierdolnięty dokładnie.
O MAJEWSKIM:
To jest facet, który ma największą wartość: abstrakcyjne poczucie humoru.
O WOJEWÓDZKIM:
Fajny gość.
O FEDOROWICZU:
Jacek był kiedyś facetem, który też lubił. Jak przestał i chodził z nami, to Hanka, jego żona, zawsze mówiła: „Błagam cię, nie wypijaj nam zakąski” (śmiech). A Jacek pił wówczas wyłącznie wodę mineralną.
O POEZJI:
Nie ma nic gorszego niż współczesne białe wiersze. Wszystko jest w stylu:
Doniczka pelargonii,
Kikuty na szlabanach,
Odchodzisz bezimienna,
Kropka.
Smutek.
O PARTII:
Chwała Bogu, nie należałem nigdy do niczego, poza rozsądkiem i logiką.