Bartosz Wierzbięta
PLAYBOY nr 7, 2007 rok
TEKST: Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke
ilustr. Przemek Truściński
—
Kiedyś powiedziałeś, że chciałbyś być playboyem.
A nie kowbojem? Wydaje mi się to podejrzane. Dlaczego miałbym mówić, że chciałbym być playboyem, skoro już nim się czuję (śmiech)? Ale na poważnie, to nie nadaję się na playboya, bo nie jestem do wzięcia. Z drugiej strony najfajniejsze w byciu playboyem jest to, że można się nim czuć, nie będąc. I na odwrót, być playboyem i nie zdawać sobie z tego sprawy. Playboy nieświadomy jako najczystsza forma, bo nieskażona samoobserwacją. Ideał.
Czy ty przypadkiem na takiego nie pozujesz? Nie zgodziłeś się na sesję zdjęciową. Żaden „normalny” playboy by się tak nie zachował.
Playboye dzielą się na młodych i starych. Ja zaczynam się zaliczać do tej drugiej kategorii, więc lepiej już się nie fotografować i nie psuć wrażenia, jakie robią moje zdjęcia, kiedy byłem w formie i czułem się fit (możemy zapewnić, że Bartosz Wierzbięta jak na swoje 33 lata jest wciąż jak najbardziej fit – przyp. aut.).
Jak sława genialnego tłumacza przekłada się na powodzenie u kobiet?
Odwrotnie proporcjonalnie. Nie wydaje mi się, że tłumacz to jeden z tych zawodów, które mali chłopcy wymieniają jednym tchem, kiedy opowiadają, kim chcieliby zostać, jak dorosną. Kobiety chyba też wolą umięśnionych strażaków i hydraulików od tłumaczy konsekutywnych.
Chciałbyś wrócić do tłumaczenia instrukcji?
Nigdy. To był koszmar. Nie ma nic fajnego w roli chłopca na posyłki, który dostaje instrukcję do suszarki do przetłumaczenia na jutro. Średnio ciekawa praca, chociaż pewnie można nauczyć się cieszyć z satysfakcji konsumenckiej nabywcy owej suszarki. W każdym razie ja złapałem doła. Miałem chroniczny kryzys. Naiwnie zacząłem kombinować, że zrobię jakiś kurs MBA i zostanę milionerem. Dostałem się na studia podyplomowe na SGH i było nawet miło, do momentu aż pojawiła się matematyka. Okazało się, że za cholerę nie pamiętam, co to jest logarytm. Szybko musiałem zrezygnować z kariery menadżerskiej. Na szczęście nawiązałem współpracę ze studiem zajmującym się tłumaczeniem filmów. Nawet filmy przyrodnicze okazały się o niebo ciekawsze od instrukcji.
Jak widzisz logo Pentora, to masz myśli samobójcze? Zmarnowałeś wspaniałą karierę!
(Śmiech). Nawet nie najgorzej wspominam tłumaczenie ankiet. Dorabiałem na studiach i cieszyłem się, że ktoś chce mi płacić. Dzisiaj już nie do pomyślenia jest współpraca na takich zasadach. Ale wtedy łupałem ankiety i byłem zadowolony. Tłumaczyłem bardzo głupie pytania, choć i ja wtedy za mądry nie byłem. Robiłem na przykład ankietę o kuchniach i było w niej pytanie: „Czy Pan/Pani jest zadowolony(a) ze swojej płyty ceramicznej?”. Nie miałem pojęcia, co to jest. Komunizm dopiero co się skończył i chyba mało kto w Polsce słyszał o takich dziwach. Doszedłem więc do wniosku, że musi to być coś w rodzaju blatu wykładanego kafelkami. I tak to przetłumaczyłem. O dziwo, przeszło (śmiech).
To nie jedyna twoja wpadka. Kiedyś upierałeś się, że pisze się „żołędź”, a słowo „żołądź” nie istnieje. Dałeś się przekonać dopiero, kiedy ktoś przyniósł słownik.
Skąd wiecie? To nie jest wpadka zarejestrowana. Wstyd był tylko przed ekipą.
Sprawdźmy, czy teraz znowu będziesz się musiał wstydzić. Łabędź czy łabądź? Gerber czy gerbera? Podkoszulek czy podkoszulka? Małż czy małża?
Łabądź, gerber, podkoszulek, małż.
Łabędź, gerbera, podkoszulek, małż. Mamy remis 2:2.
Haniebnie się skompromitowałem. Trudno. Ale na obronę mam to, że specjalizuję się w języku mówionym, a nie ortografii. Lubię zabawy słowne, ale nie w poprawność. Mogę wam polecić pomysł bodajże Marka Robaczewskiego, reżysera dubbingowego i autora wielu piosenek, między innymi Wyginam śmiało ciało. Wymyślił zabawę w rymy niedokładne. Idealny przykład to połączenie „papieros” i… „desperado”.
Trenujesz w rzeczywistości przekleństwa w dialogach?
Trzeba bardzo uważać, bo się język może popierdolić. Z przyjaciółmi tak. Ale uważam, że jak używa się jakiegoś wulgaryzmu zbyt często, to automatycznie przestaje on być wulgaryzmem. Poza tym w ogóle staram się panować nad tym, żeby nie nadużywać pewnych słów, ale pewnie mi nie wychodzi. Kiedyś zbyt często mówiłem o „generowaniu komizmu”.
Miałeś robić parodystyczny dubbing do dwustu odcinków Niewolnicy Isaury. Dlaczego to nie wyszło?
Nawet zastanawiałem się już, co za to zbuduję (śmiech). Zrezygnowałem, bo byłoby to zbyt przekombinowane. Między pierwszym a dziesiątym odcinkiem Isaury nie dzieje się zupełnie nic. Ciągłe zbliżenia, wciąż te same twarze. A żeby dopisać śmieszny dubbing, na ekranie musi się dziać coś, o co by można zahaczyć. Na przykład facet rozmawia z żoną obierającą ziemniaki, a my zmieniamy jej kwestię na „w tym miesiącu zdradziłam cię dwa razy”. Wtedy on lub ona muszą pokazać na palcach „dwójkę”, żeby dowcip się udał. Jeżeli facet wyjmuje marchew i zamiast powiedzieć „kupiłem marchew”, mówi „za karę wychłoszczę cię marchwią”, to robi się zabawnie. W Niewolnicy Isaurze nie było tej marchwi.
Co z twoją komedią? Słyszeliśmy, że chciałeś zrobić film, który byłby bliższy brytyjskiemu poczuciu humoru, bo wolisz je od polskiego.
Komedia odeszła na dalszy plan. W międzyczasie dostałem dużo długoterminowych i atrakcyjnych finansowo propozycji. Fakt, mijam się z naszym narodowym poczuciem humoru. Statystycznie rzecz ujmując, bawią nas swojsko-przaśne klimaty w stylu Rancza. A ja wolę mniej poważnie, a bardziej absurdalnie. Szanuję ludzi, którzy potrafią pisać o problemach polskiej wsi i alkoholizmie, ale wiem, że w takim gatunku nie odnalazłbym się na pewno.
A w jakim byś się odnalazł?
Prywatnie interesują mnie żywe trupy i zombie (śmiech). Chciałbym kiedyś coś takiego napisać. Myślę, że odnalazłbym się w agresywnej komedii w stylu Małej Brytanii, Biura, czy Statystów. Jakość tych filmów jest niedościgniona. Mało aktorów, genialne gagi – często autoironiczne, przebieranki i świetna gra. Przecież Mała Brytania ma oglądalność nie dlatego, że prezentuje humor fekalno-seksualny, tylko dlatego, że jest rewelacyjnie zagrana.
Jak w Polsce pokazać asystenta premiera, który przed nim klęka i zabiera się do rozpinania rozporka?
Albo księdza kupującego wibrator dla siebie i dla swojego partnera? – bo był taki odcinek. Za postęp uważam fakt, że Mała Brytania jest u nas w ogóle emitowana. I to w telewizji publicznej. Ale z tego co wiem, jest niestety cięta. Rozumiecie, kulturowa niekompatybilność. Chciałbym, żeby w Polsce można było przebrać aktorów w moherowe berety albo w nauczycieli pracujących w szkole, w której panuje „zero tolerancji”. Mnie by to śmieszyło.
Dlaczego twój scenariusz do Kajka i Kokosza rozśmieszył niewielu widzów?
To nie jest mój scenariusz. Dostałem propozycję napisania tekstu do trailera Kajka i Kokosza. Dostarczyłem tekst i usłyszałem, że się nie podoba. Tekst został zmieniony, co z kolei nie podobało się mnie. Minęły dwa lata i w kinach pojawiło się coś dłuższego niż trailer – bodaj 25 minut. A ja zostałem wymieniony jako scenarzysta, chociaż napisałem tekst na półtorej minuty! Mówiąc delikatnie: byłem zdziwiony. Tym bardziej, że pojawiały się tam jakieś żarty o pierdzących kogutach. To nie moja bajka.
Kiedy zaczniesz dostawać 1% z dochodu kin, w których grane są filmy przez ciebie tłumaczone?
Pewnie nigdy. Musiałbym się procesować z każdym multipleksem. Smutne jest to, że ZAIKS, który ma chronić interesy twórców, nie robi nic. Jak ktoś im prześle pieniądze, przesyłają dalej. Jak nie, to nawet się o te pieniądze nie upominają. W ten sposób jestem teoretycznym milionerem. Na etapie Shreka 2 „zarobiłem” już dwa miliony złotych.
Wspominałeś, że praca przy Shreku 2 była bardzo ciężka. Shrek 3 okazał się katorgą?
Nie. Pracowałem przez tydzień bardzo higienicznie i bezstresowo. Doszedłem do wniosku, że film ma już taką markę, że nie mogę za bardzo fikać i przedobrzać.. Nie mogę brać odpowiedzialności za cały film. To i owo oczywiście zmieniałem. Na przykład wypowiedzi Osła, który wspominał jak w szkole wszyscy mu robili wedgies. To amerykański zwyczaj wyciągania komuś gaci ze spodni i zaciągania ich na głowę. Nie wiem, jak to jest fizycznie możliwe, ale wiem, że w Polsce czegoś takiego nie ma. Trzeba to było zmienić. Ale nie na „robienie pokrzywek” (śmiech). Czy mój pomysł się spodoba, czy nie – zobaczymy.
Często próbujesz wykręcać się policji Shrekiem?
Tylko raz spróbowałem, ale okazało się, że ja i policjant żyjemy w innej rzeczywistości. Zatrzymał mnie za nie zapalenie świateł. „Ma pan pracę?” „Tak, jestem tłumaczem-dialogistą” „A gdzie te pana dialogi można usłyszeć?” Myślałem, że lepiej powiedzieć o Shreku niż o Powrocie antylopy gnu z Planete. Myliłem się.
Cztery lata wychowywałeś się w Libii. Jak to wspominasz?
Świetnie. To był dziki kraj, mieliśmy tam z chłopakami raj. Warunki do zabawy, jak w Polsce po wojnie. Watahy szlajających się dzieci, super przygody, ciągłe zabawy w wojnę. Kontrakt rodziców i nasz pobyt skończył się amerykańskimi bombardowaniami. Wydawało mi się, że bomby spadają obok naszego bloku w Bengazi.
Kto dzisiaj gra w finale Ligi Mistrzów? (rozmawialiśmy 23.05, parę godzin przed meczem – przyp. aut.)
Nie mam zielonego pojęcia. Polacy? Nie interesuję się tym. Czasami moja żona ogląda i się ekscytuje. Rzuca butelkami po piwie w telewizor, a ja chodzę zastraszony. Jak byłem mały to najczęściej czekałem aż mnie ktoś wybierze do drużyny (śmiech). Mam bardzo dużą wadę wzroku, więc na boisku pomykałem zwykle na ślepo. Miałem ograniczony ogląd sytuacji. Zwykle moje podania trafiały do przypadkowego przechodnia… Najwięcej grałem w Libii, ale ze względu na architekturę osiedla głównie w „warszawiaka”. I to było bardzo fajne. Ale generalnie nie byłem rozchwytywanym graczem, więc moja podświadoma frustracja rosła. Doszedłem do wniosku, że nie lubię piłki. Nie macie nigdy kłopotu z identyfikacją tych małych ludzików na murawie?
Nigdy. A nawet za każdym razem wiemy, kiedy Szpakowski znowu się pomylił.
Szpakowski? To on ciągle gra?
—
Na skróty:
Tłumaczę tylko w jedną stronę.
Odkąd zacząłem pisać dużo, wszystko mi wychodzi szybko, automatycznie i bezproblemowo. To trochę niepokojące, bo grafomani mają tak samo.
Uważam, że humor w Małej Brytanii nie jest zjadliwy.
Założę się, że Mała Brytania na papierze wygląda haniebnie.
Aktorki zwykle nie obrażają się, słysząc uwagę reżysera, żeby w następnej scenie zagrały tak samo, ale górnymi wargami.
Myślę, że curling to bardzo urazowy sport.