Wciśnij Enter aby zobaczyć wyniki lub Esc aby wyjść

Beata Kozidrak

PLAYBOY nr 04, 2016 rok

TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

fot. Michał Pańszczyk

Możemy przejść na „ty”?

Bardzo nam miło!

Będziemy się czuli bardziej komfortowo, dzięki czemu czytelnicy tylko na tym skorzystają. Jakie macie pierwsze pytanie?

Najbardziej oczywiste z oczywistych. Ile razy odmawiałaś PLAYBOYOWI?

Dwa.

Ku rozpaczy wszystkich fanów.

Uważam, że to, co moje, jest intymne i należy tylko do mnie. Ewentualnie do mojego mężczyzny. Nie uciekałam od erotyzmu na scenie i w teledyskach, ale najważniejsze zawsze były: muzyka i teksty. Zresztą do dziś nigdy nie wiem, kiedy w nocy obudzi mnie nowy tekst. Pamiętajcie, że moja kobiecość jest zaledwie dodatkiem do muzyki, wisienką na torcie. Nigdy nie czułam potrzeby pozowania do erotycznych zdjęć.

Dzisiejsi spece od marketingu uznaliby to za błąd.

Już wtedy byli tacy, którzy mówili mi: „Twoja konkurentka się rozebrała, a wydaje płytę w tym samym czasie co ty. Jeśli nie zrobisz sobie nagiej sesji, to może być katastrofa”. Wiecie, jak się skończyło? Tamta płyta była plajtą, a nasza sprzedała się świetnie. To dzisiejsze nachalne kreowanie sztucznych gwiazd bardzo mnie irytuje. Pseudo-marketing nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Zrzucenie biustonosza nie pozwala lepiej śpiewać.

Na pewno. Ale nie powiesz nam, że teledysk do Nie ma wody na pustyni zaszkodził ci marketingowo.

O co wam chodzi?!

Jak to o co? O wszystko! My – chłopcy wówczas siedmioletni – nie mogliśmy przez ciebie spać po nocach.

(Śmiech). I teraz, jak rozumiem, chcecie zadośćuczynienia?

Bez przesady, ale liczymy na wyjaśnienia. Na przykład, kim był ten cholerny Józek, któremu nie mogłaś darować nocy? Wtedy wszyscy chcieli być Józkiem – z nami na czele.

Jakiś dziwny ten wywiad… (śmiech). Tak naprawdę każdy, kto przyszedł wtedy na koncert, mógł poczuć się Józkiem. Nikomu nie zabraniałam. Wam też.

Miałaś świadomość, jak działasz na facetów?

Nie zastanawiałam się nad tym. Jeśli śpiewałam o miłości, to starałam się to podkreślić. Po prostu w tym momencie byłam zakochana. To było widać w oczach, gestach, ruchu scenicznym.

W Nie ma wody…było bardzo widać, mimo że nie śpiewałaś o miłości.

Cieszę się, bo na planie czuć było przede wszystkim przenikliwe zimno. Pierwszy teledysk kręciliśmy w Warszawie – na wydmach nad Wisłą. Było nie więcej niż 10 stopni na plusie, a my udawaliśmy pustynny upał. Po każdej scenie wskakiwałam w kożuch. Dopiero później dostaliśmy propozycję z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, aby nagrać drugi teledysk na Pustyni Błędowskiej. MSZ rozsyłał do ambasad na całym świecie materiały promocyjne i właśnie Nie ma wody na pustyni miało promować Polskę za granicą. Pech chciał, że zdjęcia do drugiego teledysku też nie odbywały się latem. Wymarzłam tak bardzo, że w końcu operator kamery krzyknął: „Stop! Beata ma całkowicie sine usta”.

To zupełnie jak w piosence Ratujmy kosmos z filmu Pan Kleks w Kosmosie.

Pamiętacie to?! Miałam nadzieję, że już wszyscy zapomnieli.

Dlaczego? Świetna piosenka, wspaniała, sina stylizacja…

Lata 80. w pełnej krasie (śmiech). Z dzisiejszej perspektywy wygląda to na pewno przezabawnie. Takie były czasy. Przestańcie się ze mnie wyśmiewać.

Ale dla nas to najlepsze czasy. Moda na lata 80. wraca teraz w wielkim stylu. Teledysk do Józka…ma dziś status kultowego. Kto zaprojektował ci ten futurystyczny strój, tę – przebitą wielkim gwoździem – obrożę na szyi?

Oprawę całego programu robiła fantastyczna pani kostiumolog z telewizji. Niestety nie pamiętam jej nazwiska. Stroje były dla nas gotowe, a ja, 22-letnia wówczas dziewczyna, nie miałam nic do gadania. Zakładałam i już. Nie twierdzę jednak, że te kostiumy mi się nie podobały. Były wspaniałe. Tak samo jak cała scenografia, będąca przecież aluzją do tamtych czasów. Zresztą tekst Józka... był wówczas odczytywany politycznie. Trzeba przyznać, że ta piosenka i ten zwariowany teledysk zrobiły wokół Bajmu wielki szum. Kiedy ruszyliśmy w trasę, sale w całej Polsce pękały w szwach. Ludzie śpiewali tak głośno, że sama siebie nie słyszałam. Graliśmy wtedy nawet trzy koncerty dziennie. A jak odmawiałam czwartego występu, to towarzysze pisali na nas donosy (śmiech).

Więcej było donosów czy listów miłosnych?

O większości tych pierwszych nie wiedzieliśmy. A tych drugich trochę było. Nie ma co ukrywać. Najdziwniejsze przychodziły od pewnej starszej pani. Wysyłała mi wielkie bukiety róż i erotyczną bieliznę. Jeździła za mną na koncerty. Pojawiała się w hotelach, w których mieszkała nasza ekipa. Naprawdę w pewnym momencie zaczęłam się obawiać tej obsesji. Wreszcie powiedziałam jej otwarcie, że jestem w stu procentach hetero i nic z tego nie będzie. Pomogło.

Do dziś jesteś uwielbiana w środowisku LGBT.

Tak słyszałam. Super. Bardzo się cieszę. Może środowisko homoseksualne odnajduje się w moich tekstach? Może lubią silne osobowości?

Lady Domina.

Coś w tym jest (śmiech). Kiedyś nękali mnie członkowie jakiejś nazistowskiej organizacji. Skończyło się na tym, że jeden z nich próbował się dostać siłą do mojej garderoby. Był potężnie zbudowany i stawiał poważny opór moim ochroniarzom. Na szczęście zdołali go powstrzymać.

Kontynuując wątek seksbomby…

Chcecie mnie dzisiaj najwyraźniej doprowadzić do łez. Ze śmiechu.

Chcemy nawiązać do twojego najnowszego przeboju – Bingo. Śpiewasz w nim: „Jestem wciąż niegrzeczną dziewczynką”…

Bo jestem.

A kiedy byłaś najbardziej niegrzeczna?

Myślę, że jestem właśnie teraz (śmiech). Ale też na samym początku, kiedy jako 17-latka rozpoczynałam karierę wokalistki, non stop sprzeciwiałam się mojemu tacie. Kłóciłam się z nim nawet o kolor włosów.

W 1978 r. w Opolu, jeszcze jako uczennica liceum, śpiewałaś Piechotą do lata.Byłaś wtedy brunetką. Jedyny raz w karierze.

No właśnie. Bo tata nie pozwolił mi zafarbować włosów (śmiech). Po tamtym występie już wiedziałam, co będę robić w życiu. Na tej dużej scenie nie miałam nawet cienia tremy. Bisowaliśmy kilka razy. Marzyłam o tym, żeby być tam jak najdłużej. Nie wiedziałam wtedy, czym jest popularność. Nie zależało mi na niej. Chciałam tylko śpiewać. W rodzinnym Lublinie ludzie nagle zaczęli mnie poznawać na ulicy. To był szok. Ojcu obiecałam, że zrobię maturę, ale też zapowiedziałam, że nie zamierzam robić niczego oprócz śpiewania. Zaraz po Opolu wyjechaliśmy z Andrzejem (Andrzej Pietras – mąż, były muzyk zespołu Bajm i jego menedżer – przyp. red.) nad morze. Oczywiście okłamałam rodziców, że jedziemy do ciotki. Cichaczem wzięliśmy plecaki i ruszyliśmy na podbój bałtyckich plaż. Kilka razy natknęliśmy się tam na ludzi, którzy przy ogniskach śpiewali Piechotą do lata. Spontanicznie przyłączaliśmy się do śpiewających. To było bardzo surrealistyczne doświadczenie.

Podobnie jak propozycja od Maryli Rodowicz?

To akurat było po prostu zaskakujące. Mój występ w Opolu bardzo się jej spodobał. Tak bardzo, że chciała mnie zatrudnić w swoich chórkach. Nie skusiłam się. Gdybym przyjęła taką propozycję, prawdopodobnie do dziś śpiewałabym w chórkach, które zresztą bardzo cenię.

Nawet przez chwilę nie pomyślałaś, że warto?

Od zawsze miałam psychikę frontmanki. Ja i tylko ja. Zero konkurencji (śmiech).

Myśleliśmy, że na pytanie o bycie niegrzeczną, opowiesz nam coś w stylu – sex, drugs and rock and roll.

Naprawdę nie wiem, jak was zadowolić. Kolejny teledysk będę nagrywała w Los Angeles. Wypatrujcie, może coś zobaczycie (śmiech). A tak na serio, to o seksie nie opowiadam, narkotyków nie biorę, a alkohol mi nie służy. W moim życiu był tylko rock and roll – nieustanna trasa, od koncertu do koncertu. Zwykle kładłam się wcześnie, żeby rano być już w formie. Dbałam o siebie. Nie mogłam przecież zawieść fanów. Poza tym dostaję tak ogromne dawki adrenaliny na scenie, że niczego więcej mi nie potrzeba.

A reszta Bajmistów?

Nie wiem, co robili po koncertach. A nawet jak wiem, to nie powiem (śmiech). Kiedy muzycy wchodzą na scenę w euforycznym stanie wskazującym, wszystko bardzo im się podoba. Ale niekoniecznie musi się to podobać publiczności, bo ona, w przeciwieństwie do nich, jest w innej rzeczywistości.

Czy wasze koncerty w Wietnamie były inną rzeczywistością?

I to na maksa. Trasa po Wietnamie była bardzo abstrakcyjna. Tłumy ludzi, dziwne miejsca. Nasze koncerty były dla nich tak spektakularne, że ochrona musiała nas wywozić do ruskich baz, żeby ukryć nas przed rozszalałą publicznością. Bardzo dużo Wietnamczyków studiowało wtedy w Polsce, stąd wzięła się nasza wielka popularność i rozpoznawalność. Po prostu szał od rana, połamane nogi fanów, krzyki i piski. Bardzo ciekawe doświadczenie. To wtedy zobaczyłam na własne oczy, że Wietnamczycy wszystko robią na rowerach. Naprawdę wszystko (śmiech).

A ty zrobiłaś wszystko, żeby śpiewać u boku Stinga?

To, co mogłam, zrobiłam, na resztę nie miałam wpływu. Razem z Lady Pank mieliśmy propozycję, żeby wyruszyć z nim w trasę. Sting wymyślił sobie koncerty z artystami z bloku wschodniego. Mieliśmy grać my i ktoś z Węgier. Oczywiście trasa nie doszła do skutku. Menedżerowie Stinga nie dogadali się finansowo z Pagartem, a ja nie miałam nic do powiedzenia. Szkoda, bo kocham Stinga.

Tylko jego?

Pijecie do Planta? Jego kocham jeszcze bardziej. U Roberta talent zgadza się z urodą. To rzadkie. Nie znam zbyt wielu fajnych, śpiewających facetów. Ostatnio jednak trochę obniżył wokalną formę. Mimo to bardzo chciałabym stanąć z nim na jednej scenie. W Okej, Okej, nic nie wiem i Małpie i ja są fragmenty, w których podobno brzmię jak Plant w spódnicy. To opinia ludzi postronnych, nie moja. Dlatego tym bardziej mi się podoba.

My słyszeliśmy opinię, że w czasach młodzieńczych rządziłaś na lubelskiej Starówce.

Mieszkałam przy Grodzkiej. Byłam tam tylko ja i pustynia (śmiech). Miałam genialną miejscówkę w oknie. Widziałam stamtąd dzisiejszy Plac Zamkowy, a wtedy Plac Zebrań Ludowych. W kółko odbywały się tam jakieś koncerty, festyny, a któregoś dnia przyjechał nawet Rudy 102. Nigdy tego nie zapomnę. Wszędzie było blisko. Po minucie byłam w Zamku, gdzie ćwiczyłam balet. Zaczęłam jako sześciolatka. Razem z moją koleżanką byłyśmy najlepsze z całego rocznika. Ale potem rodzice postanowili wybudować dom i musieliśmy się przeprowadzić. Nie pozwolili mi dojeżdżać i w ten sposób zniszczyli moją baletową karierę. Oczywiście jestem im za to niezmiernie wdzięczna do dziś.

Polska straciła niepowtarzalną primabalerinę.

Nie do końca. Dzięki baletowi wiem przecież, co ze sobą zrobić na scenie. Poza tym nadal kocham tańczyć. Ostatnio tańcowałam z koleżankami w dyskotece w Sztokholmie. Trzy godziny non stop. Bez dopalaczy! (śmiech) Uwielbiam patrzeć na ludzi, którzy dobrze tańczą. Każdy facet powinien wiedzieć, jak się zachować na parkiecie, a nie tylko opierać o bar.

Właśnie nas obraziłaś.

Wasze żony muszą tańczyć z innymi? (Śmiech). Spokojnie. Mój mężczyzna też nie staje na wysokości zadania na tym polu. Życie i tak jakoś toczy się dalej.

W twoim życiu po balecie pojawił się sport.

Uprawiałam gimnastykę artystyczną i szermierkę.

Szabla, szpada czy floret?

Szabla. Jak mama zobaczyła mnie w „pozycji wyjściowej”, tylko westchnęła: „Oj, Beata, jakoś tak nieładnie wyglądasz”. Zniechęciła mnie tym tekstem. Myślę, że tylko dlatego nie zostałam mistrzynią Polski (śmiech). A mówiąc poważnie, nie miałam talentu do sportu. Cieszę się, że śpiewam. To na pewno lepiej mi wychodzi. Jakbyście zobaczyli mnie na równoważni… Aż dziw, że się nie połamałam. Próbowałam też w młodości grać na skrzypcach. Dobrze, że nic z tego nie wyszło.

Jak wołali na ciebie wtedy znajomi?

„Mała” albo „Koza”. Ale zawsze wolałam po imieniu, bo bardzo je lubię. Szkoda tylko, że jego wartość ostatnio wydaje mi się nieco zaniżana przez nadmiar Beat w naszej polityce (śmiech). Mój kolega kiedyś powiedział, że Beata kojarzy mu się z delikatną blondynką… Pozdrowienia dla lepszego sortu!

Boisz się?

Trochę. Kocham wolność, chciałabym normalnie i godnie żyć. Nie znoszę, jak próbuje mi się coś narzucać.

Może dlatego jesteś tak bardzo lubiana.

Ludzie czują, że jestem szczera. Nigdy nikomu nie zrobiłam krzywdy. Pewnie dlatego fani często się ze mną utożsamiają, bo podświadomie wiedzą, że jestem normalna i niczym nie szpanuję. O sercu na dłoni wam nie powiem, bo wyjdzie zbyt cukierkowo. Ale myślę…, że też bym siebie polubiła (śmiech).

Nie masz problemów z nadmierną rozpoznawalnością?

Moje córki twierdzą, że przebywanie ze mną w miejscach publicznych to koszmar. Najśmieszniejsze jest to, że czasami próbuję skrywać się za okularami i pod czapkami, a nawet motać jakieś dziwaczne chusty na głowie. Mam wtedy wrażenie, że nikt mnie nie poznaje, i mam święty spokój. Aż do momentu, kiedy podchodzę do kasy, a ekspedientka mówi konfidencjonalnym szeptem: „Od razu panią poznałam. Ale się pani przebrała…”.

Paparazzi?

Czasami. Ale ja się z tych zmyślonych historii śmieję. Nie zdziwiłabym się na przykład, gdybym zobaczyła wkrótce w jakiejś bulwarówce historię o moim spotkaniu z dwoma kochankami. Jednym byłym, a drugim obecnym. Dogadajcie się, który jest który (śmiech).

Będzie ciężko. Ale i tak czujemy się wyróżnieni.

Ja również, bo jestem mile zaskoczona. Byliście mega przygotowani. Nie jestem do tego przyzwyczajona w kontaktach z dziennikarzami. Zastanawia mnie natomiast jedno: czy wy potraficie czasami uwolnić się od dwuznacznych dowcipów? To będzie naprawdę bardzo dziwny wywiad…

Słyszałam opinie, że na najnowszej płycie brzmię jak 24-latka.

Chciałabym kiedyś nagrać płytę w klimatach Jamesa Browna.

Ciemne dziewczyny śpiewają tak dobrze, jak na bębnach grają czarni perkusiści.

Jak po raz pierwszy usłyszałam Ninę Hagen, to wymiękłam.